Kłamstwa i Bajki Copyright 2013 Anna Żelazny
Published by me at Smashwords
This ebook is licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or given away to other people. If you would like to share this book with another person, please purchase an additional copy for each recipient. If you’re reading this book and did not purchase it, or it was not purchased for your enjoyment only, then please return to Smashwords.com or your favorite retailer and purchase your own copy. Thank you for respecting the hard work of this author.
Spis Treści Wszystko jest trucizną
Rozdział 1
Marzenie
Rozdział 2
Nazwa
Przystanek 1
Rozdział 3
Estetyczna śmierć
Rozdział 4
Upokorzenie
Rozdział 5
Kłamstwa
Przystanek 2
Rozdział 6
Rodzina
Stałem się śmiercią
Wszystko jest trucizną
30 kwietnia 2014
Na dzisiejszym wydaniu gazety „Bornholm Titende” leżał zakrwawiony młotek. Tuż obok niego stała czarna kawa w białej porcelanowej filiżance.
Położone na stoliku przedmioty oświetlała niewielka, biurowa, brzydka lampka, zupełnie nie pasująca do wystroju salonu. Jego salonu.
Powinna zostać natychmiast usunięta jako element obcy rujnujący strukturę domu. Jego domu.
Miejsca, które z założenia powinno odwzorowywać charakter swego właściciela, a ten doktor Filip Hohenheim miał skomplikowany.
Dlatego jego salon musiał pomieścić wiele pozornie kontrastujących ze sobą elementów.
Perski dywan, akwarium z karaluchami, chirurgiczne narzędzia, odnowione XVII wieczne szafki, książki medyczne, kolekcję narzędzi tortur, telewizor Samsunga z podłączonych pod niego Apple Tv.
Tak, urządzenie tego miejsca kosztowało go sporo wysiłku.
Pracę utrudniała mu przede wszystkim lokalizacja. Zamówione rzeczy
przychodziły z opóźnieniem, a zatrudnieni projektanci nie mieli ochoty nawet za duże pieniądze przyjeżdżać na maleńką, duńską wysepkę występującą na mapie pod nazwą Bornholm.
W tym miejscu, położonym nieco na uboczu zgiełku dzisiejszego świata, znaczącą grupę mieszkańców stanowili niemieccy i skandynawscy emeryci.
Hohenheim nie wiedział, dlaczego tak bardzo podobało im się to miejsce.
Być może kluczem była niszczącą ludzkość starość, która tutaj upływała im na zwiedzaniu muzeum "NaturBornholm" i spacerach po ruinach twierdzy Hammershus.
Poza tym do głównych rozrywek staruszków należały poker, bingo, seks po viagrze oraz rozmowy z wnukami na Skype.
W ten sposób przemijały ostatnie chwile starych, zmęczonych życiem ludzi, którzy lubią myśleć, że po nich pewnego dnia, też coś zostanie.
On też był kiedyś taki głupi. Myślał, że w drobiazgach, pierwszych, najdrobniejszych istotach znajduje się klucz do przyszłości.
Mylił się. Przyszłość znajdowała się najbardziej rozwiniętej formie życia na ziemi.
W ludziach.
Na swoje nieszczęście zbyt późno doszedł do właściwych wniosków, najlepsze lata poświęcając na badanie pierwotniaków, bakterii i nanoplanktonu.
Teraz nie miało to zbyt dużego znaczenia. Jego dawne życie przestało się liczyć od kiedy wysłano go na zasłużoną emeryturę.
W końcu jemu również należała się rozrywka, odpoczynek i spełnienie długo skrywanych marzeń.
Przystępując do ich realizacji kupił niewielki domek obok starych nieużywanych kamieniołomów. Spokojny, cichy domek wyciszony dźwiękoszczelnymi ścianami. Z dużą ilością otaczającej go ziemi, aby najbliżsi sąsiedzi pomieszkiwali, co najmniej kilka kilometrów dalej.
Tak... To było idealne miejsce na spędzenie reszty życia. Właśnie tutaj zamierzał się zająć tym, co zawsze na tym kochał - nauką i innowacją.
Wymagało to sporo pracy. Człowiek to niesamowicie skomplikowany twór, jakże odmienny od jednokomórkowych bakterii, które wcześniej z taka dbałością badał. Uwielbiał tą ludzką niejednoznaczność, tajemniczość. Wymagającą zupełnie nowego podejścia.
Nadania kształtu, istnieniom tak bliskim boskości, lecz wciąż jeszcze niedoskonałym wyrywającym się ramom „krzyża". Obserwowania ich
różnorodnych reakcji. Tego jak krzyczały błagając o ratunek matkę i... Boga.
Mógł im podać narkozę… Ale po co? Czyż cierpienie nie uszlachetnia, a piękno nie powinno boleć?
Czasami jak na nie patrzył... Na brzydkie istoty wijące się na siedemnastowiecznym austriackim krzyżu, używanym niegdyś jako narzędzie tortur, czuł coś na kształt zadowolenia. Dumy z tego, że on jest inny - doskonały i nie musi tam wisieć.
Mimo wszystko, ktoś się z jego opinią musiał nie zgadzać.
Doktor Filip Hohenheim wolno wciągnął powietrze. Starał się nie dopuszczać do siebie ataku paniki, której przedsmak poczuł przy pierwszym dotyku stalowych kajdan. Jego nadgarstki, kostki umocowano do drewnianego krzyża. Praktycznie nic nie widział. Nic oprócz oświetlonego jaskrawym światłem stolika.
Jak to się mogło stać?
- Był pan nieostrożny. - odpowiedział mężczyzna siedzący przy jego stoliku.
Kim był?
- Dlaczego mi to robisz? - zapytał chrapliwym głosem. Czuł, że ma suche, spierzchnięte usta, potrzebował wody.
Nieznajomy pogardliwie parsknął.
- Rozmawialiśmy o tym i o ile dobrze pamiętam odpowiedziałem panu, że lista powodów jest zbyt długa bym wymienił ją, bez niernej irytacji. Proszę mi wierzyć nie chce pan żebym się irytował.
Hohenheim nerwowo przełknął ślinę. Jak przez mgłę przypomniał sobie poranek, łóżko, łazienkę i młotek. Poczuł zakrzepłą krew na karku.
- Ogłuszyłeś mnie młotkiem... - wysyczał. Zapłaci za to skurwysyn.
- Mogłeś mnie zabić.
- Nie. - zaprzeczył oprawca. - Ledwie pana drasnąłem. Ten niar czerwonej farby jest od pańskiego “smoka”. Zmuszony byłem zatłuc tą wielką jaszczurkę, która siedziała pod łóżkiem.
Hohenheim nie wierzył własnym uszom.
- Zamordowałeś warana z Komodo?
- Tak, się to nazywało?
Wabił się Bismarck i był zagrożonym gatunkiem... Hohenheim polizał spierzchnięte wargi. Zamknął oczy starając się skoncentrować.
Mówi po angielsku z brytyjskim akcentem. Poza tym ciężko o nim cokolwiek powiedzieć. Wiadomo tylko tyle, że na jego fotelu siedzi osoba, o radiowym męskim barytonie i sądząc po rozchodzącym się zapachu, popija sobie kawę.
Kto to jest? Czy coś zrobiłem kiedyś Anglikowi? Możliwe… Zbyt długo żyję aby to sobie przypomnieć.
- Jak długo tu jestem ?
Nieznajomy nie odpowiedział. Dalej pił kawę i czytał coś na podświetlonym ekranie. Hohenheim starał skupić, wysilić wzrok. Zobaczyć prześladowcę. Niestety wszystko było zamazane.
- Coś ty mi dał?
- Hmm. - mruknął mężczyzna, mlaskając. Chyba coś jadł. - Hmm. Mniam. Widzisz, w końcu poruszyłeś interesującą kwestię. Zagadnienie z którym przyjeżdżając tutaj miałem niemały kłopot. Czym unieszkodliwić legendarnego Paracelsusa - Króla Trucizn? Nożem? Mieczem? Kalibrem 38? Nie... To byłoby niewłaściwe. Ostateczną porażką Lorda Hohenheima musiał być jakiś mocno szkodliwy środek taki jak...
- Młotek? - zapytał przerywając mowę wstępną. Nieznajomy miał najwyraźniej skłonność do przydługich monologów.
- Też. Wtedy przypomniałem sobie coś, co przeczytałem na Wikipedii. Jak to szło... "Omnia sunt venena, nihil est sine veneno. Sola dosis facit venenum."
Oczywiście. Musiało dość do najgorszego. Ja tu wiszę, a ten cytaty po łacinie odpierdala.
- Wszystko jest trucizną nic nie jest trucizną to dawka stanowi o sile. przetłumaczył na angielski. Wyrwało mu się. Powinien się nie odzywać.
- Dokładnie. Jest w tym jakaś odwieczna mądrość. Niar wszystkiego szkodzi.
Hohenheim poczuł w żołądku ciepły gniew. Jego oprawca najwyraźniej był domorosłym filozofem. Bez kszty dobrego wychowania.
- Pyszne te bułeczki z parówką. Będę musiał kupić ich więcej. Pycha…
- Głupiś czy co?
Hohenheim oblizał opuchniętą wargę. Był wściekły. Więził go jakiś ignorant. Dziecko Google i Wikipedii.
- Wszystko, co istnieje na Ziemi ma swoją śmiertelną, letalną dawkę. W zależności od substancji może wynosić od kilku miligramów do paręset ton.
Hohenheim zaczął przypominać sobie toksykologiczne tabele porównawcze. Otworzył usta by kontynuować wyjaśnienia, ale...
Zamilkł czując na policzku zimny metal. Uciskało go pięć punktów.
- Poznajesz? Znalazłem to ustrojstwo w twojej piwnicy. Niezła rękawica.
Hohenheim nerwowo przełkną śliną. W jego domu znajdowały się jedynie dwa przedmioty zakończone pięcioma metalowymi pazurami. Wilcze łapy.
Nieznajomy znalazł jego zbroję rytualną. Jego specjalny strój do odprawiania nabożeństwa sabatowego.
Gdy Nieznajomy przejechał zimnymi pazurami po twarzy Hohenheima.
- Wracając do tematu. - kontynuował Nieznajomy. - Czym otruć człowieka z obsesją na punkcie trucizn? Mężczyznę, który własnoręcznie uodpornił się na większość specyfików. Człowieka trzymającego, jako domowe zwierzątka rozmaite węże. Testującego wpływ toksyn na gromadce karaluchów.
Nieznajomy wstał i przeszedł na prawą stronę pokoju. Znajdowała się tam półka z alkoholami. Sądząc po dźwięku wyciągnął z niej butelkę.
Jego butelkę.
Usłyszał jak zrywa papierek odpieczętowując nową, nalewa alkohol do kieliszka i wraca z powrotem. Podsunął mu go pod nos, na tyle blisko aby poczuł charakterystyczny zapach.
- To wódka. - stwierdził wciągając drażniący aromat. Wszystko zaczęło się układać.
- Alkohol etylowy… Metylowy... Wlałeś mi do gardła alkohol metylowy. Boże... Formaldehyd, kwas mrówkowy... Chcesz spowodować u mnie kwasicę metaboliczną. U mnie?! - krzyknął. Zrobił to zbyt intensywnie. Rozbolało go gardło.
- U mnie? - dodał już ciszej. - Doktora habilitowanego nauk medycznych? Mnie? Filipa Hohenheima? Magi Zachodu! Mnie! Chcesz mnie zabić jak jakiegoś żula, który kupił źle destylowany bimber za 2 korony?
W pokoju zapanowało milczenie. Słychać było jedynie jak jego oprawca spaceruje po pokoju. Podchodzi do barku i odkłada butelkę. Drewno od podłogi cały czas skrzypiało udowadniając przy tym, że źle zrobił oszczędzając na właściwej impregnacji drewna.
- Tak. - spokojnie przyznał Nieznajomy. - Widzę, że ma pan z tym problem.
Tego już było za wiele.
- Zapłacisz mi za to. - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Będziesz błagał o śmierć. Zginiesz w męczarniach.
Nieznajomy uśmiechnął się rzędem równych białych zębów. Teraz stał bliżej, dzięki czemu Hohenheim mógł ocenić z kim ma do czynienia. Mężczyzna który go więził, spętał, upokorzył, miał jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, białą skórę i brązowe włosy. Ubrany był w granatowy dres z logiem adidasa.
- Chciałby pan to zobaczyć. Mnie na tym krzyżu. Niestety, to dosyć mało prawdopodobne zakończenie. Mimo wszystko chciałbym, aby pan wiedział, że naprawdę mi przykro za ten brak manier w obchodzeniu się z panem. Jednak... mężczyzna znowu się oddalił. Tym razem w prawo w kierunku jego narzędziowni. Miejsca gdzie za hartowanym szkłem trzymał przedmioty codziennego użytku. Skalpel, wziernik, strzykawki, obcęgi.
- Sam pan przyzna, że dostarczył mi, narzędzia i te mało subtelne pomysły. Grzechem byłoby z nich nie skorzystać.
Mężczyzna powoli odchodził od krzyża stając się rozmazaną plamą. Hohenheim przymknął swoje piekące oczy. Zadźwięczało szkło. Ponownie stał koło barku.
- Zadziwiająca rzecz z tym alkoholem. Parę lat temu w Polce był taki przypadek.
Na imprezę suto zakrapianą wódką, ktoś kupił oszukany czeski trunek - w rzeczywistości alkohol metylowy. Mimo że, pili go wszyscy uczestnicy, dolegliwości odczuła tylko jedna osoba. Dlaczego?
Znowu zapadło milczenie. Oprawca najwyraźniej oczekiwał od niego odpowiedzi. Hohenheim zaczął się śmiać, powoli doganiał go absurd całej sytuacji. Bezczelność, jednak skoro już tu wisi...
- Zgaduję, że ta osoba najmniej piła. Alkohol etylowy neutralizuje działanie metanolu.
- Och, doktorze. Jest pan taki mądry. - zakpił mężczyzna.
- Wiesz, że znam ludzi.
- Ależ, wiem doktorze.
- Oni, Zachód, Organizacja tak tego nie zostawią. Zabiją twoją matkę, ojca, brata, siostrę, a nawet twoją partnerkę ze studniówki. Chcesz ich poświęcić, skazać na śmierć?
Nieznajomego rozbawiła ta groźba. Hohenheim usłyszał cichy chichot.
- Nie wiem, a czy pan doktor chce zmarnować kieliszek oryginalnej rosyjskiej wódki Stolicznaja?
Pogrywa sobie ze mną.
- Skąd mam wiedzieć, że to nie metanol?
Nieznajomy znowu się uśmiechał.
- Właśnie… Konsystencja ta sama, smak, aromat ten sam. Więc skąd?
Hohenheim nie miał szansy się zastanowić. Mężczyzna z powrotem podszedł do niego. Brutalnie wsadził mu palce w usta rozwierając szczękę. Wlał w niego alkohol.
- Skąd masz wiedzieć, że nie podaje ci trucizny? Ponieważ chce żebyś trochę pocierpiał, a przed wczesna śmierć mogłaby cię od tego uwolnić.
Wódka zapiekła gardło. Hohenheimowi wydało się, że zaraz zwymiotuje. Od wczoraj nic nie jadł.
- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego mi to robisz?
- Więc... jednak chcemy mnie zirytować. Duży błąd. Lidia!
To musiał być jednak alkohol etylowy. Hohenheim zaczął lepiej widzieć. Jednak to była tylko częściowo zasługa etanolu. Większe znaczenie miał fakt, że odsłonięto niektóre żaluzje. Dzięki tej odrobinie światła, która wpadła do pokoju dostrzegł, że oprócz niego w sali znajdują się nie jedna, ale dwie osoby.
Ten drań wypuścił ją. Hohenheim poczuł przypływ wściekłości. Nie miał prawa ten... Zamrugał nie dowierzając.
To jest smarkacz… Więzi mnie smarkacz?
Mężczyzna wyglądał niesamowicie młodo, nie miał nawet trzydziestki.
- Lidia podejdź tutaj. - Nieznajomy zwrócił się do stojącej w koncie postaci koło okna. Była taka chudziutka. Hohenheim zaczął się zastanawiać co jest grubsze, ona czy promienie słońca wpadające do pokoju. Poza tym nie była dobrze ubrana.
- Gdzie się podział twój strój, Czerwony Kapturku? - krzyknął.
Skuliła się na dźwięk jego głosu. Bardzo dobrze. Co ona w ogóle miała na sobie? Jakieś dresy z Netto?
- Śmierdział. Spaliłem go.
To było nie do pomyślenia. Jej specjalny czerwony strój. Czerwony - kolor
kolorów najpiękniejszy ze wszystkich, kolor miłości, życia. A on go spalił...
- Jak mogłeś? - wykrztusił. - Jak śmiałeś?
Nie zważając na ból Hohenheim wyprężył się na krzyżu. Starał się wyrwać z tego przeklętych desek. Jak on śmiał? Tyle miesięcy ciężkiej pracy. Dawkowania jedzenia. Programowania odruchów warunkowych Pawłowa. Trenowania. Przerabiania. Nie skończył z nią. Zmienił jej jedynie oczy. Niegdyś miała jasno niebieskie teraz ma fioletowe. Niczym przedstawiciele Ludu Księgi.
Jak Smoki.
Nieznajomy podszedł niego i spojrzał mu prosto w oczy. Hohenheima zalała zieleń. Jasnozielone oczy. Nie pasowały do niego. Zielone oczy mają osoby z małą ilością melaniny. Występują one najczęściej u osób z włosami rudymi, mającymi pochodzenie germańskie lub celtyckie. Z jakiej rasy wywodził się jego oprawca?
Szatyn o nieco ciemniejszym odcieniu białej skóry.
Hohenheim zastanawiał się czy może na tego smarkacza splunąć. Ten zaś się nie zastanawiał i odciął mu ucho.
Ból odebrał mu zdolność myślenia. Znowu szarpnął więzy. Zaczął krzyczeć.
- Dlaczego? Dlaczego?
Chłopak wywrócił oczami i pięścią uderzył go w twarz.
Krew pociekła po pękniętej wardze.
- Zaczniesz drzeć się jeszcze raz... - pogroził Hohenheimowi palcem. - A obiecuję ci, że włożę twoją metalową rękawicę zakończoną pazurami. Wystawię je i przeoram twarz.
Groźba podziała na ofiarę uspokajająco. Tym bardziej, że Nieznajomy był najwyraźniej słownym człowiekiem.
- Dobrze, a więc... - napastnik zadowolony odwrócił się do przerażonej blondynki.
- Pyta się mnie pan dlaczego jest torturowany? Tak?
Hohenheim doszedł do wniosku, że lepiej przestać się odzywać.
- Lidia przypomnij nam. Co takiego mówił ci nasz wisielec ?
Wciąż się go bała. Mógł być z siebie dumny, opracował metodę na stworzenie
kobiety idealnej. Kobiety pięknej, porządnej, cichej, posłusznej, wiernej. Lepszej od bezczelnych fioletowo - okich przedstawicieli Ludu Smoka.
- Ojciec kazał mi się ubrać czerwoną sukienkę.
- Zakazuję... - zagroził Hohenheim. To był błąd. Mężczyzna nie zamierzał się patyczkować. Wyjął z narzędziowni obcęgi. Jego silne palce ponownie rozwarły mu szczękę.
- Kieł czy jedynka? - zapytał lodowatym głosem.
- Jedynka… - zadecydował oprawca nie czekając na jego odpowiedź. Wyrwał ją szybko, sprawnie, boleśnie. Następnie odłożył ząb na stolik i ponownie odwrócił się do niego plecami.
- Jeszcze raz zagrozi pan mi albo Lidii... To wyrwę panu dwa zęby. Zrobi pan to kolejny raz, wyrwę cztery. Potem osiem, szesnaście i tak dalej wszystko razy dwa. Rozumnie pan zasady?
Hohenheim pokiwał umęczoną głową. Czuł jak ból odbiera mu zdolność myślenia.
- Lidio kontynuuj. Pan ci już nie będzie przerywał.
Dziewczyna wahała się, otwierała usta, ale słowa nie chciały z nich wydobywać.
- Ojciec… Kazał mi zakładać ten czerwony strój Czerwonego Kapturka. Przypinał mnie. Robił naukowe rzeczy. On mi…
Skuliła się, ukucnęła przy podłodze.
- Spokojnie. Nie musisz się już bać. - próbował ją uspokoić Nieznajomy, zbliżył się, podniósł rękę, zupełnie jakby chciał ją dotknąć.
- Musi. Wciąż musi się bać. - wściekłość zalała umysł Hohenheima. Nikt nie miał prawa dotykać jego córki oprócz niego - ojca. - Nie wiesz, kim jestem smarkaczu. Nie będziesz taki spokojny, kiedy spotkasz moich przyjaciół. Poczujesz ...
- Herr Hohenheim naprawdę. - chłopak znowu nie dał mu dokończyć. - Dopiero zaczynamy, a z pańskim skupieniem, coraz gorzej. Przecież już panu mówiłem. Doskonale wiem, z kim mam do czynienia. Powiem więcej. Nie byłoby mnie tutaj gdybym nie wiedział. - wyznał, wprawiając doktora w zakłopotanie.
- Na początku strasznie bolało. - Hohenheim ledwo słyszał głos Lidii. Brak ucha dał o sobie znać.
- Seks to w końcu nic takiego. We wszystkim można znaleźć przyjemność. Ale jak ciął oczy... Łzy zaczęły jej płynąć po policzkach.
Znowu. Nie potrafił jej tego oduczyć. Tego mazgajenia się.
- To była moja wina. Nie potrafiłam utrzymać się w dostatecznym porządku. Śmierdziałam.
Głos drżał jej coraz bardziej. Cała się trzęsła, objęła się ramionami i zaczęła kiwać jak stary żyd w czasie modlitwy.
Chłopak zbliżył się do tego “rozczarowania.” Położył rękę na jej głowie.
- Lidia. To co się tutaj stało, nie było twoją winą. Ten potwór zmusił się do życia w strasznych warunkach, a ty mimo wszystko poradziłaś sobie świetnie. Dużo lepiej niż inne dziewczyny. Prawda Herr Hohenheim?
Postanowił nie odpowiadać na to głupie pytanie.
- W końcu nie jesteś pierwsza. - Nieznajomy kontynuował dalej. - Od osiemnastu lat doktor nauk medycznych Filip Hohenheim dwa razy w ciągu roku, porywał i zabijał młode dziewczęta.
- Nie masz prawa mnie sądzić…
Chłopak spełnił groźbę. Wyrwał mu kła i kolejną jedynkę. Niesamowity ból wypełnił czaszkę. Z trudem powstrzymał się od krzyku.
Nie mógł tego zrobić. Nie może dać mu satysfakcji. Zrobiło się bardzo gorąco. Wtedy poczuł jak Nieznajomy poklepuje go zimną ręką po policzkach.
- Tak wiem. Dziewczyny same tutaj przychodzą. Nikt ich do niczego nie zmusza. Pan jest jedynie starszym człowiekiem lubiącym bajki. Takie jak Królewna Śnieżka czy Czerwony Kapturek.
Dodatkowo w dzisiejszych czasach bardzo trudno znaleźć odpowiedni egzemplarz, blondynki o aryjskich rysach. No ale, od czego mamy Internet i Facebook. Tam zawsze znajdzie się jakaś sierota poszukująca dawno utraconego ojca, którą trzeba się zająć.
Jego słowa napełniły Hohenheima nadzieją. Może jest taki jak ja. Przyszedł dla badań. Chce jedynie moich wyników.
- Niesamowite jak Lidii zmieniłeś kolor oczu. Wygląda teraz jak ta aktorka Elizabeth Taylor. Albo jak wróżka. Istota nie z tej Ziemi.
- Dokładnie tak. Dużo mnie to kosztowało, ale wystarczała odpowiednia manipulacja melatoniną.
Nieznajomy znowu podszedł do Hohenheima. Tym razem zostawił jego twarz.
Wziął się za jego ręce. Wyrwał dwa paznokcie.
Nie wytrzymał. Wbrew sobie krzyknął. Nie wiedział, co ma mówić. Jak na to wszystko odpowiedzieć?
- Czy wiesz, że zasługujesz na cierpienie? - zapytał Nieznajomy.
- Czymże jest cierpienie? Jak nie dziejami ludzkości, która sama nałożyła na siebie ograniczenia pozwalające innym decydować o własnym losie. Przeznaczeniu.
- A pan postawił zrzucić te ograniczenia? - zapytał oprawca. Nie oprawca. Łowca przyszedł do mojego domu łowca a ja - wilk nie zdążyłem przetrawić Kapturka.
- Chcesz być bohaterem?
Nieznajomy rozbawiła sugestia Hohenheima. Zaczął cicho chichotać.
- Było by miło. - przyznał. - Jednak najpierw odpowiesz mi na kilka pytań.
Hohenheim splunął krwią i uśmiechnął się szczerbatym krwawym uśmiechem. Oczywiście, o co innego mogłoby chodzić jak nie o pytania. O wiedzę.
- Co zdarzyło się w zamku Hammershus we wrześniu 1987?
To było niespodziewane. Hohenheim przyjrzał się uważnie Nieznajomemu. Jego twarzy, oczom. Teraz to już nic nie rozumiał.
- Po co ci to? Przecież...
- Coś mi się wydaje, że nie lubi pan swoich zębów, Herr Hohenheim.
Zimny dotyk strachu, pojawił się w żołądku Filipa.
- Nie. Zrobię co zechcesz wszystko opowiem tylko... Od czego mam zacząć?
- Udowodnił już pan, że uwielbia bajki proszę więc rozpocząć od słów których używają wszyscy bajkopisarze. Dawno, dawno temu, za górami za lasami…
Rozdział 1 Dawno, dawno temu, za górami za lasami… Czyż nie cudowny początek? Tak powinny zaczynać się wszystkie opowieści. Dlaczego? Ponieważ nikt normalny nie chciałby przeżywać strasznych wydarzeń jak: zbiorowa śpiączka, długoletnie nękanie przez złą macochę, otrucie jabłkiem, pobyt w brzuchu wilka, które zdążyły się “Pewnego, razu…” w domyśle ostatnio, może nawet przedwczoraj. Zwłaszcza, jeśli dotyczą opowiadającego. Poza tym większość tych naprawdę dobrych historii wydarzyło się w zamierzchłych czasach, co również nakłania bajarza do umieszczenia swojej opowieści w dawnych wiekach. Niestety w mojej historii mamy do czynienia z całkiem świeżymi wydarzeniami. Dlatego w tym przypadku o wiele lepiej pasuje te nieszczęsne “ Pewnego razu…”
Pewnego razu, całkiem niedawno, do wczorajszego poranka żył król.
Nie taki zwykły król. Zastanów się. Gdy myślisz o królach szlachcie… Co widzisz? Tron, koronę, zamek, miecz, przystojnych okutych w stalową zbroję rycerzy. Ładnie to musiało kiedyś wyglądać w złotym wieku, kiedy mężczyźni mieli zasady a damy cnotę. Niestety teraz wszystko zrobiło się dużo bardziej skromniejsze. Zamiast rycerzy mamy ochroniarzy, zamiast miecza - pistolety, zamiast korony pierścień. Dzisiejsi królowie nie mają nawet prawdziwej władzy, ograniczają ich szlacheckie rody. Władcy muszą zadowolić się zarządzaniem. Mój Ojciec - król miał dodatkowo utrudnione zadanie, ponieważ nie zarządzał tylko państwem, lecz ogromną międzynarodową federacją, nazywaną Zachodem. Obywatelami tej organizacji były stworzenia magiczne. Zmiennokształtni, wilkołaki, wampiry, nosferatu, wiedźmy, szamani i inne dziwolongi. Chociaż zwykli, porządni, szarzy ludzie określi by ich inaczej potwory. No, bo powiedz mi Bessy jak inaczej nazwać stworzenie niekontrolujące swojego zachowania, a przez to krzywdzące innych w wymyślnymi i okrutnymi metodami. Czy można je inaczej nazwać? W końcu przez nich na przestrzeni wieków dochodziło do różnych nieszczęść, tragedii, zniszczeń… Ludzie umierali. Niekiedy w straszliwy sposób. Na przykład takie wampiry, w niektórych książkach błędnie nazywane nieśmiertelnymi. Lady wyjaśniła mi ze bzdura, żaden z tych potworów nie mógłby przeżyć 24 godzin
bez 6 litrów krwi.
Umarłby, a nieśmiertelni nie umierają.
Gdy w ofierze nie pozostawało już ani kropli życia, pozostawało jedynie mięso.
Źle jest marnować jedzenie, które Bóg w swojej łaskawości nam podarował.
Co mówisz Bessie? Skąd to wiem? Od Lady Alice.
Mojej ulubionej zdewociałej wychowawczyni, która pomiędzy litanią, a odmawianiem różańca próbuje mnie uświadamiać odnośnie beznadziejności świata realnego.
Jednak nieważne. Moja droga, odbiegłyśmy od tematu. Takim incydentom trzeba zapobiegać, dlatego powołano do życia instytucje monitorujące zachowanie bestii. Pojawili Łowcy i Zakon.
Funkcji tych pierwszych nie trzeba wyjaśniać, mają dosyć prosty profil działalności. Zajmują się likwidacją problemów, czyli dokonują egzekucji najbardziej niebezpiecznych potworów. Co innego Zakon… Oni pełnią bardziej skomplikowaną rolę.
Tak, moja malutka. Są bardzo ważni. Nie bez powodu dzierżą najpotężniejszą broń dostępną w świecie ludzi - wiedzę. Wiedzę jak kontrolować magię.
Artefakty, księgi, traktaty, tajne znaki, języki nieznane od tysiącleci, niedostępne zwykłym śmiertelnikom.
Daje im to ogromny wpływ na decyzje króla, który często zasięgał ich rady w sprawach ważnych dla federacji. Lubił ich, jak miał dobru humor to nazywał swoją tęczową gwardią.
Osobiście uważam, że to przesada. Co prawda ich habity mają różne kolory, w zależności od pełnionej funkcji, ale obejmują jedynie zieleń, granat, szarość i biel. Trochę im brakuje do wielobarwnej tęczy.
Jednak prawdziwa władza znajduje się w innych rękach. Tych, którzy podpisali kontrakt z istotami wyższymi. One są kluczem do korzystania magii. Jak to mawia Lady Alice, kontrakty są boskim błogosławieństwem, innym dla każdego człowieka, dzięki któremu można być bliżej Boga. Jakie to będzie błogosławieństwo? Jaki rodzaj magii? Zależy od potęgi istoty, z którą podpisano kontrakt i od natury człowieka decydującego się na coś takiego. Tych, którzy otrzymali taki rodzaj łaski nazywamy Magi. Tata, znaczy się król był takim Magiem. Bardzo potężnym Magiem, który podpisał pakt z demoniczną istotą o imieniu Baal. Dzięki temu, dokonał wielu bohaterskich czynów. Najlepszym i najsłynniejszym z nich było zabicie Króla Czarnego Smoka - Kaina Zakhaka.
Pokonał smoka a teraz go nie ma. To bez sensu - pomyślała Selena Lindell, wpatrując się w zielone szklane oczy swojej ulubionej lalki Bessy do której był skierowany jej przydługi monolog.
To jest bez sensu. Śmierć taty. Obróciła się w stronę ogromnego lustra zajmującego całą lewą stronę pokoju. Pokoju, w którym było stanowczo za dużo rzeczy. Misie, kucyki, jednorożce, lalki. Wszystko to prezenty od ojca. Spojrzała jeszcze raz na Bessy, a potem na swoje odbicie w lustrze.
Jestem do niej podobna - pomyślała. Mamy podobną rolę do odegrania. Siedzieć i ładnie wyglądać. Jedyna różnica polegała na tym, że Selena miała na sobie długą czarną jedwabną suknię. Cała reszta zgadzała się perfekcyjnie. Długie lekko kręcone, jasne blond włosy i szkliste oczy. Fioletowe. Lekko przestraszone.
Tym, że zamknięto ją w jej pokoju i nie pozwolono jej podejść do zmasakrowanych zwłok jej królewskiego ojca. Przynieśli go rano na plastikowych noszach, przykrytego poplamionym czerwienią prześcieradłem. Początkowo myślała, że to upolowany dzik, świnia. W końcu zmarły człowiek powinien mieć ręce, nogi głowę. Gdy podszedł do niej królewski sekretarz zakonnik, pan Werner i zaczął mówić, usłyszała tylko pierwsze zdanie: “Twój ojciec nie żyje.” Po tych słowach w jej uszach zalęgł się szum. Nie przerwało go przyjście lady Alice.
Na widok zmasakrowanych zwłok, jej wychowawczyni dostała histerii. Zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, przylgnęła do bezgłowego korpusu, plamiąc krwią swoją jasną, różową sukienkę. Dziwne, ale dopiero rozpacz tej starej dewotki, ostatecznie przekonała Selenę, że jest to ciało jej ojca. Albo jego resztki, które nieudolnie próbowała pocałować jej opiekunka. Nie pozwolono jej na to, przeszkodzili jej granatowi zakonnicy.
Szybko odciągnęli ją, w miejsce, gdzie jak to ujął pan Werner, będzie mogła spokojnie krzyczeć. Selena zastanawiała się, czy ona też powinna tak rozpaczać. W końcu tak powinny reagować kobiety na śmierć ukochanej osoby. Krzyczeć, złorzeczyć Bogu albo, chociaż uronić kilka łez. Jednak z jakoś powodu, nie mogła się do tego zmusić. Czuła jedynie pustkę, którą pogłębił Pan Werner zamykając ją w pokoju.
Gdy stwierdził, że to z powodów bezpieczeństwa, Selena miała ochotę
roześmiać mu się w twarz. Stary zakonnik zachował się zupełnie jak jej ojciec.
- Świat jest zły, okrutny, morderczy a przede wszystkim brzydki. - mówił. Powiedz mi, jakim byłbym ojcem gdybym naraził cię na dorastanie w takim miejscu.
Takim, który odwiedza córkę, cztery razy w roku, a w czasie tych krótkich wizyt zamykał się w pokoju z Lady Alice. Żyłaby dalej w błogiej nieświadomości stosunków łączących jej ojca i jej wiecznie rozmodloną wychowawczynię, gdyby niepodsłuchana przez nią rozmowa dwóch sprzątaczek, które wyrażały się dosyć dosłownie. Miała wtedy trzynaście lat i nie bardzo podobało się jej odkrycie, że dorośli tak często kłamią.
Zwłaszcza Lady Alice, która zawsze restrykcyjnie przestrzegała Bożego prawa. Kilka razy dziennie chodziła do pałacowej kaplicy by odmawiać różaniec.
Kogo chciała oszukać? Prosić o ratunek? Błagać o pomoc w ucieczce, o ochronę przed więzieniem, które musiała dzielić Seleną i paroma niemymi, wykastrowanymi zakonnikami.
W sumie powinno się jej współczuć, ubierająca się w długie suknie, opowiadająca o okrucieństwie mężczyzn, zakochana bez wzajemności w jej ojcu.
Wiedział o tym, dlatego uczynił ją prawnym opiekunem Seleny.
Problem polegał na tym, że ta kobieta się zwyczajnie do tego nie nadawała. Nie miała wiedzy, wykształcenia, klasy.
Dlaczego ojciec obdarzył kogoś takiego zaufaniem? O co tak naprawdę chodziło? Bezpieczeństwo?
- W dupie ci się poprzewracało. - mówił ojciec, gdy prosiła go o wycieczkę do pobliskiego miasta. - Przecież Schwerin, to raj. Pałac, ogród jezioro. Ludzie oddaliby duszę, żeby mieszkać tak jak ty.
Być może. Jednak trudno wytrzymać, przez piętnaście lat na przestrzeni 10 km2. Selenie wydawało się dosyć normalne, że pragnęła zobaczyć resztę świata. Nawet kosztem luksusu, bez którego mogłaby się obyć.
Nie ważne jak piękne było to miejsce, zamykając ją tutaj ojciec uczynił je więzieniem. Twierdzą, której istnienie usprawiedliwiły środki bezpieczeństwa dotyczące ochrony następczyni tronu. Ciekawe… Czy obejmowały również posiłki?
Od rana nikt nie odwiedził jej komnaty nawet po to by zostawić jedzenie. Sama nie mogła po nie pójść. Zamknęli na klucz. Zostawili, samą z lalkami. Wśród dziesiątek szklanych oczu. W kompletnej ciszy, w której wszyscy się na nią gapili.
- Odwróć wzrok Bessy.
Lalka nie zareagowała. Selena zaczęła się jeszcze bardziej denerwować. Jak Tata ją odwiedzał wszystkie przedmioty znajdujące się w zamku wykonywały jego rozkazy. Szafy, stoły, krzesła, a nawet lalki. Czasami, gdy Arthur Lindell miał dobry humor, rozkręcał magnetofon na cały regulator i urządzał jej pokaz.
Widelce, czajniki, krzesła, szafy, książki, długopisy, lampy - wszystko co nie było przymocowane do podłogi zaczynało się poruszać, zmieniać na rozkaz króla Zachodu. Kiedy pozytywnie nastawiony do świata, przedmioty tańczyły. Najczęściej w rytm piosenki “ I am singing in the rain” z jego ulubionego musicalu.
Selena podeszła do biurka. Tuż pod nim były szafki, księżniczka wyjęła z nich nóż do otwierania listów. Jeśli Bessy nie chce przestać używać oczu, to Bessy straci oczy.
- Księżniczko. Wszystko w porządku? Księżniczko.
Ktoś ją wolał. Podeszła do drzwi.
- Wasza wysokość, tu Werner.
Selena odetchnęła z ulgą. Wreszcie się nią zainteresowali.
- Proszę się odsunąć.
Spanikowana spojrzała na nóż. Szybko schowała go do kieszeni i wykonała polecenie. Pan Werner z hukiem wyważył drzwi. Zdyszany wpadł do pokoju. Z sobie tylko znanych powodów nie użył klucza i poniósł tego konsekwencje. Po tym jak się skrzywił, stając na prawej stopie Selena zauważyła, że jej „wybawca” najwyraźniej nadwyrężył sobie nogę. Nie tak powinien wyglądać rycerz ratujący księżniczkę z wieży. Miał ponad pięćdziesiąt lat, poplamiony na czerwono w biały habit, widoczną nadwagę, siwiejącego wąsa i mocno przerzedzone włosy. Poza tym aż się trząsł ze zdenerwowania.
- Księżniczko musimy uciekać.
- Co? Dlaczego?
Podszedł do niej, chwycił za ręce, lepkimi od potu dłońmi.
- Oni... Chcą cię zabić.
- Jacy oni? Gdzie jest Lady Alice?
- Nie ważne.
Chwycił ją mocno za ramię i pchnął w kierunku drzwi. - Idziemy.
Wychodząc nadepnęła na czyjąś dłoń.
Przestraszona odskoczy w bok, wdeptując w kałużę ciemnej krwi. Wypływała ona z pod ciała granatowego zakonnika, którego postawiono na straży.
- Szybciej księżniczko. Musimy uciekać. Oni zaraz tu będą.
Pociągnął ją w kierunku bocznych schodów.
- Dokąd idziemy?
- W dół, kochanieńka w dół.
Zeszli do podziemni pałacowych. Co chwila potykali się o martwe ciała, zakonników w granatowych mundurach. Żaden nie miał widocznych obrażeń. Krew wypływała z ich oczu, uszu i ust. Seleną wstrząsnął dreszcz. Było tu niewiarygodnie zimno. Para wydobywała się z ust. Woda równo kapała po ścianach. Werner przystanął na chwilę. Wziął głęboki oddech. Wyprostował się, na jego twarzy pojawił się wyraz bezgranicznej ulgi.
- Teraz będzie dobrze.
Ponownie chwycił ją za rękę. Tym razem był brutalniejszy. Wypchnął ją przed siebie. Znowu weszła na coś mokrego i to ponownie była krew. Tylko tym razem było jej znacznie więcej. Przed jej oczami ukazało się jezioro wypełnione krwią, wypływającą z mężczyzn, kobiet w granatowych mundurach. W tej ciekłej, powoli krzepnącej czerwieni odbijały się wielkie kamienne drzwi ozdobione
magicznym symbolem. Widziała go już wcześniej, w formie tatuażu na lewym ramieniu ojca. Przypominał rysunek żaby ułożonej w kole, z głową do dołu. Wiedziała, co oznacza. Baal - demon ojca, źródło jego mocy. Nie jest dobrze. Spanikowana spróbowała się cofnąć. Werner złapał ją mocno za ramię i przyłożył Selenie zimny pistolet do głowy. Wszystko stało się jasne.
- To ty ich zabiłeś. Poczuła ciepły oddech na karku. Mocniej chwycił ją za ramię.
- A jak sądzisz? Kotenieńku…
Pchnął ją na kamienne drzwi. Nie miały klamki. Jedyną wypukłą ozdobą na wysokości jej wzroku była kamienna głowa psa.
- Włóż rękę do paszczy.
- Po co?
- Po co? Dlaczego? Tylko to umniejsz robić? Zadawać pytania.
- Ale…
- Włóż rękę w buźkę pieseńka. Kotenieńku. Albo się zdenerwuję.
Zimna lufa pistoletu, przekonała Selenę do wykonania polecenie. Gdy wkładała rękę w paszczę ogara, przypomniała sobie, jaki usłużny, uprzejmy bywał Werner w obecności jej ojca. Jak się pocił, jak drżał przed jego gniewem.
Wnętrze psa było szorstkie. Najeżone kolcami. Jeden z nich gwałtownie się wysunął. Odruchowo wycofała rękę. Niestety zbyt późno. Kolec przebił jej skórę. Krew popłynęła cienkim czerwonym, strumieniem plamiąc czarny rękaw sukni. Po chwili rozległ się głośny zgrzyt. Kamienne wrota zaczęły się otwierać. Werner z powrotem przyłożył jej pistolet do głowy. Wykręcił do tylu zwichnięte wcześniej ramię. Powoli zaczęli iść do przodu. Z każdym ich krokiem robiło się coraz jaśniej. Kryształy na ścianach wyczuły ich obecność i zaczęły rezonować. Komnatę powoli wypełniła biała poświata. Selena zaczęła dostrzegać wyłaniający się z ciemności wystrój Sali. Wszędzie były wymalowane czarne psy. W ich rozdziawionych płaszczach wystawały fragmenty ludzkich zwłok. Głowy, nogi, ręce, kobiece piersi. Twarze ludzi wykrzywione w bólu, a nad nimi latające smoki.
Siedem smoków żółty, zielony, czerwony, niebieski, biały, czarny i szary.
W samym centrum komnaty znajdował się czarny kamienny obelisk, na którym był wymalowany czerwoną farbą symbol Baala. Selena spojrzała na zakonnika.
Twarz Wernera wyrażała zachwyt. Wyglądało na to, że właśnie dzieje coś, na co od dawna czekał. W tym momencie bezpieczeństwo Seleny przestało go obchodzić. Brutalnie rzucił ją na ziemię, chwycił za zranioną prawą rękę. Wytarł ją w fioletową chustę i ruszył w kierunku obelisku.
Poplamionym krwią kawałkiem materiału zaczął wyrysowywać okrąg wokół pieczęci Baala. Skupił się na czymś innym.
Nie jestem mu już potrzebna. Selena zaczęła powoli, na czworakach oddalać się w kierunku drzwi. Chciała uciec z komnaty na korytarz. Uciec dopóki ten drań jest zajęty.
Niestety nie zdążyła.
Wrota zaskrzypiały, same zaczęły się zamykać. Krew na obelisku zalśniła czerwonym światłem.
- Tak jest, tak przybądź do mnie! – krzyknął.
- Przybądź Baalu! Królu Wschodniej Części Piekła!
Komnata zaczęła drżeć, kryształowe lampiony zaczęły pękać. Powoli wydostawała się z nich straszna, czarna mgła. Zaczęła koncentrować się gęstnieć, formować, przybierać kształt człowieka, kobiety. To była nowość. Normalnie nieczyste stwory poruszały się w postaci rozmaitych zwierząt. Baal, który należał do jej ojca, towarzyszył mu zawsze postaci wielkiego, czarnego dobermana, psa który przyprawiał ją o dreszcze. Zawsze bała się tego potwora, który nigdy nie opuszczał jej ojca. Bała się nawet do niego podejść, chociaż wiedziała, że dziewczynki z innych klanów często się bawią ze swoim rodowymi demonami. Znaczy nie widziała tego, ale opowiadała jej to Lady Alice.
- Czego sobie życzysz Zakonniku? - zapytał Baal nieco chrapliwym głosem, zupełnie nie pasującym do kobiecej postaci.
Werner początkowo nie zareagował na pytanie tylko gapił się z otwartymi ustami na demona. Cóż, to akurat było łatwe do zrozumienia. Nawet, jako kobieta Selena musiała przyznać, że było, na co popatrzeć. Długie czarne sięgające do połowy pleców włosy z grację układały się na ramionach, duże piersi i kształtna pupa opinała wydekoltowana czerwona sukienka.
- Współpracy - odpowiedział Zakonnik. - Chcę… Oczekuję korzystnej współpracy. Za którą oczywiście zapłacę. Zobacz przyniosłem ci ofiarę.
Jasno-niebieskie oczy demona zwróciły się w kierunku księżniczki.
- Jesteś moją ofiarą, panienko Lindell?
Selena nie mogła wykrztusić słowa. Stać ją było jedynie na przeczące kiwanie głową. Tymczasem Baal miał minę wyraźnie znudzoną.
- Widzi pan, panie zakonniku. Panienka Lindell zaprzecza, aby miała z pańskim układem coś wspólnego.
Werner był zdezorientowany.
- No, ale przecież...
Zakonnik odwrócił się w kierunku Seleny, jego oczy ziały nienawiścią.
- Nie ważne, czego chcesz ważne żeby złożyć porządną ofiarę. Schował pistolet do kabury i wyjął długi srebrny nóż. Z szaleńczym uśmiechem zbliżył się do księżniczki.
- Myślisz, że jesteś taka mocna jak tatuś? Co? Że jesteś taka jak ten zielonooki potwór? Co ty sobie myślisz? Co ty sobie myślisz? Za kogo mnie uważasz? Myślisz, że jestem niepoważny! Nic nie warty! Że nie potrafię zaoferować porządnej ofiary!
Co on pieprzy? Selena przerażona zaczęła szukać jakiegoś ratunku. Niezdolna by wstać, na czworakach próbowała przed nim uciec. Nie udało się to. Podbiegł do niej chwycił za jej długie włosy. Wtedy przypomniała sobie o nożu. Obróciła się i wbiła mu go między żebrami. Puścił ją. Był zdziwiony tym, co się stało. To był ten moment. Selena wykorzystała jego chwilowe rozproszenie i wyciągnęła pistolet z kabury. Wypaliła. Prosto w jego głowę. Czaszka rozpadła się, mózg i krew rozbryzły się plamiąc księżniczkę jeszcze bardziej. Ciało napastnika upadło obok przerażanej dziewczyny. Selena próbowała opanować narastającą panikę. Właśnie zabiłam człowieka. Zaczęła ciężko oddychać. Było jej niedobrze. Nie mogła podnieść się z podłogi, ciemne plamki latały jej przed oczami, szumiało jej w uszach. Wydawało jej się, że zaraz zemdleje. Dopiero po chwili, jakby z daleka usłyszała klaskanie. To Baal bił jej brawo. Uśmiechał się do niej.
- Brawo panienko. Pięknie się panienka spisała. No cóż nie daleko pada jabłko od jabłoni.
Demon powoli szedł w jej kierunku, ponętnie kołysząc obfitymi biodrami, stukając obcasami o kamienną posadzkę.
- Arthur Lindell - Król Pendragon. To był naprawdę niezły numerant. Do głowy by mi nie przyszło, że umrze w taki głupi sposób.
Na moment w komnacie zapadła cisza, której nie przerwał żaden dźwięk. Baal oczekiwała, jakieś odpowiedzi. Niestety Selena nie mogła jej dać. Nie wiedziała jak zmarł jej ojciec. Nikt jej tego nie powiedział.
- Twojego papę zabiła japońska prostytutka. – oznajmiła Baal. - No, co tak się patrzysz? Taka zszokowana… Ile masz lat panienko?
- Piętnaście…
- To jesteś we właściwym wieku, aby zacząć się orientować w świecie męskich potrzeb. Bo widzisz panienko twój papa po śmierci twojej mamusi miał swoje pragnienia, które zaspokajał korzystając usług różnych pań. Robił to latami. Nie żeby było coś w tym złego. Seks to normalna ludzka rzecz jak na przykład jedzenie. Tylko pamiętaj zawsze trzeba uważać, co się je i z kim się śpi. Wracając jednak do tematu. Widzisz panienko trzy dni temu byliśmy z Arthurem w Japonii. Mieliśmy negocjować współpracę i wymianę handlową z Chang’e. Suka jest strasznej wymagająca, rozmowy z nią bywają męczące, a twój tata nie był cierpliwym człowiekiem. Dlatego staraliśmy się dobrze wykorzystać przerwę. Poszliśmy się zrelaksować do miejscowego hotelu, gdzie czekała na nas przyjemna niespodzianka. Jako, że cesarzowa Chang’e i twój tata znali się dosyć długo, to wiedziała, czym go zadowolić. Gdy przybyliśmy na miejsce, czekały na nas specjalnie wyselekcjonowane śliczne zmiennokształtne. Tak, twój tatuś miał zwierzęce “preferencje”. Lubił, takie z ogonem i pazurami. Niestety wybrał niewłaściwą kotkę i ta odcięła mu parę wystających części. Na nieszczęście twojego papy, rozpoczęła od najważniejszej. Demonica przeciągnęła palcem wzdłuż swojej szyi.
- Oczywiście mówię o głowie, ale nie mówmy już tym. Lepiej zabierzmy się do interesów.
- Co? Jakich interesów? Baal uśmiechnęła się, podeszła do Seleny. Położyła jej rękę na czole. Zaczęła ją głaskać po głowie.
- Panienko, panienko… Jesteś taka nieuświadomiona. Tymczasem tutaj trzeba podpisać umowę.
- Umowę?
- Kontrakt, panienko kontrakt. Selena odtrąciła jej rękę.
- Nie chcę… Wypuść mnie stąd. Chcę stąd wyjść... Wypuść mnie... Proszę. Księżniczka w końcu niewytrzymała zaczęła płakać. Baal uklękła obok niej.
- Posłuchaj. Wiem, że jest ci trudno. Niedawno zmarł twój ojciec. Ktoś chciał cię zabić, ty zabiłaś kogoś. Zresztą nadal chcą…
Coś łupnęło w drzwi.
- Wstali.
Selena spojrzała na Baal. Demonica uśmiechnęła się brzydko.
- Jesteś tak uroczo zdezorientowana, niestety tylko tak mogła się skończyć opieka Alicji. Arthur upadł na głowę powierzając cię starej pannie, bez zerowej mocy magicznej. Powinien mnie posłuchać i oddać cię na wychowanie jakiejś porządnej wiedźmie, a nie bawić się w dobrego chrześcijanina, którym w rzeczywistości nigdy nie był. Niepotrzebnie trzymał cię w tym pałacyku. Zamkniętą przed wszystkim.
Łupnęło kolejny raz. Selena z niepokojem spojrzała na drzwi. Wrota otworzyły się z hukiem, ukazując jej nieoczekiwany widok. Faktycznie wstali z martwych. Martwi zakonnicy zaczęli powoli wchodzić do komnaty. Tego już było za wiele. Martwi przecież nie wstają.
- Czerwona Śmierć. Straszna plaga ostatnio zaczyna się to cholerstwo panoszyć. Właśnie po tego wirusa, pojechaliśmy do Japonii. Ten sekretarzyna to był całkiem łebski facet. Wiedział, że zabije ich od razu, a dopiero po jakieś godzinie zrobią się bardziej ruchliwi.
Selena w końcu podniosła się z podłogi. Rozejrzała się po komnacie, szukając miejsca, w którym mogła się ukryć. Niestety nie było gdzie. Z sali było tylko jedno wyjście, które zajęli ci, którzy wstali. Wyglądało na to, że nie miała wyboru. Odwróciła się w kierunku demona.
- Pomóż mi.
Baal klasnęła w dłonie i aż podskoczyła z radości. - Tak się cieszę, Panienko. Dokonałaś dobrego wyboru.
Zbliżyła się do niej, chwyciła za głowę i przyciągnęła do siebie. Nie tak to sobie wyobrażała. Swój pierwszy pocałunek. Myślała, że, to będzie mężczyzna, jej narzeczony, a tymczasem w usta wpychała jej język kobieta. Pocałunek był tak mocny, że aż zapiekło ją gardło. Odepchnęła Baal. Po czym zaczęła czuć ból rozlewający się od języka w dół gardła. Próbowała zacząć krzyczeć, ale z jakiś niewyjaśnionych powodów po prostu, nie mogła wydobyć z siebie dźwięku.
- Robię się sentymentalna. Kiedyś brałam więcej.
Coś skrzypnęło jeden raz, drugi. Selena podniosła głowę wpatrując się ze strachem w Baala, który powoli szedł w kierunku wstających. Skrzypiały jego pazury, długie pomalowane na czerwono pazury. Powoli podniósł lewą nogę. Pojawiła się czerwień, dużo czerwieni. Demon poruszał się szybko, pazury szybko odcinały zbędne części ciała. Baal tańczył, wstający rozpadali się na kawałki. Jeden po drugim, żywe trupy ostatecznie padały na ziemię, bez możliwości wstania.
- Widzisz, nie było źle.
W końcu zaczęła odczuwać coś w rodzaju ulgi. Nagle od strony korytarza rozległ się niesamowity huk. Tym razem nawet Baal był zdziwiony.
- Co jest do choler… - nie skończył. Ciało demona gwałtownie pękło i obok księżniczki zamiast seksownej brunetki stał czarny pies rasy labrador. Komnatą wstrząsnęło. Selena z niepokojem wpatrywała się w otwarte wrota. Spodziewała
się wszystkiego, nawet samej śmierci, ale nie tego co zobaczyła.
- Nie Smoka. W wejściu do komnaty pojawiła się ogromna, pięciometrowa, czerwona głowa smoka. Była tak wielka, że nie mieściła się we wrota. Księżniczka poczuła, że na dzisiaj ma dosyć .
- Dość... - powiedziała - Dłużej więcej nie zniosę. Uklękła na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. Nie mogła już nawet płakać. Teraz mogła oczekiwać jedynie płomieni i bolesnej śmierci. Tymczasem po sali rozległ się donośny rechot. Selena jeszcze raz spojrzała się na smoka, który najwyraźniej się z niej śmiał. Straszna paszcza skrzywiła się w dziwnym grymasie, który chyba miał być uśmiechem i zaczęła lśnić złotym światłem. Po chwili zamiast smoka w wejściu stał rozbawiony mężczyzna ubrany w czerwony garnitur.
- Teraz już lepiej mademoiselle?
Zdecydowanie lepiej. Smok, jako człowiek był całkiem przystojny. Wysoki brunet o fioletowych oczach. Wyglądał na trzydzieści lat.
- Widzę, że rada nie potrzebnie panikowała, mademoiselle ładnie poradziła sobie z napastnikami. Niczym prawdziwa królowa.
Selena wpatrywała się w mężczyznę zdezorientowana. Ten ujął delikatnie jej prawą rękę.
- Proszę już niczym się nie martwić mademoiselle. Jacques De Moley się tobą
zaopiekuje.
Marzenie - Tatusiu... Powiedz... Skąd się wziął tam smok? - zapytała dziewczyna.
Nieznajomy, który nieco zgarbiony, zamyślony bawił się obcęgami, teraz zareagował. Spojrzał uważnie na Lidię. Hohenheim, do którego skierowane było pytanie, podniósł umęczoną głowę i pokazał swoim słuchaczom czarujący, szczerbaty uśmiech.
- Z marzeń dziecko.
Reakcja była natychmiastowa i zaskakująca. Nieznajomy zaczął się śmiać. Jego głos odbijał się od ścian tworząc echo. Pogłos udowadniający, że pokój był nie tylko dźwiękoszczelny, ale niczym pomieszczenie nagraniowe miał niezłą akustykę. Gdy drzwi były zamknięte, słychać było każdy szept, zgrzyt. Zwłaszcza, gdy coś upadło na podłogę. Takie na przykład obcęgi, którymi mężczyzna bawił się do tej pory.
- Co cię tak rozśmieszyło, panie Łowco? - chrapliwym głosem zapytał Hohenheim.
Wyraźnie cierpiał. Z jego ucha wciąż sączyła się krew, na wargach, palcach powstały już strupy a na nadgarstkach pojawiły siniaki.
- Łowco? - Nieznajomy zdziwił się nadanym mu tytułem. Nie przestawał chichotać, ze śmiechu pociekły mu łzy. Otarł je wierzchem dłoni.
- Wie pan… Sam nie wiem, z czego dokładnie. Czy z tego smoka? Czy z tego, że pan tak na poważnie?
Nieznajomy wstał z krzesła, stanął na środku pokoju i rozpiął swoją czarną, polarową bluzę. Pod spodem miał biały T-shirt typu polo oraz dwie kabury z krótką bronią.
- Widzi pan, mam broń. W torbie mam dodatkowo karabinek snajperski. Nie noszę ich dla ozdoby. Nie czyni mnie to jednak waszym Łowcą. Tym waszym przynieś, wynieś, zabij, pozamiataj.
- Czemu nie? - zapytał Hohenheim. - To dosyć zaszczytny tytuł w naszej Organizacji.
Nieznajomy spoważniał. Zmrużył oczy.
- Jak pan sądzi? Kim naprawdę jestem?
Hohenheim zmienił pozycję na krzyżu. Ułożył się wygodniej. Wyglądało na to, że to pytanie przywróciło mu pewność siebie, którą utracił wraz uchem, zębami.
- Jesteś młodym chłopcem, któremu wydaje się, że jego czyny coś znaczą. Jesteś chłopcem, któremu przyśniła się rycerska zbroja. Chłopcem, który chce się wykazać i zabić potwora. Zabić smoka.
Nieznajomy odpowiedział oklaskami, które dodatkowo nagłośniła akustyka pomieszczenia.
- Łał. - powiedział, kiedy skończył. - Aż mi w pięty poszło.
- Naprawdę?
- Nie. Proszę sobie darować. Nie zdenerwuje mnie pan, a ja przypadkiem nie skrócę ci cierpień. Poza tym, Smok? - Nieznajomy roześmiał się ponownie.
- Czym do kurwy nędzy jest smok? - zapytał nieco poważniej. - Wielki jaszczur ziejący ogniem z nietoperzymi skrzydłami.
Powaga młodego mężczyzny utrzymała się przez dziesięć sekund. Uśmiech powrócił na jego twarz.
- Dlaczego to wszystko tak bardzo cię bawi?
Nieznajomy spojrzał na Hohenheima z ukosa.
- Ponieważ pan to wszystko bierze na poważnie. Ja rozumiem.
Obecnie osiągnęliśmy taki rozwój technologiczny, że człowiek izolowany jak pan na wyspie może być przekonany, że pewne usprawnienia to magia. Jednak zombie w piwnicy to już przesada.
- "Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło." Organizacja mogła wyprodukować wirusa, który...
- Prawda, ale wy się specjalizujecie w genetyce. Wirusologia i bakteriologia, to dziedziny, które wam nie wychodziły. Poza tym, kilka umów o pracę zawartych w 1987 roku z charakteryzatorami filmowymi sugeruje znacznie prostsze rozwiązanie zagadki zombie.
- Nie wiem, skąd to masz te dane...
- Z tej waszej internetowej bazy danych Goecia Librum, która jest bardzo słabo zabezpieczona. Niebezpiecznie jest trzymać wszystkie informacje w jednym miejscu. Jeśli chodzi o "Wejście Smoka" to zdroworozsądkowe myślenie wyklucza istnienie czegoś takiego. Po ziemi nigdy nie stąpały tego typu jaszczurki. Podobnie jak nigdy nie istniało coś takiego jak jednorożec, gryf, lewiatan, Wróżka Zębuszka czy Święty Mikołaj.
- Nie rozumiesz. Widziałem rzeczy.
- Ja również panie doktorze widziałem rzeczy. W pańskim domu zauważyłem pokaźną aptekę. Przy użyciu niektórych lekarstw można by było zobaczyć smoka, UFO, a nawet Boga. Ciekawe? Co jej pan podał i jak? Zresztą... Po co moralizuje? Pan w to wszystko fanatycznie wierzy.
- Robię to wszystko dla nauki. Robię to, aby stworzyć aktywnego smoka.
- Bo do tej pory były mało aktywne.
- Nie rozumiesz. Sześć żyjących, fioletowo - okich smoków jest jedynie nosicielami genu niezbadanego przez naukę. Dopóki nie pojawi się siódmy aktywny. Nie są wstanie kontrolować magii, ale jeśli staną wszystkie razem...
Mężczyzna stojący przed krzyżem, przyłożył palec do ust, nakazując wisielcowi milczeć. Następnie z powrotem wrócił do stolika i ponownie napił się kawy.
- Smoki. To słowo w większości zachodnich języków wzięło się z greckiego słowa drackan, oznaczającego “bystrooki”. Zresztą, niechaj spojrzę.
Nieznajomy wyjął smartphona, zrobił parę gestów.
-"Smok jest słowem ogólnosłowiańskim: czeski zmok, słowacki zmok/zmak, staro-cerkiewno-słowiańskie smokъ. Prasłowiańskie smokъ to istota mityczna pod postacią latającego gada lub…” co jest szczególnie warte podkreślenia “pod postacią ludzką. Gdyby słowo smok wywodzić od prasłowiańskiego sъmъkъ, można by łączyć to słowo z czasownikiem (prze)smyknąć się, przejść, przesunąć się, przedostać się gdzieś, przez coś zwinnie, szybko, ukradkiem przemknąć się, prześlizgnąć się." Tak oto brzmi definicja na Wikipedii. Przynajmniej jej istotna część.
Nieznajomy przymknął oczy upodabniając się tym samym do przebiegłego węża.
- Co z tego wynika? Powtórzę jeszcze raz.
Nigdy nie istniały jaszczury ze skrzydłami. Nawet słowo je opisujące ma inne źródło.
Hohenheim otworzył usta niczym ryba chwytająca powietrze. Stojący przed nim mężczyzna skrzyżował ręce wyczekując odpowiedzi. Nie doczekał się jej.
- Gdy siedem mieczy odnaleziono w greckich Mykenach. Ojcowie założyciele doszli do wniosku, że wobec śmiesznie reagujących przy nich fioletowo - okich ludziach zostanie użyte to słowo - drackan, dragon, smok. Dlatego, niech pan przestanie opowiadać głupoty o zombi, czarnej mgle...
Pokręcił głową odganiając myśli.
- Czarna mgła. - powtórzył. - To w tym był środek halucynogenny. Prawda?
Hohenheim spuścił w dół głowę, unikając spojrzenia Nieznajomego.
- Tak... Nie powie mi pan, jaki konkretnie.
Doktor milczał, mocno zaciskając szczęki.
- Do tej pory nie mogę uwierzyć. - młody mężczyzna przerwał milczenie. Jak można było założyć sektę o takim zasięgu, w oparciu o siedem śmiesznych prętów wydających niskie dźwięki przy fioletowo - okich osobach?
Nie wiem jak pan, ale ja uważam, że kobieta z brodą jest bardziej interesująca. Tymczasem... Co się dzieje?
Powstaje Zachód i Wschód. Dwie proste organizacje o sieci kontaktów zaczynających się od prostych policjantów, a kończących na senatorach.
Obracające miliardami zebranymi podczas odprawiania rytuałów, których nie odłączną częścią były morderstwa, gwałty, pedofilia, że nie wspomnę o okrucieństwie wobec zwierząt.
Wszystkie te zbrodnie mają podstawy - “magiczne miecze” i Smoki.
Oczywiście ludzie jak to ludzie, nie mogą się ze sobą we wszystkim zgadzać. Muszą się różnić w opiniach. Jak do tego wszystkiego podejść?
Przez dwieście siedemdziesiąt lat istnienia Sekty wyodrębniły się dwie postawy.
Zakon - Smoki to zło. Stary Porządek - Smoki to starzy, ale zagubieni bogowie. Jednak jak to wszystko - „ To są szczegóły."
Najważniejsze jest, aby te niebezpieczne "Smoki" kontrolować i zarabiać na nich pieniądze.
- Nie możesz tego tak upraszczać. - wychrypiał Hohenheim.
- Oczywiście, że mogę. Wasza ekscelencjo. Wielki Magi nieistniejącej już Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Człowieku Wiary. Wyznawco teorii, że siedem prętów wydających niskie dźwięki w pobliżu osób z zwiększoną ilością fioletowego barwnika w oczach jest zapowiedzią Nowej Ery. Nowych możliwości przekraczających możliwości przeciętnego człowieka.
Czy jego ekscelencja byłby tak łaskaw i dał objaw swej niesamowitej mocy i wyzwolił się z okowów?
Wisielec z wściekłością naparł na powstrzymujące go więzy. Na jego nadgarstkach pojawiły się, krwawiące rany. Trwało to tylko chwilę, Hohenheim szybko opadł z sił.
- Już miałem nadzieję, że stanę się świadkiem aktywności mocy magicznej, Wielkiego Maga.
- Podczas zjednoczenia Niemiec zabrali mi demona.
- To przykre. Nie powinno się tracić czegoś, co powinno należeć do nas. Poza tym, nawet ja to muszę przyznać demony wyprodukowane w Instytutach
Przyjemności to cenna i rzadka rzecz. Efekt uboczny badań nad smoczym genomem. Choć ja osobiście wolałbym nazywać ich mniej eufemistycznie żołnierz idealny.
Hohenheim zacisnął wściekle pięści. Ugryzł spuchniętą wargę.
- Nie lubi się pan z nimi? - zapytał Nieznajomy. Cały czas nie przestawał się uśmiechać, kpić.
- Nie rozumiem. Dlaczego? Przecież robią dokładnie to samo, co pan. Wyszukują odpowiednie materiały, aby stworzyć istotę wyższą. Różnica polega jedynie na tym, że oni mają jakieś prawdopodobieństwo powodzenia.
Doktor dalej śmiesznie gryzł swoją wargę, która była tak spuchnięta, że przypominała parówkę.
- Niech pan tak na mnie groźnie nie patrzy. Dobrze pan wie, że mam rację. Ile na świecie jest takich Instytutów dbających o przyjemność swoich darczyńców? O to, żeby fundusze przeznaczone na smocze badania genetyczne zwróciły się im przyjemny sposób.
Dwadzieścia osiem w samej Europie. Sterylnych, czystych laboratoriów mających narzędzia i warunki, aby przygotować lecznicą sałatę, świecącego królika, świnię o większej ilości mięsa, kobietę z uszami kota, mężczyznę o głowie i sile byka. Doktorze Filipie Hohenheim, człowieku wiary. Kim pan jest? W porównaniu z nimi.
Przez moment w sali zapanowała milczenie. Nikt się nie odzywał. Tylko dziewczyna cicho łkała.
Nieznajomy odwrócił się od Hohenheima i wyciągnął rękę w stronę Lidii.
- Chodź. Pójdziemy do kuchni. Wyglądasz na tak marnie, że po prostu nie mogę na ciebie patrzeć. Jak po Oświęcimiu - stwierdził i głośno westchnął. Naprawdę nie masz szczęścia. Całe życie w jednym miejscu w zapadłej wsi w południowej Danii. Wyjeżdżasz, spotykasz pierwszego Niemca w swoim życiu, a ten okazuje się sadystycznym nazistą.
Ponownie Hohenheim naparł na trzymające go kajdany. Wyglądało jakby zapomniał, że nie jest wstanie ich zerwać. Nieznajomy uśmiechnął się wrednie.
- Nie obrażaj mnie. - zaprotestował Niemiec.
- A co? Czuje się pan urażony? Czyżby to, co przed chwilą powiedziałem, nie było prawda?
- Nie jestem nazistą. - wysyczał Hohenheim. Usta miał cały czas zaciśnięte. Coraz bardziej spuchnięte. Już nie przypominały parówek, ale kiełbasę.
Nieznajomy wyglądał jakby miał coś odpowiedzieć, ale zamilkł kiedy kontem oka spojrzał na Lidię. Dziewczyna wyglądała na przerażoną. Odkąd weszła do pokoju nie ruszyła się z konta. Zgarbiona, niepewnie, jakby pytająco zerkała na Hohenheima. Ten jednak chwilowo wyczerpał siły potrzebne do jakiekolwiek
oporu i nieco bezradnie zwisał ze swojego "krzyża."
Na jej pytające spojrzenie, doktor nie zamierzał marnować słów. Zgodził się, aby poszła coś zjeść, niemym, potwierdzającym skinieniem głowy. Otrzymawszy pozwolenie od swojego pana Lidia, nie pewnie chwyciła podaną rękę.
Nieznajomy posłał Hohenheimowi triumfujący uśmiech. Razem z dziewczyną odwrócili się w stronę masywnych, mahoniowych drwi, którego fragmenty zdobił wzór węża. Artysta pomalował każdą łuskę na inny odcień zieleni, dzięki czemu wąż wyglądał jak żywy. To było jedynie złudzenie. Żadne żywe stworzenie nie mogłoby pozostać nieruchome, gdy połykało swój własny ogon. Tuż nad jego zakręconym poziomą ósemkę ciele widniał wygrawerowany złotymi literami napis - Uroboros.
- Oczywiście. - Nieznajomy nie mógł powstrzymać się od komentarza. - W domu słynnego toksykologa musi być pełno węży, żywych i martwych. Nikt panu nigdy nie powiedział, że we wszystkim powinien być zachowany umiar.
- To ty powinieneś zachować umiar w tym, co gadasz Polaku.
Nieznajomy upuścił dłoń Lidii i bezszelestnym krokiem zwrócił się w stronę Hohenheima. Nie wydał przy tym, żadnego dźwięku. Deski przestały skrzypieć.
- Skąd taki wniosek? - zapytał.
Doktor jeszcze raz naparł na kajdany, prawdopodobnie łudząc się, że pozwoli
mu to odzyskać resztki godności.
- Znam wielu ludzi, chłopcze. Jeśli chodzi sprawę obozów koncentracyjnych istnieje pewne przyjęte nazewnictwo, wobec polskich obozów zagłady.
Nieznajomy skrzywił się i otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć.
- Cały świat mówi Auschwitz - Birkenau. - wyprzedził go doktor. -Tylko jedna nacja mówi Oświęcim.
Przez chwilę w pokoju panowało milczenie.
- Złe założenie doktorze. - odpowiedział po polsku Nieznajomy.
Mina Hohenheima wyrażała całkowite niezrozumienie. Chłopak zauważył to i wrócił z powrotem do języka angielskiego.
- Nie jestem Polakiem. - wyznał. - Po prostu dość długo mieszkałem w okolicach. Stąd mam pewne naleciałości w słownictwie. Ale... Jeśli już musi pan wiedzieć, jakiej jestem narodowości to, wyznam, że jestem pochodzenia irlandzko-francuskiego.
Jedna niespuchnięta brew Hohenheima poszybowała do góry w niemym zdziwieniu. Nieznajomy szeroko się uśmiechnął. Cała ta sytuacja sprawiała mu niewątpliwą radość.
- Poza tym tak się zastanawiam. Chyba powinienem pana zakneblować.
- Nie ma takiej potrzeby. - doradził usłużnie Hohenheim. - Choćbym nie wiem jak krzyczał, nikt mnie nie usłyszy. Ten pokój jest dźwiękoszczelny.
- Bardzo wygodne jest mieć taki pokój. W ogóle jest pan dosyć wygodny. stwierdził Nieznajomy. - Musiał pan na to wszystko wydać fortunę.
- Nie na dźwiękoszczelność. Na tym trochę oszczędziłem. - zwierzył się wisielec. Jego głos zdradzał zmęczenie. Przekrwione oczy z trudem się otwierały. - Najważniejsze jest odpowiednia zabezpieczenie i uszczelnienie okien. Prawdziwa izolacja akustyczna to zbyt duży wydatek. Tym bardziej, że trzeba było również wynająć kilku specjalistów. Nie miałem już na to pieniędzy.
Nieznajomy założył ręce na piersi i pokiwał ze zrozumieniem. Zaczął spacerować po salonie. Podłoga ponownie zaczęła skrzypieć.
Hohenheim wyraźnie nic już nie rozumiał. Wyglądał fatalnie, jego głowa zaczęła przybierać fioletowy kolor.
- Jesteś złodziejem. - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Ja niczego panu nie kradnę. Co najwyżej wypożyczam. Proszę się prze moment postawić w mojej sytuacji. We wszystko się pan zaopatrzył. Żal byłoby nie skorzystać.
Nieznajomy wyjął z kieszeni granatową chustę.
- Jeden z moi nauczycieli powiedział mi kiedyś, że prawdziwy gentleman zawsze powinien mieć w kieszeni chusteczkę. Może wtedy podać ją na otarcie łez jakiejś miłej damie. Albo komuś wetknąć do gardła.
Jak powiedział tak zrobił. Wepchnął chustę mu w usta. Następnie objął Lidię ramieniem i wyprowadził przez wężowe drzwi. Czuł jak się trzęsie. Zanim je zamknął, zatrzymał się, aby zgasić światło. Nacisnął przełącznik, ale światło zamiast zgasnąć jedynie zmieniło kolor na czerwony. Nieznajomy z dezaprobatą pokręcił głową. Kolejny przełącznik zadziałał właściwie. Podobnie jak przycisk do mechanicznego zasłaniania żaluzji. W momencie, gdy zamykał drzwi, potrzebował obu rąk, więc wypuścił Lidię. Do zablokowania drzwi użył klucza, znalezionego wcześniej przy doktorze. Wystarczyła chwila, brak uwagi by stracił to, co ważne.
Niestety Nieznajomy, popełnił podobny błąd. Odwrócił się i zamiast Lidii zobaczył jedynie dziwaczny stojak na parasole zrobiony z poroża jakiegoś jelenia.
Mężczyzna rozejrzał się po przedpokoju. Większość znajdujących się w nim ozdób, zrobiona była ze skór, kości zwierząt. Znając upodobania Hohenheima, można było przypuszczać, że były to rzadkie okazy, zagrożone wyginięciem.
Najprawdopodobniej zdobyte nielegalnie. Podobnie jak reszta żywego inwentarza, znajdującego się pod ziemią w piwnicy. Prywatne zoo doktora Hohenheima od reszty domu oprócz sterylnego, białego wystroju odróżniała odpowiednia dla terrarium wysoka temperatura.
W przeciwieństwie do przetrzymywanej przez siebie dziewczyny, zwierzęta traktował całkiem nieźle. Wszystkie węże i jaszczurki, które Nieznajomy spotkał dzisiejszego poranka wyglądały na najedzone i jadowite. Każdy z nich był opatrzony tabliczką z nazwą gatunku w dwóch językach po niemiecku i po łacinie.
Dzięki temu odwiedzający nieznający się na zoologii wiedzieli, że niewielki szary wąż, który ich obserwował zza pancernej szyby to Tajpan pustynny (Oxyuranus microlepidotus). Wąż, którego jedno ugryzienie może zabić 100 osób. Tabliczka sugerowała, że był dosyć tani w utrzymaniu. Należało mu jedynie dostarczać gryzonie.
Inaczej wyglądała sytuacja z resztą węży. W końcu nie wszystkie dostawały taką samą karmę. Mierząca ponad dwa metry długości Anakonda, jadła resztki świni. Dostała ją w całości najprawdopodobniej jeszcze żywą. Świadczyły o tym ślady pozostawione na wybiegu. Uciekała, lecz Anakonda ją dopadła i połknęła w całości.
Gdy Nieznajomy dzisiejszego poranka włamał się do piwnicy było już po wszystkim. Wąż leżał wyciągnięty pod specjalnymi lampami i trawił świnię. Obok niego leżały kości, które wyglądały na ludzkie. Anakonda była dosyć znudzona, więc mężczyzna wszedł do na jej wybieg, aby obejrzeć je bliżej. Ku jego zdziwieniu okazało się, że czaszka była plastikowa. Stanowiła jedynie obrzydliwą dekorację.
Podobnie jak zawartość pokoju znajdujący się tuż przy schodach. Tuż nad zamkniętymi drzwiami wisiała tabliczka " Der Hause ist unsere Oma." Dostępu do pomieszczenia broniła jedynie stara kłódka. Do jej otwarcia wystarczał pojedynczy strzał z pistoletu.
Kiedy Nieznajomy otworzył drzwi, gwałtownie opuściły go wszelkie wątpliwości i ostrość widzenia. W pokoju zażyło się ostre białe światło. Z głośników zamontowanych w białych wyściełanych ścianach sączyła się jedna ze spokojniejszych piosenek zespołu Rammstein "We are living in America. America! Coca. Wunderbar."
Jednak główną dominującą rzeczą w tym pokoju był smród. Zapach gówna. Unosił się on z nad leżącej na szarobrązowym materacu Lidii. Najdziwniejsze, że czerwony strój składający się z sukienki, ala Gothic Lolita i czerwonego czepka był czysty. W przeciwieństwie do noszącej je osoby, która przypominała żywego rozkładającego się trupa. Niestety jak każdy trup wzbudzała litość i obrzydzenie. Poza tym wymagała natychmiastowego oczyszczenia. Wody i mydła.
Niestety jedyna łazienka znajdowała się na piętrze, przy sypialni Hohenheima. Dlatego Nieznajomy postanowił przyspieszyć realizację planu. Pomogło mu w tym użycie młotka na śpiącej jaszczurce i pół kieliszka metanolu.
Reszta była prosta. Wystarczyło przymocować nieprzytomnego doktora do krzyża, wrócić po dziewczynę. Ignorując smród, zaniósł ją do wanny, napuścił ciepłej wody i kazał się umyć.
Wykonała to zadanie z miernym efektem. Nadal śmierdziała, ale przynajmniej włosy przestały się kleić.
Nieznajomy wszedł do kuchni, która w przeciwieństwie do reszty domu była zaskakująco miłym miejscem. Można było jedynie zgadywać, że tym razem doktor miał na względzie samopoczucie swoich gości, którymi mogli być ludzie
spoza Organizacji.
Takim lepiej było pić herbatę minimalistycznej biało - czarnej kuchni niż w czerwonym pokoju sadyzmu.
Dodatkową zaletą tego typu wystroju, była przejrzystość. Od razu można było dostrzec, że czegoś brakuje, na przykład noża. Nieznajomy podszedł do pozostałych.
Wyglądało na to, że Lidia zabrała największy nóż służący normalnie do krojenia mięsa. Był to dosyć przewidywalny wybór narzędzia. Większa broń z reguły zadaje większe szkody. Pod warunkiem, że człowiek wie jak się nią posługiwać. Najwyraźniej Lidia nie wiedziała nawet jak się ukryć. Schowała się za kuchennymi drzwiami, ale wciąż się trzęsła, a drzwi razem z nią.
- Lidia. - Odezwał się Nieznajomy. - Nie wygłupiaj się.
Szare drewniane drzwi poruszyły się delikatnie. Pierwszy wychylił się drżący stalowy nóż, następnie trzymająca go dziewczyna. Gdyby nie jej prawo jazdy znalezione w pokoju Hohenheima, Nieznajomy w życiu by nie uwierzył, że Lidia Hansen ma 18 lat. Przerzedzone włosy, biała pokryta żółtymi plamami skóra, szare siniaki na szyi, nadgarstkach, powyrywane paznokcie i te wielkie przerażone niczym u krowy oczy.
- Lidia spokojnie. Odłóż ten nóż.
Zamiast go posłuchać. Dziewczyna szeroko zamachnęła ostrzem.
- Nie podchodź. Inaczej... Ja... Cię... Skrzywdzę.
- Wątpię.
Lidia mocno chwyciła nóż obiema rękami i rzuciła się na Nieznajomego. Ten zrobił krok w tył, uchylił się, po czym szybko złapał rękojeść noża. Z łatwością wyrwał go dziewczynie, która nie mogąc się bronić, skuliła się na podłodze.
Nieznajomy głośno westchnął. Jej pozycja skojarzyła mu się z przerażonym jeżem.
- Czego się boisz? Nie skrzywdzę cię.
Lidia nie zareagowała. Mężczyzna stojący nad nią również tego nie zrobił. Z pewnością istniały na świecie osoby, które w tym momencie zadzwoniłyby do szpitala. Najlepiej od razu do psychiatrycznego.
On nie był taką osobą.
- Wierz, co mnie odróżnia od prawdziwego łowcy Kapturku?
Trafił. To na te imię reaguje. Dziewczyna przestała się trząść i podniosła głowę.
Nieznajomy widząc nagły wzrost zainteresowania postanowił podtrzymać je dając dziewczynie coś do jedzenia. Najlepiej coś lekkiego, jakieś mleko. Otworzył lodówkę. Spodziewał się zobaczyć w niej wszystko: krew i odciętą głowę.
Zamiast nich znalazł mleko sojowe.
Zawartość lodówki zdradzała, że Hohenheim preferuje ortodoksyjny wegetarianizm. Zero jakiegokolwiek mięsa za to sporo japońskiego sera tofu, który słynął z tego, że jest totalnie bez smaku.
Nieznajomy wyjął mleko. Było zimne, więc wypadało je podgrzać.
Niestety doktor Hohenheim nie posiadał mikrofalówki. Na szczęście miał garnki, które dość łatwo było podgrzać na elektrycznej kuchence. Gdy tylko to zrobił odkrył, jak ciepłe sojowe mleko i kromka razowego chleba potrafią wywołać dziwne reakcje. Lidia wyprostowała skulone wcześniej nogi, ręce. Następnie na czworakach niczym kot, zaczęła przysuwać się w kierunku Nieznajomego, który trzymał na wysokości półtora metra szklankę i talerzyk. Dziewczyna zatrzymała się tuż przed jego nogami. Usiadła niczym pies, następnie wyciągnęła ręce, język i zaczęła "prosić."
- Zjesz, ale najpierw usiądziesz przy stole. Jak człowiek, jak osoba.
Postawił jedzenie na stoliku i spojrzał na dziewczynę z wyczekiwaniem. Uruchomił tym samym proces dawno przez Lidię niewykonywany - myślenie.
- Nie powinnam. Ojciec będzie zły...
- Szybko tu nie przyjdzie.
To ją przekonało.
Bardzo wolno krzywiąc się przy tym jakby każdy ruch sprawiał jej niewiarygodny ból. W końcu stanęła wyprostowała się i niepewnie usiadła przy stole. Przez cały czas uważnie obserwowała Nieznajomego.
- Jedz. - zachęcał. - Jak dalej będziesz się guzdrać, to ci wystygnie.
Ledwo skończył wypowiadać ostatnie słowo, a Lidia rzuciła się na jedzenie. Po kilku sekundach na talerzu i szklance nic nie było.
- Dokładkę? - zapytał.
Lidia nieśmiało pokiwała głową. Nieznajomy dolał jej mleka, położył chleb na stół. Przez parę następnych minut nic się nie działo. Dziewczyna jadła, a mężczyzna stał i patrzył.
- Dlaczego nie jesteś łowcą? - zapytała Lidia. Nieznajomy usiadł przy stole. Oparł brodę na ręce i zmarszczył brwi.
- W Organizacji, do której należy Hohenheim tytuł Łowcy należy do osoby, która likwiduje bestie, potwory. Renegatów. Niestety w dzisiejszym świecie bardzo trudno spotkać wampira, tym bardziej, że zakończono już emisję filmów z serii Zmierzch. Z wilkołakami jest ten sam problem.
Więc jak tu być łowcą, kiedy nie ma baśniowych potworów?
Lidia wzruszyła ramionami.
- Poszerza się wtedy definicję potwora. Każdy może tu wpisać cokolwiek: deformacje, różne rodzaje niepełnosprawności, choroby psychiczne, poglądy. Jednym słowem anomalie. Tacy ludzie są ciężarem dla społeczeństwa. Są jakby to ująć zbędni.
Na chwilę zapadła krępująca cisza.
- Dokładnie. Czyż nie lepiej żyłoby nam się w świecie gdzie wszystko byłoby jasne?
Stworzyć piękne księżniczki, walecznych książąt. Do opieki nad nimi wyznaczyć mityczne stworzenia. Potrzebne do ich stworzenia części wziąć z zebranych przez Łowców niepełnosprawnych. Czy nie stałby się dużo prostszy?
- O co ci chodzi?
- Zmierzam do tego, że Lidia miałaś nieszczęście dostać się w ręce jednego z czołowych "Magi" organizacji składającej się z ludzi, nieradzących sobie z rzeczywistością. W związku z tym naginają ją, okłamując wszystkich a najbardziej siebie.
Sądzisz, że człowiek, który teraz wisi na krzyżu to prawdziwy doktor Filip Hohenheim.
Lidia zaczęła kiwać na krześle.
- Nie rozumiem...
Nieznajomy wyjął z kieszeni smartphona. Otworzył właściwą notatkę i zaczął czytać.
- "Paracelsus, właściwie Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim. Urodzony 10 listopada 1493 lub 1494 w Einsiedeln w Szwajcarii. Zmarł 24 września 1541 w Salzburgu w Austrii. Słynny lekarz i przyrodnik, zwany ojcem medycy..."
- Nie, nie, ty nic, nie rozumiesz. - Lidia przerwała. - Ojciec jest Magiem, zna eliksir młodości.
Nieznajomy pokazał Lidii ekran, na którym był piętnastowieczny obraz przedstawiający rudego otyłego mężczyznę.
- Hohenheim to pseudonim. Mężczyzna, który cię więzi nie jest nawet toksykologiem. To wszystko to jedynie kiepska stylizacja. Tak wyglądał prawdziwy Paracelsus. Przyjrzyj mu się i przyznaj. Nasz siwy siedemdziesięcioletni chudy brodacz wygląda odrobinę inaczej.
- Magowie mogą zmieniać wygląd.
Nieznajomy pokręcił przecząco głową.
- Jak? Bo mi się wydaje, że większość ludzi chudnie dzięki diecie i ćwiczeniom. Zresztą obeszliśmy temat.
Nieznajomy chwilę pogrzebał w smartphonie.
- Proszę tutaj masz skan dowodu osoby nazywającej się Kurt Scheller. Urodzony w roku 1944 we Wschodnich Niemczech. Należący do rodziny posiadającej na własność tytuł i osiągnięcia Paracelsusa.
Lidia gwałtownie wstała, przewracając krzesło. Pod wpływem jedzenia i emocji jej twarz odzyskała kolor.
- Kłamiesz! Łżesz jak pies!
- Powiedziałem ci prawdę. Brzydką i mało magiczną, ale prawdę.
- Nie chce tego słuchać.
Znowu zaczęła drżeć. Gwałtownie rzuciła się na stojak z nożami. Jednak nie patrzyła pod nogi i nie zauważyła, że Nieznajomy podstawił jej nogę. Uderzyła twarzą w blat. Krew pociekła jej z nosa. Wyglądała teraz jeszcze upiorniej niż wcześniej.
- To nie jest w porządku, brakuje tylko ciebie... Dlaczego nie jesteś Łowcą?
Nieznajomy położył łokcie na stole, złożył ręce w mostek i oparł na nich brodę.
- W sumie, może i racja wiele mnie z nimi łączy w końcu też jestem na polowaniu. Jedyna różnica polega na tym, że definicję potwora można spokojnie zastosować również do mnie
Rozdział 2 Ciekawe jak zamierzał zrealizować swoje ambitne zamierzenia. W końcu opieka nad Seleną Lindell księżniczką Zachodu była niebezpiecznym zajęciem. Sprawując funkcje jej niańki można było bardzo brzydko skończyć. Na przykład umrzeć pośród kolorowych kapeluszy, tak jak Lady Alice.
Nie powinnam prosić żeby mnie do niej zaprowadzili. Nie powinnam tego oglądać.
Nagie pomarszczone ciało jej opiekunki, leżało nienaturalnie rozpostarte na tym dziwnym, puszystym różowym dywanie, wokół którego były porozwalane jej ulubione kapelusze. W pokoju panował bałagan.
Nie spodobałby się to Lady Alice, która zawsze dbała o porządek. Był dla niej ważny do tego stopnia, że do jej pokoju nie można było wchodzić w butach, tylko trzeba było założyć specjalne kapcie.
Jedynie jej ojciec nigdy tego nie robił. Od razu kategorycznie stwierdził, że nie będzie zakładać worków. Kiedyś Selena myślała, ona też tak może. W końcu była córką swego ojca, królewną. Jak miała jakieś siedem, osiem lat próbowała się stawiać Lady Alice. Nie wykonywała swoich obowiązków, nie sprzątała pokoju, a nawet rozrzucała po korytarzach ogryzki po jabłkach. Śmiesznie wyglądały na dywanie.
Niestety wszelki sprzeciw wobec rozkazów zawsze kończył się tak samo.
“Kochana Selenko!” - zwracała się do niej tym obrzydliwie słodkim głosem. “Pamiętaj ja to wszystko robię dla twojego dobra. Przecież nie chcesz żyć w bałaganie. Zmartwiłoby to twojego tatusia, a my nie chcemy go martwić.” tłumaczyła Selenie i równocześnie wyjmowała swój specjalny przycisk do papieru w kształcie sześcioramiennej gwiazdki. Podchodziły wtedy razem do kominka, Lady wyciągała szczypczyki do węgielków, ujmowała w nie przycisk i chwilę ogrzewała w ogniu. Następnie Selena wyciągała prawą rękę, a jej opiekunka przykładała do niej rozgrzany przycisk do papieru. Przez pierwsze dziesięć — dwadzieścia razy wyrywała się, płakała. Raz ją nawet ugryzła. Wtedy Lady popełniła błąd, uderzyła Selenę w twarz zostawiając widoczny siniak. Na jej nieszczęście było to tuż przed odwiedzinami ojca. Wtedy też po raz pierwszy i jedyny do tej pory, Arthur Lindell wykazał zainteresowanie problemami swojej córki. Nie wiedziała, co się później działo, gdy wyproszono ją z biblioteki, a tata został w niej, aby pomówić z Lady Alice.
Jednak już na następnego dnia zaszły pewne zmiany. Wychowawczyni nigdy więcej nie podniosła na nią ręki, zmieniło się jej podejście do stroju, zaczęła nosić długie, zapięte pod samą szyję suknie.
Była to dosyć drastyczna zmiana w stosunku do jej wcześniejszych upodobań. Od tamtej pory nigdy więcej nie założyła wydekoltowanej bluzki, krótkiej spódniczki.
Poza tym zaczęła się modlić trzy razy dziennie oraz stała się bardziej skoncentrowana na punkcie porządku. Nawet ścieranie kurzy poprawiała po pokojówkach.
A teraz? Leży rozwalona w jakby to ona ujęła “nie skromnej” pozie. Naga, bezbronna wśród mężczyzn, z których każdy patrzy na nią jak na brzydką, starą, skorupę, której zimne piersi są pokryte starymi oparzeniami w kształcie sześcioramiennych gwiazdek.
Nie powinnam prosić, aby mnie do niej zaprowadzili. Z jakiś powodów jej zwłoki wyglądały gorzej niż bezgłowy korpus ojca.
- Zajmiecie się nią? - spytała blondwłosej zakonnicy, która pojawiła się w podziemiach otoczona kordon ochraniających ją mężczyzn. Wyglądała na ważną. Świadczył o tym kolor jej habitu. Biel, symbol czystości i niewinności, a także odnowy życia duchowego. Barwa aniołów, apostołów i generałów zakonu.
- Oczywiście. - odpowiedziała kobieta, uśmiechając się nieszczerym uśmiechem pełnym prostych, nieskazitelnie białych zębów.
- Ma pani dobrego dentystę. - powiedziała cicho.
- Słucham? - zdziwiła się “Biała Zakonnica.”
- Nic. Nic. Zupełnie nic.
- Nieważne. Na pewno, wasza wysokość jest zmęczona. Zaraz zawieziemy panienkę na statek.
Selena przetarła zmęczone oczy. Chciało jej się spać.
- Zaraz. My gdzieś jedziemy?
- Tak. Chociaż lepsze byłoby słowo płyniemy. Płyniemy na wyspę Bornholm.
Selena złożyła ręce niczym do modlitwy. Serce znowu zaczęło łomotać w piersi, wrócił strach. Biała zauważyła to.
- Czego się boisz? - spytała.
- Zadałaś złe pytanie. Łatwiej byłoby mi odpowiedzieć, czego się nie boję.
Zaprowadzili ją do helikoptera. Dali słuchawki na uszy, kazali usiąść obok pilota. Nie protestowała. Po chwili zdała sobie sprawę, że to był błąd. Poczuła nieprzyjemny zapach. Selena nieco nieprzytomnie obejrzała swój strój i zdała sobie sprawę, że ona księżniczka, która powinna być synonimem elegancji, cuchnęła od krwi i potu.
Jakby tego wszystkiego było mało, z głodu skręcał się jej żołądek. Dlatego, jak godzinę później w końcu dotarli na mały stateczek, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Selena było pójście pod prysznic. Po którym szybko zabrała się za jedzenie.
- Jedz wolniej dziecko! - zwróciła jej uwagę Biała.
- Szama jecz wolniej.
- Coś ty powiedziała?
- Dziewczyna jest głodna, straciła ojca. - wtrącił się zakonnik w zielonym habicie. - Regina daj spokój. Auć.
Białowłosa kobieta uderzyła w ramię swojego rudowłosego towarzysza.
- Co daj spokój? Co daj spokój? Zobaczysz jak nam Rada da nam wieczny spokój, jeśli po tych wszystkich wpadkach, stracimy jeszcze dziewczynę. Już teraz jesteśmy na cenzurowanym. Co z nami będzie, kiedy Rada dowie się o zgonie księżniczki? Co im wtedy powiesz? Zadławiła się klopsikami w sosie koperkowym?
Zakołysało kajutą, waza klopsikami niebezpiecznie się przechyliła się na przymocowanym do podłogi statku - stole. Reszta zastawy podążyła jej śladem, niebezpiecznie przechylając się na lewą stronę. Po chwili znowu zmieniła pozycję. Selena wyciągnęła szyję i spojrzała przez okrągłe okienko. Przez chwilę widać było rozhuśtane Morze Bałtyckie, potem niebo, potem znowu morze i jeszcze raz. Odwróciła wzrok i z powrotem skupiła się na jedzeniu.
Jechała na swoją pierwszą w życiu wycieczkę. Na wyspę Bornholm. Selena zamknęła oczy, czując, że nieustanne kołysanie, coraz gorzej wpływa na jej żołądek. Można się było tego spodziewać. Morze było wzburzone a katamaran zbyt mały, aby amortyzować fale. Co wiedziała o tym miejscu?
Po pierwsze Bornholm jest to niewielka wyspa na Morzu Bałtyckim będąca częścią ludzkiego Królestwa Danii. W północnej części wyspy znajdowała się tam siedziba jednej ze ważniejszych radnych, Magi Sygrydy Storrady. Jeśli
dobrze zrozumiała ze strzępów rozmów. Na wyspie miała się odbyć pierwsza po ponad dwustu sześćdziesięciu latach Rada, która zdecyduje, co z nią – Seleną zrobić.
Tym będzie się tym martwiła później. Na wyspę mieli dotrzeć dopiero za pięć godzin. Na wolne tempo podróży wpływał fakt, że za środek transportu mieli mały wycieczkowy katamaran Concordia należącym do Zakonu.
Tymczasem oficerowie, białowłosa Regina Uri i rudy Jack O’Connor mieli się nią zajmować. Księżniczka szybko zauważyła, że tych dwoje za sobą nie przepadało. Od momentu wejścia na statek nieustannie się ze sobą drażnili. Dyskutowali o tym “Czy rozmiar ma znaczenie?” „Czy odmawiając różaniec człowiek zaspokaja wszystkie swoje podstawowe potrzeby?” Selena nie rozumiała, o co im chodzi.
Jednak nie dopytywała się, była zbyt zmęczona. Czasem tylko, ukradkiem zerkali na nią.
Może nie sądzili, że zauważy. Współczucia i poczucia satysfakcji z oglądania jej księżniczki Seleny Lindell córki Arthura Pendragona, w tak żałosnym stanie. Z mokrymi włosami, w za dużej koszuli i męskim szlafroku blada nastolatka łapczywie zajadająca klopsiki w sosie koperkowym wyglądała po prostu żałośnie.
- Bonjour Monsieur, Bonjour Madame, Bonjour Mademoiselle!
Selena o mały włos się nie zadławiła. Do kajuty wszedł jej znajomy, francuski smok.
W przeciwieństwie do niej zdążył się elegancko przebrać. Koszula i garnitur ściśle przylegały do jego umięśnionego ciała. Jego kruczoczarne włosy, spięte czerwoną wstążką lśniły w świetle lampy. Poczuła jak czerwienią się jej policzki. Nie była przyzwyczajona do towarzystwa “takich mężczyzn”. Przez piętnaście lat swojego życia, otaczali ją głównie zamaskowani pozbawieni języków szarzy zakonnicy. Trochę lepiej poznała jedynie trzech mężczyzn. Swojego ojca, grubego Wernera, który przez lata służył jej ojcu, a ostatecznie chciał ją zabić oraz przedstawionego jej podczas ostatnich wakacji narzeczonego - Kurosakiego Rena, który po swoim ojcu miał odziedziczyć miano wielkiego japońskiego wodza o imieniu Nobunaga Oda. Chłopak był miły, czytał wiersze, mówił, że ją kocha i wzrostem sięgał jej do ramion.
Jego chude ręce, nogi, wygląd sprawiały, że dla Seleny Ren-san był trochę żałosny. Tak jak ja teraz.
Czerwony najwyraźniej myślał podobnie. Można to było łatwo rozpoznać, po tym jego kpiącym uśmieszku. Selena postanowiła, że nie da się sprowokować jego chamskim zachowaniem. W końcu była damą, królewska córką. Nauczono ją, że kobieta nawet w uwłaczających sobie okolicznościach powinna posiadać klasę.
- Jak się czuje mademoiselle?
Przełknęła resztki jedzenia, popiła ciepłą herbatą z termosu, otarła usta serwetką.
- Dziękuję, że pan pyta o moje samopoczucie. Czuję się wyśmienicie. Jednak proszę mi przypomnieć swoje imię. W wyniku szoku…
- Jacques De Moley, mała księżniczko.
Selena obruszyła się. Przecież mierzyła metr i sześćdziesiąt osiem centymetrów. To wzrost, co najmniej średni.
- To pan jest zbyt wysoki, panie De Moley. Smok uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Mademoiselle nie ma zbyt wysokich, zbyt dużych mężczyzn. Z doświadczenia wiem, że waga i rozmiar, wręcz pomaga w sytuacjach wymagających rozładowania napięcia.
Regina Uri poczerwieniała na twarzy.
- Licz się ze słowami!
De Moley parsknął śmiechem. Selena dopiero teraz zauważyła, że wejście Smoka do kajuty nie tylko ją wyprowadziło z równowagi. Blada twarz Białej Reginy, poczerwieniała, a Zielony O'Connor wbił wzrok w podłogę.
- Madame Regina proszę się nie obrażać. Cóż ja niby takiego powiedziałem? Jestem pewien, że każdy postronny słuchacz, stwierdziłby, że moje słowa odnoszą się do atutów walki wręcz a nie czynności lubieżnych, lecz przyjemnych. Czyż nie O’Connor?
- Raczej - przyznał zakonnik, koncentrując się na okrągłym okienku w kajucie. De Moley uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Co tu w ogóle robisz? - warknęła zakonnica, równocześnie nerwowo zaciskając ręce na swoim drewnianym krzyżu.
- Postanowiłem zadbać o dobre samopoczucie mademoiselle.
- Od jej ochrony jesteśmy my - Święty Zakon Oświeconych. Wybrańców, niosących kaganiec oświaty.
- Oczywiście. Świat bez was runąłby w posadach. W końcu jesteście bardzo ważnym stowarzyszeniem bibliotekarzy.
Selena nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Regina zauważyła to. Po jej twarzy przemknął grymas.
- Daruj sobie smoku. Jesteś tylko pozostałością po starych przegranych bogach, gadającą skamieliną, reliktem starego systemu. Nie musimy wysłuchiwać twoich bezczelnych i zboczonych uwag.
De Moley wybuchnął śmiechem.
- Zboczonych uwag! Dobre, wyostrzyłaś sobie dowcip, Reniu. Poza tym. Czym jesteś tak zestresowana, że we wszystkim dostrzegasz aluzje seksualne?
- Wyjdź stąd! - rozkazała Biała. Smok nie zamierzał jej posłuchać. Najwyraźniej świetnie się bawił.
- Nie bądź taka święta, bo jeszcze cię żywcem aniołki do nieba wciągną.
- Czerwony daj spokój - wtrącił O’Connor. Wstał od stołu i stanął pomiędzy
- Chociaż może to nie twoja pruderia jest problemem. Tylko zazdrość.
- Przestań pieprzyć. - przerwała zakonnica. Zdenerwował ją to było widać, aby się uspokoić zakonnica złożyła ręce jak do modlitwy.
- „Nie pożądaj rzeczy bliźniego swego.” – zacytowała Biała.
- Oczywiście. - Smok nie przestawał się uśmiechać. - Powiedział, spisał wiele takich złotych myśli. Czcij ojca i matkę swoją, trzymaj łapy z dała od cudzych żon, nie mów fałszywego świadectwa, nie zabijaj. Tylko że...
- To niczego nie zmienia. Spojrzał na nią zaskoczony, że w ogóle się odezwała.
- Można im kazać. Zabraniać, ale ludzie i tak zrobią swoje.
Przez chwilę zapadła cisza. Najwyraźniej wszyscy byli zdziwieni, że Selena w ogóle potrafiła mówić. Zupełnie jak jej ojciec, który szybko dał jej zrozumienia, że nie powinna przejawiać umiejętności myślenia, ponieważ psuje mu to nastrój. Zresztą to dotyczyło nie tylko niej. Wszyscy zawsze powinni dbać dobry humor Arthura Pendragona. W złym potrafił niszczyć ludzi. Selena, jako jego córka miała u niego taryfę ulgową. Jak był zły to tylko na nią krzyczał. Jego pracownicy, na których składali się przede wszystkim Zakonnicy nie zawsze mieli tyle szczęścia. Raz, jak miała osiem lat, poprzednik pana Wernera, starszy pan, Amerykanin o imieniu Luca, zdenerwował ojca. Przy kolacji doszło do jakiejś rozmowy. Ktoś powiedział imię Mira, ojciec krzyczał, pan Luca zadał pytanie: “Kto cię uczynił królem?”
A potem jego głowa wtoczyła się do wazy z zupą grzybową.
Tak. Ojca lepiej było nie denerwować. Gdy przyjeżdżał na te dwa, trzy dni oczekiwał radości, uśmiechów, śpiewów i tańca. Lepiej było dla wszystkich jak Arthur Lindell dostawał to, co chciał.
- Może dręczy cię coś innego? - usłyszała głos De Moleya. - Czyżby stresowała cię nasza młoda księżniczka? Przyznaj to. W końcu jesteś wśród przyjaciół. Właśnie o nią jesteś o nią zazdrosna.
Błękitne oczy Reginy Uri, rozszerzyły się w zdziwieniu. Tymczasem Czerwony Smok dopiero się rozkręcał.
- To wszystko brzydka zazdrość. Madame Reniu nie wstydź się niernie. Toć to takie powszechne uczucie. Zazdrościsz księżniczce… Urody, młodości, odziedziczonego demona. Przyznaj się. Przede wszystkim tego ostatniego, co?
- Milcz obrzydliwy potworze. Pogański śmieciu. Czego od nas chcesz?
- Niczego Madame. Zwracam tylko uwagę, byś się zbytnio nie przyzwyczajała do twoich nowych opiekuńczych funkcji. Szybko możesz zostać ich pozbawiona. Mademoiselle jest wyraźnie myślącą i ponad wiek rozwiniętą dziewczynką, więc może się okazać, że nie potrzebuje twoich usług. W końcu wszystkie atuty ma rozwinięte wręcz ponad przeciętnie.
Wzrok Czerwonego obiegł jej ciało, skupiają się na jej niezdarnie zasłoniętych piersiach. Regina miała rację Smok był nadzwyczaj bezczelny. Gdyby księżniczka była mniej zmęczona pewnie by się oburzyła. W tej chwili jednak była tak niesamowicie wyczerpana, że mało ją obchodziły podrywy mężczyzny znacznie od niej starszego.
- Mało to wszystko ważne. - powiedziała bardziej do siebie niż do nich. Wyszła z mensy nie oglądając się na nikogo. W tej chciała tylko spać. Całe szczęście, że jej pokoik znajdowała się tuż obok kuchenki. Nie był to standard, do którego przywykła. Proste łóżko szara pościel, koc i jedno krzesło. Nie powinnam narzekać.- pomyślała kładąc się na łóżku. Tego chciałam. Prawdy i rzeczywistości a nie fałszywej bajki. Tylko ciekawe czy już do końca częścią jej życia będzie leżący na jej łóżku czarny demoniczny pies. Baal podniósł głowę. Spojrzał na Selenę ludzkimi jasno niebieskimi oczami. Przez moment księżniczce mignęły wydarzenie ostatniego wieczora. Śmierć ojca, Werner, ci, którzy wstali, Baal i czerwona krew. Tyle krwi.
Zamknęła oczy przytuliła się do szorstkiego koca. Zaczynała czuć zimno. Baal wskoczył na łóżko. Był ciepły. Selena odruchowo przytuliła się do psa. Zasnęła snem krótkim bez zbędnych wizji i snów. Obudziła ją dopiero Regina.
- Wasza wysokość jesteśmy na miejscu. - oznajmiła i wyszła nic więcej nie
mówiąc.
- Nawet pospać nie dadzą. - usłyszała w głowie znajomy głos. Spojrzała na psa, który ziewał.
- Baal? - zapytała na głos nie oczekując odpowiedzi.
- Słucham panienko - ponownie odezwał się głos.
- Możemy rozmawiać?
- Oczywiście. A co? Panienka myślała, że zostawię ją zupełnie samą.
- Tak. - odpowiedziała Selena bez chwili wahania.
- Dlaczego?
- Ponieważ wszyscy tak robią. Zawsze na samym końcu wszyscy zawodzą i muszę liczyć jedynie ja siebie.
- Ja nie jestem wszyscy - odpowiedział Baal. Podpisałam z panienką kontrakt i moją rolą jest dbanie o panienki interesy.
- Pomożesz mi?
- Oczywiście.
Jestem najbardziej żałosną następczynią tronu w historii świata. Moim jedynym sprzymierzeńcem jest demoniczny Labrador.
- Przeceniasz się, panienko. Były dużo gorsze. Poza tym nie zapominaj, kim jestem, Ja Baal jestem księciem Wschodniej Części Piekła.
- Jesteś w stanie użyć swojej mocy? - zadała pytanie, na które znała odpowiedź. Pies pokazał jej zęby i warknął.
- Głupie pytanie. Jasne, że tak.
- Teraz, w tej chwili.
Zamiast odpowiedzi, Baal wysunął kły i szczeknął na nią.
- Teraz w tej chwili, panienko musisz się przygotować na spotkanie z Sygrydą. Znam ją, wiem, że nie będzie dla ciebie miła. Dla swojego własnego dobra postaraj się wyglądać jak królowa.
Rozejrzała się wciąż lekko nieprzytomna po kajucie. Na krześle leżała świeża bielizna, biała sukienka i sandały na obcasach. Nie wiele się zastanawiając wstała i włożyła pozostawione rzeczy. Dziwne, ale pasowały idealnie.
Selena wyszła na pokład. Od razu pożałowała, że nie wzięła okularów przeciwsłonecznych. Słońce mocno raziło ją w oczy, równocześnie zmieniając granatowy kolor nieba, w błękit z lekką domieszka pomarańczy.
Świt jej nowego życia, był piękny, mąciło go jedynie wciąż wzburzone morze. Selena podeszła do jakiegoś zakonnika, który usiadł ławeczce i stukał coś w dziwne prostokątne pudełeczko.
- Przepraszam… Daleko do Bornholmu? Mężczyzna, a raczej chłopak poderwał się gwałtownie i stanął na baczność.
- Wasza wysokość proszę o wybaczenie, nie chciałem okazać braku szacunku.
- Nie okazałeś. Spokojnie.
Na pryszczatej twarzy chłopaka pojawiła się ulga.
- Dziękuje wasza wysokość a jeśli chodzi o wyspę, to już nie daleko. Proszę zobaczyć, mam już zasięg w komórce.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi i powoli, przeszła ma drugi koniec pokładu. O co chodzi z " zasięgiem w komórce.”?
Przez kilka kolejnych minut okazało się, że szary zakonnik miał rację. Wyspa rosła w oczach, pojawiły się zarysy czerwonych budynków. Powoli wchodzili do największego portu na Bornholmie - Nexo. Jak na złość, wiatr zaczął się wzmagać. Poderwał do góry jej długie włosy. Nie mogła ich opanować. Powinnam je spleść warkocz. Postanowiła jeszcze na moment wrócić do kajuty, by przed zejściem ze statku, chociaż się odrobinę ogarnąć. Niestety tam czekał na nią Czerwony. Na jej widok, zmrużył oczy i zaczął cmokać.
- Widzę, że mademoiselle troszkę zwichrzyło…
- Czy to jest nękanie?
- Słucham?
Smok zrobił zdziwioną minę. Selena postanowiła nie zwracać uwagi na jego zaczepki. Wyminęła Jacques De Moley i wróciła do kajuty. Znalazła szczotkę i z zapałem zabrała się do szczotkowania włosów.
- Przeszkadza ci moja obecność? - zapytał opierając się krawędź drzwi.
- Jej niar.
- Niar… Muszę przyznać jak na księżniczkę, odizolowaną od normalnego świata jesteś dosyć wygadana.
- Przesadza pan z tym odizolowaniem. Świat przenikał do mnie. Poza tym miałam książki. Z nich czerpałam wiedzę.
- Książki… - Selena zauważyła, że De Moley ma irytujący nawyk powtarzania jednego rzeczownika z wypowiedzi rozmówcy.
- Nikt ci nie powiedział, że niar wiedzy, szkodzi kobietom.
Księżniczka wolno wciągnęła powietrze, starając się ukryć coraz większą irytację. Zaczęła myśleć, że jej ojciec miał rację twierdząc, że smoki to piękne, wkurzające gnidy. Chwilowe milczenie przerwał De Moley.
- Musisz zrozumieć, że mimo swojej pozycji. Sama nie przetrwasz długo. Dlatego postaraj się mądrzej i łaskawiej spojrzeć próby nawiązania przyjaźni. Koniecznej do przetrwania w naszym środowisku. – stwierdził.
Wyciągnął dłoń w kierunku jej twarzy. Selena złapała go za nadgarstek nie pozwalając się dotknąć.
- Pewna osoba powiedziała mi kiedyś, że wiedzy nigdy nie jest zbyt mało.
- Kto ci coś takiego powiedział?
- Krasnoludek.
De Moley cofnął rękę. Zmarszczył swoje gęste czarne brwi.
- Krasnoludek?
- Tak, mieszkał w bibliotece i przynosił mi książki.
- Słucham?!
- Jesteś smokiem, a dziwią cię krasnoludki?
- Tak… Musisz mi powiedzieć więcej o tym...
Przerwał mu dźwięk dzwonu.
- Wrócimy do tej rozmowy – powiedział i znikną.
Selena spojrzała na czarnego labradora beztrosko wylegującego się na jej łóżku.
- O co mu chodziło? - spytała Baal.
Oto co każdemu ambitnemu mężczyźnie o seks i pieniądze.
- Ze mną?
- A z kim? Przecież nie ze mną. W tej chwili to by się ocierało o zoofilię.
- Ja i seks? Selenie stanęły przed oczami obrazki z indyjskiej księgi o tytule Kamasutra. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem…
- Mylisz się. Z pewnością nie o to chodzi. Poza tym on nawet nie jest człowiekiem. To nadnaturalny, niższa rasa. Poza tym jest dla mnie stary, musi mieć z jakieś trzydzieści, czterdzieści lat.
Baal zaczęła dziwnie szczekać i latać po kajucie. Śmiała się.
- Czym cię tak rozbawiłam?
- Pomyliłaś się trochę. Jednak z drugiej strony nie ma się, co dziwić. Arthur zostawił cię trochę niedoinformowaną.
Selena wstała z łóżka przejrzała się splecionemu warkoczowi. Uznała, że może
się pokazać ludziom. Po czym wróciła na pokład. Statek wpłynął do portu Nexo, w którym kręciło się sporo osób. Rybacy, turyści z kolorowymi plecakami. Ludzie. Żadne z nich nie zwracało na uwagi na mały wycieczkowy katamaran pod niemiecką banderą. Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami.
Wszyscy poza pięcioma osobami. Wpatrywali się w starek. Czterech mężczyzn i jedna kobieta. Wyglądała na niewiele starszą od Lady Alice, poza tym nosiła się po męsku. Krótko ścięta, miała niesamowicie duże oczy i pełne czerwone usta. To musi być ona - Sygryda Stoorada.
- Wasza wysokość, proszę się odsunąć brzegu.
Selena obejrzała się. Stała za nią Regina.
- Musimy teraz przycumować statek. Stojąc tutaj wasza wysokość będzie przeszkadzać.
- No tak, przepraszam.
Załoga zaczęła się krzątać i stabilizować okręt grubymi linami, by wszyscy mogli bezpiecznie zejść na ląd. Selena przyjrzała się swoim towarzyszom. Wszyscy nawet Regina przebrali się w zwykłe ubrania. Pozakładali kurtki, dżinsy i sportowe buty. Tylko ona odstawała od reszty. Biała sukienka i sandałki, które ktoś jej zostawił w kajucie pasowały na przyjęcie koktajlowe a nie na wizytę w rybackim porcie. Marynarze postawili kładkę.
- Nie jest, ci zimno? - zapytała Regina.
- Wiem, że to dziwne, ale nie.
- Nonsens, nieźle wieje, poza tym mamy wrzesień. Zaraz… O’Connor! Dawaj kurtkę!
- Mogę się przeziębić.
- Naprawdę nie trzeba, jest mi ciepło.
- Bzdury! Jest z osiem stopni.
Nieco niechętnie Selena ustąpiła, wzięła podaną jej kurtkę. Nie chciała się kłócić. Za to cały czas starała się trzymać prostą postawę i z godnością przywitać się z delegacją. Było to bardzo trudne, w wysokich obcasach, na rozkołysanym pokładzie.
- Dziękuję państwu za przybycie. - Selena zwróciła się do nieznajomych. Grzecznie ukłoniła się przed nimi. Sądziła, że odwzajemnią uprzejmość.
- Złote włoski, ładna buziunia i biała sukieneczka. Wypisz wymaluj, Śpiąca Królewna. Tylko trzech wróżek brak. - odezwał się siwowłosy mężczyzna, którego od innych wyróżniała skórzana maska zasłaniająca lewą stronę twarzy. Na jego prawym ramieniu siedziała papuga. Selenie przypominał pirata.
Brązowowłosa kobieta zachichotała cicho. Drugi mężczyzna, brodaty blondyn skrzywił się z dezaprobatą. Pozostali dwaj bliźniaczo do siebie podobni, ogoleni na łyso, czarnoskórzy mężczyźni, przypominający posągi.
- Chociaż przy odrobinie charakteryzacji Syg może uchodzić za wróżkę Niezabudkę.
- Przepraszam. – Selena postanowiła przerwać tą fascynującą wymianę zdań. Ale nie zrozumiałam. Mogliby mi państwo wytłumaczyć dowcip. Pośmiejemy się razem.
Kobieta parsknęła śmiechem i odwróciła się w stronę pirata.
- Twardowski. Wyjątkowo muszę przyznać ci rację. Nasza księżniczki jest taka śliczna i dobrze wychowana, że aż prosi się o umieszczenie w bajce. Chociaż wtedy widziałabym się w roli tej wiedźmy z rogami.
Taki komentarz był przejawem elementarnego braku szacunku. Selena obejrzała się w kierunku Reginy. Biała uchwyciła jej spojrzenie, po czym cicho jęknęła.
- W Baśni o Śpiącej Królewnie… - zaczęła opowiadać, ale księżniczka nie zamierzała słuchać.
- Zapadła w trwający sto lat sen, gdy ukłuła się przeklętym wrzecionem. Nie jestem idiotką.
- To ostatnie właśnie próbujemy ustalić - odezwał się Jednooki.
- Pan sobie żartuje.
Tym razem nie zamierzała ukrywać wzburzenia.
- Jestem księżniczką. Należy mi się szacunek, a pan się nawet nie przedstawił.
- Twardowski Jan - reprezentant Polski i kontaktor demona Mefistofelesa.
- Nie prawda kłamie pan. - odpowiedziała bez zastanowienia.
Nazwa - Kłamiesz! - krzyknęła Lidia prosto w twarz Nieznajomego. Wrzeszcząc nieumyślnie go opluła. Mężczyzna odruchowo zamknął oczy. Dziewczyna wstała, zaczęła chodzić wokół kuchni.
- Przecież przyszedłeś tu dla mnie.
Gwałtownie rzuciła mu się stóp. Nieznajomy skrzywił się z obrzydzeniem. Wstał z krzesła, odsunął się od niej.
- Musiałeś to zrobić.- ciągnęła. Zaczęła się kołysać. Jej ciało huśtało się w przód i w tył.
- Chciałeś mnie uratować przed Wilkiem. Tylko ciebie tu brakuje. Nie ma Łowcy, więc przedstawienie nie jest pełne. Jest źle, jeśli na scenie nie ma wszystkich aktorów. Przez to Jormungand nie połknie swojego ogona. - zaczęła obgryzać resztkę zakrwawionego paznokcia. - W każdej bajce o Czerwonym Kapturku występuje Wilk, Babcia, Kapturek i Łowca. Bajka… Przedstawienie… Beltane.
- Stop! - krzyknął Nieznajomy. Dziewczyna pieprzyła od rzeczy, co nie było zaskakujące biorąc pod uwagę, co przeżyła przez ostatnie miesiące. Jednak mimo wszystko...
Mężczyzna przemógł wstręt. Chwycił Lidię za chude ramiona, postawił z powrotem na nogi.
- Oprzytomniej dziewczyno! - krzyknął. - Masz fioletowe oczy. Zostałaś Smoczycą. To do czegoś zobowiązuje. Dlatego ogarnij się. Czerwony Kapturku... że też wszystko musi być ubrane w idiotyczne eufemizmy. Dlaczego masz takie oczy?
Pytanie uspokoiło Lidię.
- To pytanie do wilka. Nie do Kapturka. "Dlaczego masz takie wielkie oczy?" Powinna być jeszcze jedna próba. Babcia powinna przyjechać.
Dziewczyna pokazała niernie wybielone zęby. To miał być uśmiech.
- Powtórz ostatnie zdanie. - poprosił Nieznajomy.
- Dzisiaj ma być przedstawienie. - stwierdziła dziwnie zadowolona.
- Dostanę lepsze jedzenie i pobawimy się razem z Babcią, Ojcem. Tatuś przebierze się w wilczy strój i będzie bardzo miło. Wtedy nie będzie mnie bił tylko całował, pieścił.
Jej uśmiech był doprawdy upiorny. Jednak gorsze były te nienaturalne fioletowe oczy.
- Kocha mnie, a jego. Mówił mi, że jestem piękna.
- Ok. Dobra. - znowu jej przerwał, nie chciał poznawać szczegółów "zabawy".
- Czy ty mi właśnie nie powiedziałaś, że ktoś was odwiedzał?
- Babcia przychodziła do nas w każdą środę.
- Dziś jest środa. - zauważył.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Następnie Nieznajomy powoli podszedł do okna.
- O której godzinie ma przyjść babcia?
- Nie wiem. - odpowiedziała spokojnym głosem Lidia. Z zadowoloną miną, zaczęła okręcać pasmo włosów wokół palca. - W pokoiku, czas biegnie inaczej.
- Rozumiem.
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Utworzył drewnianą okiennicę i wystawił głowę, by spojrzeć na prowadzącą do domu drogę. Niestety dojrzał niej samochód. Srebrną terenówkę. Odwrócił się do Lidii.
- Kochasz swojego ojca? - zapytał.
Dziewczyna błogo się uśmiechnęła.
- Oczywiście. Najbardziej na świecie.
Nieznajomy również się uśmiechnął.
- To bardzo dobrze. Rozumiem, że nie chcesz, aby umarł.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, patrząc na Nieznajomego z przerażeniem uświadamiającym go, że syndrom sztokholmski przybiera straszne formy.
- W takim razie, zrobisz dokładnie to, co ci powiem. Inaczej zabiję twojego ojca. Zrozumiałaś?
Cichy jęk wyrwał się z ust Lidii. Znowu, zaczęła się trząść. Nieznajomy spojrzał na nią bez cienia współczucia. W końcu właśnie o taki efekt mu chodziło. Tego oczekiwali "goście". Przerażonej dziewczyny i jej kata. Kwestia, że ten ostatni był inną osobą, nie była aż tak istotna.
Nieproszeni goście zajechali na podwórko terenowym Saabem. Kierowcą był
czarnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki. Wysoki, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ubrany w granatowy, skrojony na miarę garnitur. Osoba, której był ochroniarzem, siedziała na tylnym siedzeniu.
Była to rudowłosa, czterdziestoletnia kobieta w jaskrawo, czerwonym kostiumie.
Chociaż mogła być starsza. Jej nienaturalnie gładka twarz, wysoko uniesione brwi zdradzały operacje plastyczne.
Wyraźnie przejawiała charakterystyczny dla wysoko postawionych członków organizacji brak akceptacji dla rzeczywistości i upływającego czasu.
Nieznajomy sprawdził zdjęcie w telefonie. Gdy na nie spojrzał otrzymał stu procentową pewność. Z samochodu wysiadła Kristen Munk.
Magi Danii i była piosenkarka popularnego niegdyś zespołu Skrige, Krzyk.
Robiąc wywiad środowiskowy, Nieznajomy dowiedział się paru interesujących informacji.
Przede wszystkim, na wyspie Bornholm na terenie zamku Hammershus od siedemnastu lat odprawiane było celtyckie święto Beltane. Należało ono do grupy sabatów wyższych i polegało na paleniu wiklinowej kukły. Nie było by w tym nic dziwnego w końcu w wielu kulturach, odprawia się podobne rytuały.
Niszczy się słomiane lub drewniane lalki symbolizujące zimę.
Tylko kukła nie płonęła z zawartością - ofiarą.
Celtyccy druidzi wybierali do tego zwierzęta, natomiast przedstawiciele organizacji Zachód - młode dziewczęta, z psychiką zniszczoną przez doktora Hohenheima.
Oczywiście, takich imprez nie organizowali wszyscy. Szczegóły odprawiania rytuałów nie były narzucone.
Magi, mieli dużą władzę nad podległymi im regionami. Najczęściej swoimi wpływami obejmowali pojedyncze państwo. W jego obrębie mogli decydować, kto przeżyje, a kto umrze oraz jakie odprawiać rytuały.
Jakie to były ceremonie?
Zależało, jedynie od rozkazu Magi. Od jego upodobania. Inne czynniki: wierzenia, tradycja regionu były nieistotne.
W tym konkretnym przypadku skandynawska mitologia musiała być dla tej kobiety zbyt pokojowa. Tradycyjne Skandynawskie ofiary z ludzi raz na dziewięć lat, prezentują się dosyć nudno w porównaniu ze zbiorowym gwałtem i spaleniem ofiary.
Może... Takie rozwiązanie mógł jej podpowiedzieć Hohenheim. Jednak decyzja należała do niej.
Dlatego było zaskarbić sobie przychylność starszej pani. Sposobami dobrymi na każdą kobietę. Nieszczerym uśmiechem i fałszywym komplementem. Do takich machinacji potrzebna była j pewność siebie.
Tej ostatniej Nieznajomy miał w niarze, więc z uśmiechem, sprężystym krokiem wyszedł na ganek.
- Goddag. Mit navn er Aleksander. - przedstawił się gościom. - Jeg er studerende pa naturvidenskab. Han sendte mig en professor Franklin Stein.
Twarz Kristen Munk opromienił uśmiech.
- Vi ser frem til. - odpowiedziała. - De flere unge po festivalen Beltane den bedre. Meget at laere her. Men Franklin... I fem ar, ikke taler.
Twarz młodego mężczyzny przybrała wyraz totalnego niezrozumienia.
- Przepraszam - przerwał. - Mogłem wprowadzić jej eminencję w błąd. Niestety nie znam duńskiego. Chciałem jedynie przed spotkaniem z waszą doskonałością, zrobić wrażenie. Nauczyłem się paru słów ze słownika. To z grzesznej arogancji, dlatego proszę o wybaczanie. - wyznał pokornie, po czym elegancko się skłonił.
- Ze słownika, nie z Googla? - zapytała babcia. Nieznajomemu drgnęły kąciki ust.
- Wasza eminencjo, Google Translator to też słownik.
Kobieta podeszła do niego. Teraz można było ocenić, że mierzyła jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu.
Jednak dzięki niewiarygodnie wysokim szpilkom, była praktycznie równa z Nieznajomym. Poza tym była trochę zdziecinniała. Zamiast podać mu rękę na przywitanie, zaczęła go głaskać po głowie.
- Dobry chłopiec. - pochwaliła.
Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i niczym kot otarł policzek o rękę Kristen Munk. Spodobało jej się to.
- Więc jesteś uczniem Franklina. Masz na to jakiś dowód?
Młody mężczyzna nie odpowiedział na to pytanie, ale jego dłoń powędrowała do jednej z kieszeni bluzy. Wiedział, że musi być teraz bardzo ostrożny. Każdy jego ruch był obserwowany przez czarnoskórego ochroniarza, który nie dał się nabrać na uprzejme powitanie.
Z pewnością nie zawahałby się przed zastrzeleniem Nieznajomego w razie
jakiekolwiek zagrożenia. Jednak w tej chwili nie miał się, czego obawiać.
Nie zamierzał wszczynać niepotrzebnej walki, dlatego spokojnie wyciągnął zwiniętą kartkę papieru.
- Proszę. Oto dokument potwierdzający mój staż w " Instytucie Przyjemności nr 0013."
Kristen Munk z wielce poważną miną ujęła kartkę w swoje chude, pomarszczone palce. Zamknęła jedno oko i podstawiła dokument pod słońce.
- Obok popisu i pieczęci znajduje się kod QR, dzięki któremu może jej eminencja sprawdzić mój profil na stronie instytutu.
Starsza pani spojrzała na Nieznajomego lekko niezadowolona. Chyba nie lubiła nowinek technologicznych.
- Ja mój drogi chłopcze, nie muszę sprawdzać niczego mam od tego ludzi. Pepe! Sprawdź to.
Jej ochroniarz - były major francuskiej armii Jose “Pepe” Martinez wyjął smartphona. W przeciwieństwie do swojej pracodawczyni był zorientowany, jeśli chodzi o bezpieczeństwo technologiczne. Korzystał z nowego Blackberry, cenionego głównie przez służby i amerykańskich polityków ze względu na szyfryzację danych. Po tym jak wyświetlił profil Aleksandra Hella, urodzonego 21 czerwcu 1988 w Liverpoolu, uważnie przeczytał całe dostępne w Internecie
CV.
- Wszystko w porządku, hrabino Munk. - stwierdził z pewnym wahaniem.
- W takim razie, witamy na Bornholmie, panie Hell. - powiedział siląc się na uśmiech.
- Dziękuję, mi też jest bardzo miło.
- Więc… Jesteś chłopcem Steina. - zagadnęła Kristen Munk.
- Jego studentem, eminencjo. - poprawił Nieznajomy. Po czym ponownie się ukłonił i przepuścił gości w drzwiach. Gdy weszli do pomieszczenia, Lidia klęczała na podłodze. - Gdzie jest Hohenheim? - zapytała starsza kobieta.
Twarz Nieznajomego nabrała zatroskanego wyrazu.
- Jego eminencja, musiał wczoraj popłynąć do po drewno. Niestety do tej pory nie wrócił.
- Po co? - zdziwił się Martinez. - Tydzień temu, na wyspę przewieziono dwa kontenery drewna. Wiklinowy człowiek został skończony wczoraj.
- Ja tam, nic nie wiem. - odpowiedział Nieznajomy bezradnie rozkładając ręce.
- Jednak doktor Hohenheim wspomniał o możliwości powiększenia rozmiarów kukły. Która miała jakąś nazwę? Wickman? Dobrze to wymawiam?
- Tak.
- Jak bardzo? - zapytał ochroniarz, nie kryjąc irytacji. - Jak wielkie ma być to cholerstwo? Im większy rozmiar, tym większe prawdopodobieństwo, że cofną nam pozwolenie na impreze i jakiś rozhisteryzowany Duńczyk może zadzwonić po straż pożarną. Munk wyjęła papierosa, zapaliła go. Kuchnię wypełnił smolisty dym.
- Oni są bez znaczenia. - powiedziała. - Ważne jedynie, aby odpowiednio uczcić święto Beltane i pokazać szacunek bogom.
- Jestem pewien, że bogom spodobał się mniejszy manekin. Taki, który nie zwróci uwagi policji.
Na twarzy starszej kobiety pojawił się grymas niezadowolenia.
- Pepe. Gdybym wiedziała, że jesteś taki strachliwy nie wybrałabym cię na ochroniarza.
- To nie pani mnie wybrała ekscelencjo tylko centrala mnie tu przydzieliła.
Mina mężczyzny mówiła wszystko. Nie odpowiadało mu użeranie się ze staruszką i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Wyglądało na to, że Kristen Munk została odsunięta od realnej władzy. Inaczej Martinez nie miał prawa odzywać się w ten sposób do Magi, straciłby posadę albo głowę.
- Młody! Zamiast gadać zrobiłbyś lunch.
- Oczywiście. Bardzo przepraszam za moje niedopatrzenie. - Nieznajomy ponownie skłonił się nisko przed ochroniarzem.
- Po prostu, tak się zasłuchałem w czarujący głos jej ekscelencji, że zupełnie zapomniałem wykonywać swoje obowiązki.
Martinez spojrzał na młodego mężczyznę, z wyrazem bezgranicznej obrazy. Natomiast Magi była dziwnie zmieszana.
- Nie powinieneś przesadzać z komplementami. Niektórzy mogliby powiedzieć, że taka postawa jest przejawem lizusostwa. Jednak nie ważne. Jestem głodna. Zrób mi proszę akizake-to-nasu-no-hasamiage.
- Słucham?
- Smażony łosoś z bakłażanem w sosie tartare. Czyżbyś nie wiedział, co to jest? - zakpił ochroniarz z wyraźną satysfakcją.
Młody mężczyzna postanowił to zignorować.
- Niestety nie mam pojęcia jak tą potrawę przygotować.
- Franklin cię nie nauczył? - zapytała Kristen Munk. - Z tego, co wiem zawsze wymagał od swoich uczniów, aby ci zaznajomili się z japońską kulturą do tego stopnia, że pisali Hiraganą i umieli przyrządzić rybę Fugu. Wiesz, co to w niej wyjątkowego?
Nieznajomy zerknął na Martineza. Ręce ochroniarza powędrowały do kabury.
- Ryba Fugu słynie z tego, że mimo faktu bycia trującą jest wielkim przysmakiem.
- Zaiste chłopczę dysponujesz wielce zaawansowaną wiedza biologiczną. zakpił ochroniarz.
- Cóż poradzę, że w dzieciństwie lubiłem oglądać Discovery.
Martinez roześmiał się histerycznie.
- Myślisz, że to śmieszne.
Ochroniarz podszedł do Nieznajomego i złapał go za bluzę. Sytuacja zrobiła się dosyć napięta.
- Spokojnie panie pułkowniku. To był tylko żart. – tłumaczył, uśmiechając się niewinnie.
- Zostaw go Pepe.
Ochroniarz wykonał rozkaz. Następnie podszedł do starszej pani.
- Nie podoba mi się ten chłopak.- wyszeptał jej na ucho. Nieznajomy miał tego nie słyszeć, ale kuchnia była niewielka.
- Dlaczego? Ładniutki jest. Brak mu trochę ogłady, ale to kwestia młodości i braku odpowiedniego nauczyciela.
Martinez wywrócił oczami.
- Lub nauczycielki? Prawda? Wasza eminencjo.
- Prawda, drogi Pepe. Prawda.
Kristen Munk wychyliła się z nad ramienia ochroniarza i gestem królowej przywołała Nieznajomego.
- Aleksander, tak? Śliczne imię.
- Dziękuje wasza eminencjo.
- Nie bądź taki nieśmiały usiądź koło Babci.
Młody mężczyzna wyminął naburmuszonego ochroniarza i usiadł obok starszej kobiety. Ledwo to zrobił, a jej dłoń powędrowała na jego kolano. Nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie. Jednak Nieznajomy zachował kamienną twarz.
- Twoja mama chciała mieć kogoś, kto ją będzie chronił.
Młody mężczyzna kolejny raz dzisiaj, został zaskoczony. To nie było najprzyjemniejsze uczucie.
- Słucham?
- Aleksander - czyli "Ten, który chroni." Potężne imię noszone przez wielu ważnych ludzi. Najsłynniejszy był oczywiście Aleksander "Wielki" Macedoński. Poza nim to imię nosiło wielu władców, papieży.
- Mama lubiła książki historyczne. - stwierdził Nieznajomy. - Jednak to tylko imię, nazwa. Niewiele znaczy, wobec czynów osoby, która je nosi.
Munk dziwnie wydęła nabotoksowane usta.
- Pepe, weź zrób nam coś do jedzenia.
- Nie zostałem zatrudniony jako kucharka. - zaprotestował ochroniarz.
- Skoro tak, to coś zamów. Przecież muszę coś zjeść. Nie mogę wsiąść moich leków na czczo.
- Jej ekscelencja jest na coś chora? - zapytał Nieznajomy.
- Na starość drogi chłopcze. – odpowiedziała, znowu zaczynając masować jego kolano. Tym razem jednak trochę posmutniała.
- Starość nie radość. Młodość... - jej ręka powędrowała nieco wyżej na biodro. Nie wietrzność.
Nieznajomy ponownie się uśmiechnął, ale tym razem tak sztucznie, że Martinez to zauważył.
- Poza tym nie powinieneś mówić takich rzeczy to wbrew doktrynie. - zwróciła mu uwagę. - Możesz mieć przez to kłopoty.
Wiedział o tym. W końcu nie bez powodu Magi i Łowcy otrzymywali pełne mocy imię po słynnym przodku, który wsławił się czymś niezwykłym. Zdolnościami wojskowymi, naukowymi lub tragiczną, gwałtowną śmiercią.
Na przykład Kristen Munk według historycznych podań była żoną jednego z królów Danii, oskarżoną o czary i niewłaściwe prowadzenie się.
Najwyraźniej ostatnią cechę miały wspólną, ponieważ ręka kobiety nie pozostała na kolanie Nieznajomego. Posunęła się dalej, ale chłopak powstrzymał ją. Delikatnie ujął jej rękę, podniósł ją do swoich ust i pocałował.
- "Czemże jest nazwa? To, co zowiem różą, Pod inną nazwą równieby pachniało…"
- Szekspir? Literat z pana. Coraz dziwniejszych uczniów dobiera sobie Stein. Czyżby nasz profesor otworzył wydział literatury?
- Ludzie czerpią przyjemność z wielu różnych dziedzin. Kultura jest bardzo ważna dla zaspokojenia wyższych potrzeb .
- Czyli Franklin rozszerzył działalność. Czy to, dlatego nie ma czasu starych przyjaciół? Od pięciu lat nie odpowiada na moje wiadomości. Co w dzisiejszym
skomputeryzowanym świece jest bardziej niż dziwne.
- Profesor jest bardzo zajęty. - wyjaśnił. - Nie lubi, kiedy mu się przeszkadza, co większość osób szanuje, ponieważ jego badania są jednym z fundamentów organizacji. Poza tym ...
Nieznajomy zbliżył do policzków kobiety, przysunął usta do jej ucha.
- Zdradzę jej ekscelencji sekret... - powiedział szeptem. - Profesor się na waszą ekscelencję nieco obraził.
- Dlaczego? - zdziwiła się hrabina. Położyła rękę na jego policzku,
- Nie mógł zrozumieć, jak ktoś tak inteligentny jak pani, droga hrabino, może popierać działania kogoś takiego jak doktor Filip Hohenheim.
- Doprawdy... - twarz hrabiny Kristiny Munk próbowała przybrać jakiś wyraz, niestety botoks jej na to pozwolił.
- Powiedz mi chłopcze, czym niby różni się od Franklina Steina większości znanego, jako H.H Holmes, doktor Hohenheim?
- Profesor stosuje naukowe metody. - wyjaśnił już poważniejszym tonem. - Ma swoim koncie wiele sukcesów w dziedzinie inżynierii genetycznej.
- Tak, widziałam te kobiety z kocimi uszami. Te dziwki słodko mówiące "Miau, Jak się czujesz mój panie?". Co za obrzydliwe potwory.
Nieznajomy uśmiechnął się wrednie.
- Wie pani liczy się efekt. Mogę tylko zgadywać, ale nie sądzę, że w była pani niezadowolona, gdy dostała pani Bifrosta.
- Mojego demonicznego chłopca. Nie, masz rację. Na niego nie narzekałam. Silny, umięśniony. Zawsze absolutnie posłuszny. Mogłam z nim zrobić wszystko,
Gorzej było, kiedy mi go odebrano. Zresztą nie mówmy już o tym, genetyczne manipulacje to nie jest przyjemny temat. Głowa mnie zaczyna boleć. Pepe, kiedy będzie to jedzenie? Jest za dwadzieścia dwunasta, a ja o dwunastej muszę wziąć leki.
- Przed chwilą zadzwoniłem do pizzerii, przywiozą Margaritę za pół godziny.
- Za pół godziny? Nie wytrzymam aż tyle. Pepe zrób mi jaśminową herbatę.
"Pepe" nie był z tego polecenia zadowolony.
- Jak już tłumaczyłem nie raz nie dwa. Jestem pani ochroniarzem przydzielonym z centrali. Nie pokojówką. Albo gorzej...
- Panie Pułkowniku. Proszę się tak nie unosić.
Nieznajomy ponownie pocałował dłoń kobiety. Wstając jeszcze raz skłonił się z szacunkiem. Uprzejmość popłaciła, Kristen Munk, wpatrywała się w niego zachwytem.
- Ja zaparzę herbatę.
Ten gest zakończył dyskusję.
Nieznajomy nie wiedząc, w której szafce jest herbata, otworzył kilka naraz. Munk i Martinez nie palili się aby mu pomóc.
On chciał, aby młody się chwile pomęczył, ona lubiła poobserwować w ruchu młody, zgrabny tyłek. Nie napatrzyli się na niego długo. Szybko ją znalazł. Włączył czajnik. Ustawił odpowiednią temperaturę na elektronicznej kuchence. Kątem oka spojrzał na wciąż klęcząc w tej samej pozycji Lidię.
- Chłopcze... - zwrócił się do niego ochroniarz. - Jeśli twojemu pracodawcy nie podobają się nasze metody? To dlaczego tu jesteś?
Nieznajomy odwrócił się w stronę Martineza.
- Z powodu ciekawości. Profesora interesuje, jakie rezultaty osiągnęliście swoimi pionierskimi sposobami, ile pieniędzy zebraliście, ile z nich dotarło do instytutu.
Jak pierwotne metody wpływają na pojawienie się anomalii. Jako wciąż aktywny Magi H.H Holmes, ma obowiązek monitorować tego typu inicjatywy. Poza tym...Czy mógłbym zadać waszej eminencji pytanie?
- Oczywiście. Pytaj, piękny Aleksandrze.
- Lubi wasza eminencja przedstawienia?
- Uwielbiam zwłaszcza takie wymagające od aktorów całkowitego wejścia w rolę.
- Ale dlaczego Czerwony Kapturek?
W kuchni zapanowało krępujące milczenie.
- Wiele się musisz nauczyć o życiu piękny Aleksandrze. O tym jak ważna jest symbolika.
- Tylko ona tutaj nie pasuje. Pani jest zbyt piękna zbyt młoda na babcię. Poza
tym proszę mnie poprawić, jeśli się mylę wąż niewiele ma wspólnego z wilkiem czy wilkołakiem.
- Nie potrzebnie zwracasz uwagę na heraldykę. Na przydzielone nam symbole demonów. Ja mam nietoperza. Czy to ma jakieś znaczenie? Powinieneś wiedzieć, że zwierzęta przedstawiają jedynie fazę natury człowieka. Człowiek, jako najbardziej bardziej rozwinięta forma życia na ziemi, jako jedyny spośród żyjących istot może zmieniać przypisane mu role. Może być zarówno ofiarą jak i łowcą. Zmieniać reguły w zależności od rodzaju łowów.
- Zakręciła to pani, niczym gówno w przeręblu - stwierdził Martinez. Magi wciągnęła powietrze i aż poczerwieniała z wściekłości. Ochroniarz tym się nie przejmował.
- Zresztą zadziwiające, że o to pytasz "Aleksandrze" zupełnie jakbyś nie znał zasad panujących w naszej organizacji.
- Panie pułkowniku... - zaczął Nieznajomy. Ochroniarz uciszył go ruchem ręki.
- Zapamiętaj sobie lizusie. Ja jestem major Jose Martinez. Major. Nie oferuj mi dodatkowych dystynkcji. Nie posiadasz takiej władzy żeby mnie awansować.
Nieznajomemu nieznacznie zadrżały usta.
- Rozumiem. Jeszcze raz pana przepraszam. Chciałbym jednak zauważyć, że na początku naszego spotkania nie przedstawił mi się pan. Stąd mój
nieprzemyślany błąd.
Martinez roześmiał się nerwowo, Nieznajomy skutecznie go denerwował.
- Chłopcze, zjawiając się na terytorium obcego Magi, masz święty obowiązek znać imię nazwisko, stopień pierwszego oficera. Ja nie mam obowiązku nawet na ciebie patrzeć. Dlatego doceń to że chce mi się jeszcze z tobą rozmawiać.
- Ależ doceniam. Tylko obydwaj wiemy, że motto naszej Organizacji brzmi "Zawsze w jądrze prawdy". Zawsze szukający prawdy. Wszystko jest jedynie dodatkiem służącym temu celowi. Poza tym skoro o prawdzie mowa, to pan nie jest “pierwszym oficerem”.
Martinez chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu czajnik, który zaczął gwizdać. Chłopak wyjął trzy filiżanki, zalał esencję i podał gościom herbatę.
- Dobra? - zapytał.
- Może być. - stwierdziła Kristen Munk. Bawiło ją spotkanie z tym młodym człowiekiem, który z własnej woli prawił jej kompletny. Najwyraźniej od dawna ich nie słyszała.
- Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale “pierwszym oficerem Danii” lub jak to się mówi demonem...
Nieznajomy zakasłał znacząco.
- Jest nieobecny Bifrons.
Przypomnienie tego nie miłego faktu, starło wszelki uśmiech z twarzy Kristen Munk.
- To prawda, niestety opuścił mnie - Niewdzięcznik.
- Widzę, że to nie wdzięczny temat.
- Bardzo, piękny Aleksandrze.
- W takim razie zmieńmy go. Tym bardzie, że miałbym jeszcze jedno pytanie.
- Jesteś bardzo ciekawski albo głupi. - stwierdził Martinez. Nieznajomy westchnął. Wszyscy go dzisiaj chcieli obrażać.
- Może jedno i drugie. Jednak nie zmienia to faktu, że wciąż nurtuje mnie święto, podczas którego będziecie próbować stworzyć aktywnego smoka. Próbujecie to zrobić od osiemnastu lat bez większego efektu. Na swojej stronie piszecie, że jest to Beltane, święto jakby nie patrzeć celtyckie.
- No i?
Kristen Munk zacisnęła swoje chude ręce w pięści. Z powodu braku mimiki tylko tak mogła okazać swoje niezadowolenie.
- Jesteśmy w Danii, jak ostatnio sprawdzałem była ona częścią Skandynawii.
- Widzę, do czego zmierzasz. Zupełnie jak moja pożałowania godna córka, twierdzisz, że powinniśmy urządzić jakieś nudne święto ku czci bogini Frei. Złożyć ofierze renifera albo królika. Nudy. Totalnie pozbawione emocji. Tymczasem, mój Aleksandrze żyje się jedynie raz. Dlatego trzeba doznać każdego rodzaju emocji.
- Poza tym z tego są wyższe dochody. – stwierdził, mrużąc oczy.
- Pieniądze to nie wszystko.
Kristen Munk wstała, obróciła się tanecznym krokiem z radością małego dziecka.
- To prawda. Ważny jest cel rytuału. Dlatego wciąź nie rozumiem jak spalenie jednej dziewczyny i zbiorowy gwałt na drugiej miałby dać, stworzyć smoka.
- Nie do mnie, takie pytania mój piękny. Hohenheim ci to wszystko wytłumaczy. Chociaż napewno taki mądry chłopiec jak ty coś tam wie. Kochanie powiedz
Babci. Co wiesz o święcie Beltane Aleksandrze?
Nieznajomy udał, że zastanawia się nad odpowiedzią.
- Pali się wtedy drewnianą kukłę mająca kształt człowieka.
Kristen westchnęła.
- Oh, jakie braki w edukacji. Aleksandrze. Nic nie wiesz. Wickermana wiklinowego człowieczka, nie można nazwać tylko kukłą. Wickerman jest symbolem zimy budowanym z suchych gałęzi wierzbowych przeplatanych słomą, trawą i innymi łatwopalnymi materiałami. Stworzonym na ramie w kształcie krzyża powinien być tak wielki, że wyglądał jak olbrzym kołyszący się na biodrach.
Kristen Munk zaczęła zalotnie kołysać biodrami. Martinez zażenowany zasłonił oczy. Nieznajomy starał się nie śmiać.
- Wewnątrz Wickermana umieszczamy ofiarę, która wchodzi do wnętrza kukły dobrowolnie.
- Kto będzie tą ofiara? - zapytał. Głowy kobiety i mężczyzny skierowały się w kierunku Lidii.
- Lidia...- zwrócił się do dziewczyny. - Czy chcesz zostać spalona?
Podniosła głowę.
- Z radością zrobię wszystko, co każę, mój ojciec.
- Acha. - skwitował Nieznajomy. Coraz gorzej nad sobą panował. Po jego twarzy przemknął grymas, który nie umknął uwadze Martineza.
- Nie pasuje ci coś młodzieńcze? - zapytał Pepe.
- Ależ skąd. - zaprzeczył. - Wszystko mi pasuje.
- Masz jeszcze jakieś pytanie?
- Nie. Nie mam żadnych.
- Doprawdy, a może jednak chciałbyś wiedzieć, że właściwie to nigdy nie tracimy naszego Czerwonego Kapturka. Na święcie Beltane zawsze pojawia się następna.
Martinez zbliżył się do Nieznajomego.
- Wtedy jest jeszcze świeża. Zwykle dziewictwo odbiera im Hohenheim. Nasz „wilk rytualny”. Później ustawia się kolejka. Za miejsce, w której, każdy sowicie zapłacił. Jednak nie martw się ty, jako "student" Holmesa będziesz mógł skorzystać za darmo. Jak wyczaisz się dobry moment to będziesz mógł ją wziąć, gdy będzie jeszcze przytomna.
Młody mężczyzna odruchowo zacisnął dłoń w pięść.
- Ta kolejna "dziewica" jest już na wyspie? - zapytał.
- Nie dzisiaj ma przypłynąć promem o godzinie 13. Kolejna naiwna szukająca swojego tatusia. Tym razem Norweżka.
Ochroniarz oblizał usta.
- Do którego portu?
- Coś taki ciekawski? Nie możesz się doczekać, aby zamoczyć. Spokojnie. Na wszystko jest właściwy moment. Jednak, jeśli masz nieodparta potrzebę. To jej eminencja jest chętna. Do czasu przybycia pizzy, możecie pójść do purpurowego pokoiku. Albo skoro jest nas troje…
- Czworo… - poprawił Nieznajomy.
- Ona już nie jest człowiekiem.
Ochroniarz popełnił błąd. Zbyt bardzo skupił się na twarzy rozmówcy.
Powinien patrzeć na ręce.
Dzięki temu Nieznajomy nie miał większych problemów, aby zabrać mu pistolet. Ochroniarz zareagował z opóźnieniem. Młodszy mężczyzna z łatwością złapał go za poły marynarki i przerzucił przez ramię. Martinez upadł na podłogę. Nieznajomy wyminął go, wrzeszcząca Munk, zdziwioną Lidię. Wybiegł na zewnątrz i wsiadł do srebrnego Saaba, którego odpalił kluczykami zabranymi ochroniarzowi.
Rozdział 3 Chyba nie powinnam tego mówić. Przecież każdy pierwszy lepszy idiota wie, że nie zarzuca się kłamstwa przy pierwszym spotkaniu. Nikomu a zwłaszcza osobie, która myślą, skinieniem palca, może zabić. Lady Alice miała rację. Nie potrafię wyczuć sytuacji i trzymać gęby na kłódkę.
- Co ty nie powiesz? - zapytał Polak. Atmosfera się zagęściła. Mag skrzyżował ręce na piersi i z wyczekiwanie przyglądał się Selenie. Najwyraźniej oczekiwał, że się wytłumaczy.
- W spisie Goecia Librum, jako kontaktor Mefistofelesa figuruje doktor Johann Faust. Nie pan.
Wszyscy za wyjątkiem dwóch ochroniarzy brązowowłosej kobiety, sprawiających wrażenie wypranych z wszelkich ludzkich uczuć, odwrócili się w stronę Twardowskiego. Jednak Polak nie przejął się nagłym wzrostem zainteresowania.
- Dziwna z ciebie dziewczynka. - stwierdził oblizując swoje wąskie wargi.
- Powiedziałbym, że nie do końca normalna. Która nastolatka lubi dane statystyczne?
Selenę zdziwiło pytanie, a jeszcze bardziej ton, jakim je zadał. Wyglądało na to, że był zaciekawiony.
- Nie pamiętam wszystkich nazwisk. Dużo ich tam było. Nazwiska i cyfry. Nie jestem aż tak zdolna.
Jesteś, jesteś - odezwał się nowy, nieznany głos. Zawsze umiałaś pakować się w kłopoty.
- Książka miała piękną okładkę, a akurat byłam po lekturze Fausta, więc zapamiętałam imię demona i jego kontraktora. Były takie same jak u Goethe.
- Interesujące dane - do rozmowy wtrąciła się brązowowłosa kobieta o krzywych zębach.
- Powiedz, mi dziecko. Gdzie znalazłaś tą książeczkę?
Znowu wszyscy się na nią gapili. Nie cierpiała tego. Tymczasem gęste chmury zaczęły napływać od wschodu, przysłaniając słońce. Zrobiło się szaro. Niedługo, może spaść deszcz. Selena nigdy w życiu nie widziała realnego deszczu, który do tej pory kojarzył jej się z czymś zupełnie innym. Z ulubionym musicalem taty. “I am singin in the rain. It glourius fealing and I am happy again” - śpiewał Donald Lockwood w Deszczowej Piosence.
Chciałabym, aby zaczęło padać, wtedy przerwaliby to przesłuchanie.
- Przepraszam, ale to chyba nie czas ani miejsce na takie pytania. Dlatego proszę mi wybaczyć śmiałość. Obiecuję, że opowiem państwu wszystko, co wiem. Pod
warunkiem, że okażą mi państwo elementarny szacunek i się przedstawią.
Twardowski i Stoorada wyglądali zdziwionych. Zamilkli, nie wiedząc co odpowiedzieć. Zareagował brodacz, który uniósł rękę do góry.
- Hohenheim, zgłaszasz się do odpowiedzi? Czy może wracasz do starych zwyczajów i po nazistowsku hajlujesz? -zakpił Twardowski.
Brodacz nic nie odpowiedział, ale posłał Polakowi, wzburzone spojrzenie. Następnie wyszedł przed innych i stanął naprzeciw Seleny. W przeciwieństwie do Twardowskiego, który najwyraźniej, irytację chował pod maską sarkazmu, blondyn z ledwością ukrywał fakt, że był wściekły.
Odstawał od reszty.
Od pozostałej dwójki magów ubranych w takie same deszczowe, czerwone kurtki, odróżniał go elegancki ubiór. Długa czarna jesionka, zawiązany pod szyją jedwabny, niebieski krawat.
- Filip Hohenheim. Niemcy - przedstawił się chrapliwym od nieużywania głosem. Wyciągnął do niej rękę. Selena ujęła ją z ulgą. Wreszcie zaczęto ją traktować z szacunkiem. Zauważyła, że mężczyzna nosi bransoletkę w kształcie węża. Żywego węża, który poruszył się i powoli zaczął pełznąć w kierunku jej ręki. Chciała odsunąć dłoń, ale Hohenheim nie chciał jej puścić. Stojąca obok niej Baal wysunęła kły.
- To jest demon Zagan, który przyjął postać żmii zygzakowatej.
- Dzień Dobry.
Wąż w odpowiedzi wysunął rozdwojony czerwony język. Ukazał białe kły.
- Nie ładnie jest straszyć dzieci, panie Hohenheim. - usłyszała głos Czerwonego. Na jego słowa Niemiec uśmiechnął się . Po czym, z pewnym wahaniem puścił jej dłoń, która zraniona po wczorajszych wydarzeniach znowu zaczęła krwawić.
- Kobieta, która wcześniej cię obraziła, zazwyczaj przedstawia się mianem Sygryda Stoorada. Obecnie pełni funkcję Magi reprezentującego Szwecję.
- Nie musisz się za mnie tłumaczyć przed tą smarkulą. - odburknęła Stoorada. Jednak Hohenheim nie zamierzał się tym przejmować.
- Jej demonem jest Win, którego w tej chwili z nami nie ma. No, bo co trzymać przy sobie demona w obecnej sytuacji?
- Pilnuj swoim spraw. - warknęła przez zaciśnięte zęby. - Win na pewno…
- Gdzieś tam jest. Tak z pewnością najpewniej gdzieś tam sobie lata. No, ale, po co miałby towarzyszyć swojej kontraktorce, która czuje się absolutnie bezpieczna.
- Czy demon Lady Sygrydy jest ptakiem? - zapytała Selena próbując zwrócić na siebie uwagę Magów. Niechętnie zdała sobie sprawę, że w imię wyższego dobra lepiej pozwolić im się skoncentrować się na niej. Najwyraźniej stosunki pomiędzy poszczególnymi Magami nie były przyjacielskie a jeśli któryś z nich ma charakter, choć trochę podobny do jej ojca…
- Tak. - potwierdził Niemiec. - Demon Sygrydy przybiera postać mewy trójpalczastej. Ten zaś stojący obok mnie jednooki kretyn…
Twardowski przesłał Niemcowi całusa.
- Też cię kocham Filipku.
Hohenheim wziął głęboki oddech i wskazał ręką na Twardowskiego.
- To jest kontraktor siedzącej na jego ramieniu papugi falistej, której postać przyjął demon Mefistoteles. Nie ważne, co jest napisane w Goecji.
- Skoro pan tak twierdzi…
- Ja nic nie twierdzę. Wiem, że tak jest. - odpowiedział Hohenheim wlepiając w nią swoje ciemnoniebieskie oczy. Selena nie miała ochoty na taki pojedynek spojrzeń, dla tego uciekła wzrokiem na jego zaciśnięte ręce. Co ja mu zrobiłam, że jest taki zdenerwowany?
- Księga, Goecia Librum - niemiecki Magi ciągnął dalej, wolno akcentując każdy wyraz, jakby rozmawiał z osobą poważnie upośledzoną - która jak rozumiem znajduje się w bibliotece Schwerin.
- Tak. - potwierdziła Selena, chcąc jak najszybciej skończyć tą uciążliwą rozmowę. Mogła nadzieję, że zadowolony z odpowiedzi Niemiec w końcu się od niej odczepi.
- Dobrze. - Hohenheim uśmiechnął się pod nosem. Selena odetchnęła, niewidzialna presja, jaką wydzielał zniknęła.
- Dziękuję za informację. Wasza wysokość nie musi mi podawać, na której półce leży księga. Sam znajdę.
- Jak pan sobie życzy. - odpowiedziała, nieco słabszym, pokorniejszym tonem, równocześnie mając nadzieję, że Księgę szlag trafi.
- Cudownie. Widzicie - odwrócił się do pozostałej dwójki. - Tak właśnie należy postępować z dziećmi. Selena zażenowana wbiła wzrok w ziemię.
- Ma pan jeszcze jakieś pytania Lordzie Hohenheim? - usłyszała Reginę.
- Tylko jedno - odpowiedział lodowatym tonem. - Gdzie jest Gram?
Gram? Selena podniosła wzrok nie rozumiejąc zadanego pytania. Chyba się przesłyszałam? Pierwsze, o czym pomyślała to gram jednostka wagi.
- Daj spokój Filip. Tylko spójrz na nią. Ona o niczym nie wie. - powiedziała Stoorada.
- Najwyraźniej. - zgodził się Niemiec.
- W przeciwieństwie do nich.
Hohenheim odwrócił się w kierunku zakonników, pośród których zapanował lekki popłoch. Nawet Regina unikała jego wzroku.
- Maine Damen und Herren. Ponawiam pytanie. Czy wiecie gdzie lub czym jest Gram?
Czerwony Smok podniósł rękę.
- Nie ciebie pytam.- Niemiec warknął przez zaciśnięte zęby.
- Szkoda mógłbym opowiedzieć parę ciekawych historyjek o rzadko używanym Mieczu, a który podebrała wam Biała Zakonnica.
W tym momencie spojrzenie całej trójki utkwiło w Reginie Uri. Zakonnica podniosła głowę i wyprostowała plecy. Najwyraźniej zrozumiała, że jako oświecona zakonnica w stopniu generała nie może się uchylać od odpowiedzi.
- Gram, czyli w języku staro nordyckim “Oburzenie”…
- Do rzeczy, siostro nie mamy całego dnia - wtrącił się Polak.
- Mógłby mi pan nie przeszkadzać. - zakonnica znowu się zdenerwowała. Na jej twarz wykwitł lekki rumieniec. Twardowski posłał jej szeroki uśmiech. Uri zrobiła się czerwona na twarzy, co śmiesznie kontrastowało z jej białym habitem.
- Proszę państwa królewski Miecz jest pod opieką Zakonu.
Ta uwaga nie spodobała się zgromadzonym Magom, którzy nagle zmienili swoje nastawienie do zakonników na dużo bardziej wrogie. Krępujące milczenie, przerywały jedynie fale uderzające o stojące obok statki. Atmosfera się zagęściła. Niewidzialna presja wypełniała powietrze. Gdy Selena obejrzała się za siebie zauważyła, że nie tylko ona czuje to wręcz fizycznie wzrastające napięcie.
Na pozostałych wpływało mocniej.
Szarzy zakonnicy nie mogli oddychać. Chłopak, który z nią rozmawiał na statku zrobił się siny na twarzy.
- Mogą go sobie zatrzymać i tak nic z nim zrobią.
Głos Baal zabrzmiał w głowie Seleny. Zdziwiona spojrzała na labradora.
- Dlaczego? - zapytała telepatycznie swojego demona. Ten jednak milczał.
- Nie musicie się tak wszyscy zaraz napinać. - De Moley wszedł pomiędzy magów i zakonników.- Bez odpowiedniej krwi, Gram to jedynie zardzewiały złom.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała Sygryda.
- Wszyscy wiemy, że jego wysokość Arthur, lubił zabezpieczyć swoją własność...
- Do rzeczy…
- Po śmierci Arthura, miecz zmienił się w nieco przydługi kamień nienadający się do użytku.
W chwili, gdy to powiedział, presja zelżała. Zakonnicy odzyskali powietrze. Jednak to nie był koniec. Oświadczenie De Moleya wyraźnie to nie przekonało Hohenheima.
- Chcę go zobaczyć.
Regina wyminęła Czerwonego Smoka i stanęła przed Niemcem.
- Zobaczy go pan, jeśli Rektor panu pozwoli.
- Doprawdy?
Wąż do tej pory spokojnie owinięty wokół ręki maga, poruszył się gwałtownie i zeskoczył w niej w kierunki zakonnicy.
- Czy możemy porozmawiać o tym później? - zaproponowała Selena. Wciąż była zmęczona, chciało się spać.
- Wręcz powinniśmy - zawtórowała Sygryda Stoorada. - Panowie powściągnijcie buzujący w was testosteron. Dalszą dyskusję przeprowadzimy w towarzystwie całej Rady. Pogadamy w Hammershus.
W końcu. Mam nadzieję, że to nie daleko. Magowie ruszyli przodem w kierunku pustego placu, na którym stał samotny nieco większy fioletowy samochód.
- Jak tam się dostaniemy? - zapytała magiczki.
- Pojedziemy busem.
Wejście do pojazdu było bardzo wąskie. Dlatego wszyscy musieli się ustawić w kolejkę. Selena usiadła tuż za kierowcą autobusu. Na siedzenie obok wskoczył zadowolony Baal. Czarnemu labradorowi nie wystarczał sąsiadujący fotel, więc rozłożył się dodatkowo na jej kolanach.
W ogóle jej to nie przeszkadzało. W jak bardzo złej jestem sytuacji, że jedynym moim przyjacielem jest demon. Straszny, okropny demon. Potępiony przez Boga, w którego przecież wierzyła. Zresztą czy to pierwszy raz. Dawno temu, gdy była małą dziewczynką spotkała pewne stworzenie, mieszkające w bibliotece. Małego krasnoludka. Przedstawił się, jako Petermachen. To naprawdę żałosne. Jedyna osoba, która zawsze mi bezinteresownie pomagała to elegancki krasnoludek lubiący wysokie kapelusze, kryzę i czerwone buciki. To on ją nauczył czytać, pokazał ukrytą bibliotekę. Był dla niej miły. Niestety on też ją zostawił. Pokłócili się po tym jak Petermachen stwierdził, że poza bańką czeka ją jedynie śmierć. Powiedział, że jeśli wróci do świata to za nim nie nadąży.
„ Opóźnienie już na starcie skazało cię na śmierć mała księżniczko. Dlatego jako królowa będziesz musiała ciągle biec i biec. Podążać za tymi, którzy zostawili cię w tyle. Niestety Jabberwocka jeszcze nie ma i nikt inny nie pobiegnie tak szybko abyś mogła dogonić innych.” Mylił nie musiała biec zawsze mogła podjechać busem. Selena oparła głowę szybę i nieco bezmyślnie zaczęła się wpatrywać w puste pola. No tak, była jesień. Już jest dawno po żniwach.
Do tej pory nie myślała, o porach roku jak o czymś istotnym, ważnym. Świat, który przez widziała przez okna pałacu Schwerinie, był zawsze taki sam wiecznie zielony. Drzewa, krzewy równo przycięta trawa niebo, słońce wszystko zawsze było takie jasne. Nie realne. Jej Schwerin był rzeczywistością tuż obok normalności, światem, którego nikt za wyjątkiem wybranych nie mógł przeniknąć. Normalność pojawiła się jedynie na kartach ksiąg. Z nich dowiadywała się jak wygląda świat zewnętrzny. W encyklopedii wyczytała, że
normalny Schwerin jest siedzibą parlamentu Meklemburgii i Pomorza Przedniego. Dzielnicy należących do Republiki Federalnej Niemiec. Dziwnie było żyć ze świadomością, że tuż obok niej odbywają się narady, posiedzenia. Ludzie zwiedzają muzeum. Dla Seleny, normalni zwykli ludzie byli trochę jak Bóg, którego też w tym czasie nie widziała. Jej drugim oknem na świat był telewizor z kasetami, ale nie był wiarygodny. Czy to naprawdę takie straszne pragnąć towarzystwa? Kogoś poza zakonnikami o obciętych językach i szarych szatach. Kogoś, z kim można normalnie porozmawiać.
Przez lata wierzyła, że tacy ludzie istnieją, pisarze portretują ich w powieściach, a telewizory pokazują ich taniec. Niestety ojciec i Petermachen mieli rację. Świat realny jest jeszcze gorszy od Bańki. No cóż na pewno jest brzydszy. Bornholm, jego puste pola uprawne. Jest szary. Jednak to nieuniknione o tej porze roku. Plony zostały zebrane, ziemia musi odpocząć. Powinno mnie to bardziej interesować, przecież tak często dręczyłam ojca, aby pokazał mi resztę świata. Nie powinnam być dla niego tak wymagająca w końcu jak już przyjeżdżał to był dla mnie miły. Chronił mnie. A co ja robię? Przysypiam podróż z twarzą rozpłaszczoną na szybie autobusu. Oczy same się zamykają.
- Uaktywniliście barierę wokół wyspy? - usłyszała cichy męski głos dobiegający z tyłu autobusu.
- Oczywiście. Za kogo nas uważasz? – inny mężczyzna odpowiedział znacznie głośniej nie przejmując się, że ktoś może spać.
- Myślałeś, że jesteśmy zbyt leniwi, aby o godzinie czwartej rano sobie wycieczkę krajoznawczo-historyczną po tych wszystkich kościółkach. Swoją drogą. Nie pamiętam, kto je wybudował. Według niektórych plotek zrobili to templariusze. Co ty na to De Moley?
- Ja tam to jak na lato. - odpowiedział smok. Miał zaspany głosem. Następnie przeciągnął się i ziewnął. - Nie interesuję się zabytkami. Twardowski, a tak poważnie? Koniecznie mnie musisz o to pytać?
- Nie wiem. Być może, tak mi się jakoś zupełnie skojarzyło, że twoje imię i nazwisko brzmi dokładnie tak sami jak imię i nazwisko ostatniego mistrza Zakonu Świątyni.
- Przykro mi, ale muszę cię rozczarować to nie ja wtedy spłonąłem.
- Wiem, tylko się drażnię. Niestety urodziłeś ponad kilkaset lat później, jako nadzieja upadłego klanu De Moley.
- Oui. Ostatni z pozbawionego demona klanu De Moley.
- Tak, kiepsko szło w twojej rodzinie z rozmnażaniem.
Tym razem Selena nie wytrzymała, podobnie jak reszta pasażerów autobusu, wychyliła głowę w kierunku prowadzonej rozmowy. O dziwo Czerwony zachowywał się dosyć spokojnie, jakby nic go nie obchodziło.
- Bywa. Dzięki temu moja rodzina jest obecnie jednoosobowa nie muszę się przejmować takimi głupotami jak zagrabiony przez Zakon demon Bafometa.
- Niepotrzebny był ten komentarz, panie De Moley - do rozmowy wtrąciła się
Biała Zakonnica.
- Pański przodek prowadził zorganizowaną działalność przestępczą przeciwko kościołowi. Dostał, na co zasłużył.
Selena przez chwilę sądziła, że De Moley da się sprowokować. Nie zrobił tego. Przez moment panowało milczenie, które przyjęła z ulgą. Selenie przypomniało się jak ojciec uwielbiał narzekać na wszystkie sześć smoków. Jednak w przeciwieństwie do zakonników, których denerwowała jakakolwiek współpraca z “pomiotami szatana” jej ojca wkurzało, zupełnie, co innego. Powierzenie im mieczy. Mówił, że dawniej to nie do pomyślenia żeby święte miecze, które dawniej chroniły ludzkość przed Bestiami, zostały im oddane na własność. Ciekawe czy Jacques De Moley ma taki miecz?
-Ta, przypadł mu Durendal.
Selena słyszała wcześniej tą nazwę. Tym razem nie od ojca.
Lady Alice zwróciła jej kiedyś uwagę na opowieść o świętym rycerzu Rolandzie. Rycerz ten posiadał miecz Durendal i zginął śmiercią męczeńską w obronie wiary.
To była bardzo głupia śmierć.
Oczywiście, Selena nie powiedziała tego wychowawczyni, grzecznie podziękowała za sugestię lektury.
Jednak nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że tylko idiota lub samobójca rusza na przeważające siły aby umrzeć chwalebnie. Jednak to teraz nie ważne. O co chodzi z tym mieczem Gram? Twój ojciec kazał rzucić na niego klątwę, przemieniającą miecz w nic nie warty kawałek rdzy. Do jej złamania potrzeba krwi jego potomka.
Czyli mam święty miecz.
Nie. Nie ma panienka.
Dlaczego? Właśnie powiedziałaś…
Panienka nie dała mi dokończyć. Poza tym zapomniałaś o fakcie, że twojego ojca był straszny mizogin i szowinista.
Chcesz przez to powiedzieć…
Posiąść moc Grama może jedynie mężczyzna z rodu Lindell.
Oczy zaczęły ją piec.
Czy żadna kobieta nie może używać miecza?
Nie panienko. Wśród użytkowników kobiety stanowią mniejszość, ale w ich rękach pozostaje 4 z 7 świętych broni. Cesarzowa ma miecz Thuen Thien, Niebieska Smoczyca słynny Miecz Trawosiecz a Zielona używa Caladbolga.
Czyli mój ojciec mógł mi go zostawić…
Mógł.
Ale tego nie zrobił. Czy posiadanie tego miecza poprawiłoby moją sytuację?
Tak i to znacząco. Posiadacz miecza może zgłosić veto na posiedzeniu Rady.
Cudownie. Jak bardzo jest źle?
Panienko niech się panienka nie boi, tylko przytuli się do szybki i spokojnie się prześpi. Przecież panienki nie zabiją. Co najwyżej wydadzą za mąż z jakąś starego, zmurszałego zgreda.
Seleną wstrząsnął dreszcz. Jeszcze tylko tego brakowało.
- Jesteśmy prawie na miejscu. Cudownie znowu nie zdążyłam się wyspać. Okolica się zmieniła. Płaski teren zastąpiły pagórki. Powoli na horyzoncie zaczynały być widoczne czerwone mury, pozostałości po starej twierdzy,
górującej nad miastem.
- Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni z wyboru miejsca na konferencję Sygryda Stoorada zwróciła się do Reginy. Zakonnica nie odpowiedziała Szwedce.
- Nie ładnie jest ignorować grzeczne i uprzejme pytanie. - Stoorada wstała, następnie nie przejmując się tym, że autobus wciąż jedzie, powoli podeszła do Białej Zakonnicy. - Przypomnij mi czy w twojej religii, nie ma czegoś o uprzejmości.
- W mojej religii, ważna jest modlitwa, wiara w naszego pana. Świadomość wartości głoszonego słowa Bożego.
Sygryda prychnęła pogardliwie.
- A to ciekawe. Podobnie jak twoi towarzysze uważasz się za lepszą. Chociaż właściwie nie powinno mnie to dziwić. W końcu wy chrześcijanie zawsze uważaliście się za lepszych od innych. Zastanawiające… Skąd się to wzięło? Twardowski jakieś pomysły?
- Mnie do tego nie mieszaj. - odpowiedział Polak nie odrywając się od swojego prostokątnego pudełka. - I tak już jestem na ich czarnej liście.
- Boisz się świętoszków - zapytała czarownica uśmiechem pełnych krzywych i żółtych zębów.
- Niby czego miałbym się obawiać? Tego, że grozi nam ekskomunika i wojna wewnętrzna. Niby, czemu miałbym obawiać się takich rzeczy?
W autobusie zapadło pełne napięcia milczenie.
- Po prostu droga Sygrydo - Świętosławo… Ja rozumiem, że bezsensowna jest rozmowa z pewną grupą ludzi. Kpiny są w porządku, ale dyskusja. Niektórzy jak Biała Regina i nasz świętej pamięci król mają wylany beton w pewnych ośrodkach mózgu i cokolwiek byś nie zrobiła, tego betonu nie przebijesz.
Rumieńce znowu wykwitły na twarzy zakonnicy, nie spodobała jej się uwaga maga. Łatwo ją było czytać.
- Pożałujesz swych słów czarowniku. - wysyczała przez zaciśnięte zęby. Twardowski w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami, ale siedzący obok niego Hohenheim wstał i zwrócił się w kierunku Reginy.
- Siostro, proszę nie rzucać na nas obelgami.
- Lordzie Hohenheim…
- Proszę się nie tłumaczyć tylko uważnie posłuchać, co mam do powiedzenia. Ja, Frau Sygryda i Herr Twardowski jesteśmy magami. Magami. Nie jakimś czarownicami siedzącymi w drewnianej chacie w głuchym lesie. Dla tego proszę zwracajmy się do siebie w cywilizowany sposób.
Purpura zalała twarz Reginy Uri. Zakonnica siedziała od strony przejścia w autobusie, dlatego Selena mogła zobaczyć jak jej ręce mocno zaciskają się krzyżyku wiszącym na jej piersi. Cała sytuacja musiała być dla niej nieznośne upokarzająca, ale nie okazała słabości. Siedziała wyprostowana. Tymczasem autobus stanął na parkingu i pasażerowie po kolei zaczęli wychodzić na zewnątrz. Wszyscy skierowali się w stronę ruin. Czerwony Smok podszedł Sygrydy.
- Co będzie dzisiaj na kolację? - zapytał.
- Jagnięcina - odpowiedział mu Hohenheim. Sygryda podbiegła do maga.
- Nie ty o tym decydujesz… Hohenheim gwałtownie zatrzymał się, sprawiając, że idąca za nim Stoorada praktycznie na niego wpadła.
- Jesteśmy u ciebie już dwa tygodnie. Codziennie podajesz tą cholerną rybę!
Twardowski podszedł do Niemca i uspokajająco poklepał go po plecach.
- Spokojnie Filip. Nie denerwuj się, złość piękności szkodzi. A ty Syg, nie wmuszaj w nas już ryby. Bardzo cię proszę. My sobie zaraz usmażymy owcę…
Tym razem to Twardowski gwałtownie stanął. Z nieco zdziwionym wyrazem twarzy zaczął wpatrywać się w Zamek i otaczającego go puste pola.
- Co jest? - zapytała Stoorada.
- Sygryda, mamy wrzesień prawda? Kobieta wyjęła prostokątne pudełko.
- Nie znam się na tym, ale czy jesienią również organizuje się wypas owies.
- Co mnie obchodzi wypas? Zapamiętaj sobie głupi Polaku, ja tu nie mieszkam. Dania to teren Munk. Ja tu wpadam jedynie w sytuacjach kryzysowych. Takich jak ta. Poza tym, co mnie obchodzą owce. Dużo bardziej interesujący są głupi, nieodbierający telefonów nie odpowiedzialni ludzie, którzy powinni na nas czekać. - wysyczała ze złością. Twardowski znacząco spojrzał na Magi. Rozłożył nieco bezradnie ręce. Kobieta zamrugała trzy razy i lekko zmieszana zatrzasnęła klapkę.
- Myślisz.. Przecież postawiliśmy barierę, poza tym nie ośmieliłby się… Prawda?
Twardowski odwrócił się w stronę stojącego na uboczu Smoka.
- Czerwony zerknąłbyś?
De Moley nie odpowiedział. Za to jego oczy rozjarzyły się płynnym złotem.
- Nie dostrzegam, żadnej istoty żywej w zamku ani w jego okolicach. Nic nawet mewy. Kiedy postawiliście tą barierę?
- Budowę zakończyliśmy pół godziny przed waszym przyjazdem.
- Czyli mieli wystarczającą ilość czasu, by coś zrobić.
- Nie zastanawiajmy się. - burknął Hohenheim. - Tylko chodźmy do środka. Smoki przodem. Czerwony odwrócił się tyłem do Hohenheima. Zauważył spojrzenie Seleny i uśmiechnął się.
- No, już świętoszki odsuwać się. - zaczął przeganiać Zakonników.
- Trochę szacunku De Moley. - odburknęła Regina.
Jest przewrażliwiona na jego punkcie. Chociaż, on ją prowokuje. - pomyślała, gdy Czerwony Smok obdarzył zakonnicę uśmiechem pełnym trójkątnych zwierzęcych zębów.
Nie wiesz wszystkiego – ostrzegła ją Baal. Nigdy nie oceniaj zachowania innych bez znajomości wszystkich faktów. De Moley klasnął w dłonie i całe jego ciało zaczęło lśnić, zmieniać się i zwiększać. Szybko przestał być mężczyzną. Z pleców wyrosły ogromne nietoperze skrzydła. Twarz stała się pyskiem, ręce łapami a człowiek stał się potworem. Wokół niego unosiła się czerwona mgła.
- Jak dobrze… - westchnął Czerwony Smok z wyraźną rozkoszą rozprostowując skrzydła. Był taki wielki. Łatwo mógłby nas zabić. Zakonnicy z trudem powstrzymywali panikę. Stojący obok niej O’Connor wyjął różaniec.
- Zdrowaś Mario, łaski pełna Pan z tobą.
Natomiast Biała Zakonnica, w przeciwieństwie do reszty zupełnie się uspokoiła.
- „Oto wielki Smok barwy ognia, mający siedem głów i dziesięć rogów a na głowach jego siedem diademów. I ogon jego zmiata trzecią część gwiazd nieba”
- Apokalipsa św. Jana. Rozdział 12 werset 3 - skomentowała Selena.
- Ojciec waszej wysokości ucieszyłby się wiedząc, że jesteś pani dobrze zaznajomiona z Pismem Świętym.
- Dziękuję, ale wątpię żeby taka wiedza mi pomogła. Poza tym… Co to smród? Dziwne dopiero teraz to poczuła. W powietrzu unosił odór zepsutych jaj.
- To siarka - wyjaśniła Stoorada.
- Nie popisuj się! – skrytykował go Polak. - Tylko sprawdź, co tam się dzieje.
Czerwony Smok przysunął pysk do Twardowskiego.
- Jak sobie życzysz - „Szklarzu”.
Czerwony powoli odwrócił się w kierunku ruin Twierdzy i poleciał w jej stronę, znikając pośród czerwonych murów.
- Idziemy. - zarządził Hohenheim.
- Po co? - zapytał O’Connor. Głos mu drżał, ręce cały czas trzymał mocno zaciśnięte na różańcu. - Przecież Czerwony Potwór już tam jest. Hohenheim spojrzał na niego z pogardą.
- Idziemy, - powiedział Niemiec i nie oglądając się na nikogo ruszył w kierunku Twierdzy. Wszyscy, nawet Zakonnicy posłusznie poszli za nim.
Selenie ciężko było iść po brukowanej drodze w pantofelkach. Zaczęły ją boleć stopy. Gdy przeszli przez most, Czerwony wychylił się z pozostałości wieży.
- Zauważyłeś coś? - krzyknął Twardowski.
- Tak. - odpowiedział Smok. - Jest na dziedzińcu.
- Co jest dziedzińcu?
- Sami musicie zobaczyć - odpowiedział Smok, znowu znikając za gruby, murem. Przyspieszyli kroku. Szybko dodali do bramy, teraz było wyraźnie widać, że faktycznie coś stoi na środku dziedzińca.
- Czy to jest rzeźba? - zapytała Sygrydy. Skandynawka nawet się na nią nie obejrzała.
- Och, to jest rzeźba, drogie dziecko. - odpowiedział jej Twardowski- Kwestia jedynie, z jakiego surowca.
Selena nie wiedział, z czego to może być, ale było imponujące. Miło jakieś 2 metry wysokości, 6 szerokości, kolor ciemno czerwony i przypominało rozkwitający kwiat. Po zbliżeniu się do niego zauważyła, że każdy z dwudziestu czterech płatków otaczało białe twarde obramowanie, środek wypełniała skomplikowana struktura. Pociągłe żyłki, miękkie punkty wszystko zmieszane z innym bardziej mięsistym materiałem. To są zwłoki.
- Wieczny odpoczynek, racz im dać panie…
- W środku nie muszą być ludzie - odezwała się Sygryda. Jej twarz była zielona. - Może to tylko owce.
- Nie - Czerwony Smok pozbawił ją złudzeń - To są ludzkie zwłoki. Wiedziałbym, to nawet nie mając swojego węchu. Takie mięsne chryzantemy
robi tylko jedna osoba. Żółty Smok - Yue Fei
Przystanek 1 To chyba ma być sztuka.
Nieznajomy zdziwiony wpatrywał się w kamienne bloki.
Napotkał je zaraz po wyjedzie z lasu. Ktoś zrobił “galerię kamiennych rzeźb” na wystrzyżonej kosiarką polance.
Bornholm to Skandynawia można było się spodziewać jakiś kamiennych bloków z runicznymi inskrypcjami, ale nie wielkiego kamiennego fiuta. Kwadratowych kamieni z dziurą lub bez dziury. Ustawionych grupowo, pojedynczo, z boku.
Nieznajomy potarł skronie i wrócił do samochodu. Do pracowni Hansa Christensena został jeszcze kawałek.
Jak na człowieka, który miał wiele zawodów - artysta, projektant mebli, rzeźbiarz, dosyć słabo się reklamował. Żadnej tablicy, adresu do wpisania w nawigację.
Kierunek do jego domu wytyczały napisy nisko położonych tuż przy ziemi głazach. Pracownia widmo w środku lasu. Nie zauważyłby jej gdyby nie drewniany posąg mężczyzny stojący na podjeździe. Nieznajomy zatrzymał samochód. Poczuł się rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej.
Kukła była bardzo prymitywna. Zbudowana z polakierowanych desek, pusta w środku, wysoka na dwa i pół metra wysokości lalka. Przypominała - Mu ren zhuang - manekina do trenowania sztuki walki.
Poza tym żadnej wikliny, słomy. Wiklinowy człowiek bez wikliny.
Znajdujący się za kukłą garaż był najwyraźniej otwarty. Nieznajomy wyszedł z samochodu. Spokojnie poszedł w kierunku domu. Wewnątrz garażu stał stary Volkswagen Golf. Za nim przy narzędziach, krzątał się białowłosy szczupły mężczyzna. Nieznajomy pomachał mu na przywitanie.
- Dzień dobry! - zawołał.
Staruszek odwrócił się do niego zaskoczony. W rękach trzymał młotek, a w zębach nadpalonego szluga.
- Dobry. W czym ci mogę pomóc chłopcze?
- W zrozumieniu zasad panujących na świecie.
Mężczyzna przybrał jeszcze bardziej zaskoczoną minę.
- Sam ich wciąż nie rozumiem, więc nie wiem jak mógłbym ci pomóc.
Nieznajomy wyciągnął rękę.
- Nazywam się Aleksander Hell. Jestem wysłannikiem profesora Holmesa. Mam obserwować w tym roku święto Beltane.
Christensen niepewnie uścisnął podaną mu dłoń.
- Holmes się nami zainteresował. Coś takiego. Mówi pan, że pracuje pan w Instytucie Przyjemności?
- Dokładnie tak.
- Rozumiem, a wie pan, co to był Lebesborn?
- Oczywiście. Jak mógłbym nie wiedzieć? „Źródło Życia” organizacja założona przez SS, zajmująca się hodowlą nordyckiej rasy nadludzi. Poprzednik Instytutu, ale wie pan my mamy trochę inną działalność przede wszystkim nie ograniczamy się do rasy nordyckiej. My “produkujemy” zdrowe dzieci, bez ograniczeń rasowych.
- Wie pan. Ja jestem z Lebesbornu.
Nieznajomego zdziwiła ta bardzo prywatne informacja, której nie chciał znać.
- Ale... Przepraszam, ale o ile dobrze kojarzę w Danii nie było żadnego centrum. Najbliżej znajdowało się w Norwegii.
- Dobrze cię doktorek nauczył chłopcze.
- Pan profesor... - poprawił go.- Dyrektor Instytutu Przyjemności.
- Oczywiście chłopcze. Musisz wiedzieć, że moja matka pochodziła z Trondheim. Była idealnym kawałkiem nordyckiej klaczy rozpłodowej. Miała blond włosy, oczy i taki wielki tyłek. Niestety jak widzisz synu, odziedziczyłem go po niej. Całe szczęście wzrost, urodę dostałem po jakimś przystojnym SSmanie.
Naprawdę nie miał ochoty tego słuchać.
- Długo pan w tym uczestniczy?
- W święcie Beltane? Od 15 lat.
- Acha. Ile spłodził pan dzieci?
- Coś taki nerwowy chłopcze? Jeśli to przesłuchanie, to chyba powinienem zadzwonić do adwokata.
Nie jestem nerwowy.
- Spokojnie, prostu chciałbym ocenić efektywność państwa działań. W Instytucie stawiamy na wydajność. Ku lepszej efektywności podstawy działalności, jakimi jest rozwój zdrowych dziedziców i utylizacja upośledzonych elementów społeczeństwa. Oczywiście w cywilizowanych warunkach.
Christensen zaczął drapać się po głowie.
- No może masz rację. Mówiłem Kristen, że kiedy te dziewczyny zachodziły w ciążę powinniśmy je lepiej karmić... Ona zaś twierdziła, że jedzenie może im zaszkodził. Wiesz synu, ja w sumie to jestem dosyć miękki człowiek. Dla mnie to powinno się na początku zdecydować czy chcemy tego dziecka? Wtedy karmimy i wychowujemy matkę? Czy po prostu likwidujemy nie męcząc stworzenia?
- Tylko wtedy eksperyment nie mógłby wtedy trwać dalej.
- No podobno. Hohenheim mówił, że robi tabelki, bada ile kobieta w ciąży może wytrzymać.
- Co pan o tym sądzi?
- Ja? Synku, ja jestem tylko skromny artysta. W młodości pracowałem IKEA. Decyzje zostawiam mądrzejszym od siebie. Ważniejszym.
- Pan tylko wykonywał rozkazy. Zabawne, wtedy też tak było.
- Kiedy?
- W czasie drugiej wojny światowej, porywano blondwłose dzieci, likwidowano chorych psychicznie, niepełnosprawnych, chciano zniszczyć narody. Wszystko już było. Zadziwiające, że rzeczywistość potrafi przynieść rzeczy, których nikt nie mógł sobie wstanie wyobrazić.
- No tak.
- Mogę zapalić? - zapytał. Na narzędzia, koło klucza francuskiego leżało pomarańczowe pudełko papierosów.
- Blend. Nie widziałem takich.
- Szwedzkie. Trzeba wpierać braci.
- Braci... Dobrze panu w Organizacji?
- Dobrze. Zawsze dobrze jest mieć poczucie wspólnoty, że człowiek jest częścią czegoś większego.
Nieznajomy zapalił papierosa.
- Kim byli twoi rodzice synku?
To naprawdę robiło się lekko irytujące.
- Kobietą i mężczyzną, czemu pan pyta?
- Nic, brązowe włosy.
Zaciągnął się dymem. Miał on słodki smak.
- Związek blondynki z brunetem przynosi w skutku stan pośredni. Poza tym Hitler miał czarne włosy, a jakoś wciąż pozostaje idolem pewnych grup społecznych.
- Tak, wiem. Nie miałem nic złego na myśli. Chodziło mi o to, że nikt teraz nie patrzy na to, z kim się zadaje. I potem rodzą się takie dziwaki. Zgłupiałe przed urodzeniem, bez rąk, bez nóg. Rodzą się słabi, a my w imię durnie rozumianego miłosierdzia utrzymujemy ich przy życiu. Męczymy ich i państwo, które musi płacić za ich pieluchach. Ile zaoszczędzilibyśmy pieniędzy gdyby pozbyć się tych... tych grup roszczeniowych.
- Czyli… Proszę mnie poprawić? Uważa pan, że ludzi zbędnych powinno się po prostu usuwać.
- No, tak. Ranne, chore zwierzęta się usuwa przy pomocy weterynarza.
Dlaczego ciężko pracujący ludzie jak ty czy ja mają łożyć na warzywa, których nie da się zjeść ani posadzić w ogrodzie.
- No właśnie, dlaczego? Robił pan to kiedyś?
- Co?
- Likwidował kogoś.
- Nie, jedynym kontaktem z nieżywymi zwłokami była sztuka. Z trzydzieści lat temu, zrobiłem piękną rzeźbę, kwiatek z ciał.
- Po co?
- Widać, żeś naukowiec chłopcze. Wszędzie szukasz przyczyny a tymczasem: Sztuka jest jak to mówią francuzy, jest celem sama w sobie. Poza tym poprosiła mnie o to, bardzo ważna i bardzo wpływowa kobieta.
- Któż konkretnie?
- Regina Uri. Mówię ci chłopcze, jaka ona była wtedy piękna. Prawdziwa dama. Zjawiła się u mnie jakoś na dwa dni przed końcem września. Przywiozła surowiec w takiej dużej lodówce. Kazała wyrzeźbić kwiat pogrzebowy.
Szkoda, że go nie widziałeś. Był taki piękny, niestety nic z niego nie zostało. Nawet zdjęcia nie dali mi zrobić.
Została mi po tym jedynie duża lodówka. Trzymam w niej uwędzone rybki.
Dobra, nie lubię tak gadać na głodniaka. Nie zjadłbyś czegoś? Mam w domu uwędzone tørrfisk po niemiecku stockfisch.
- Pewnie.
Hans Christensen odwrócił się. Wtedy Nieznajomy strzelił mu w głowę. Staruszek upadł na plecy. Miał puste oczy i lekko zdziwioną twarz. Wypalił do końca papierosa. Rozkręcił butlę gazową. Podpalił kukłę.
Następnie szybko wyszedł i wsiadł do samochodu. Nie musiał długo czekać.
Nie minęła minuta, kiedy z garażu huknął czerwony ogień. Płomienie ogarnęły dom Christensena.
Wyglądały pięknie.
- L'art pour l'art.
Estetyczna śmierć
- Zawsze mnie zyskuje jak piękna potrafi być śmierć. Zazwyczaj człowiek pozostaje wręcz obdarty z godności, ale… Czasem może być wyjątkowo kulturalna.
- Nie wiem czy ułożenie zwłok w kwiat można nazwać czymś kulturalnym… powiedziała Kristen Munk.
Cały czas stała przy oknie. Obserwowała rozkwitający, budzący się do życia ogród. Skupiona wpatrywała się w wiśniowe drzewko znajdujące się za oknem. Właśnie zaczęło kwitnąć, ukazując świtu swój potencjał jasno różowe kwiatki. W tym nowym początku, drzewko było po prostu piękne.
Kobieta westchnęła.
- Głupia babo! - warknął na nią Hohenheim. Kristen Munk z niechęcią skierowała wzrok na swojego długoletniego przyjaciela, który jeszcze nigdy nie wyglądał tak źle.
Obrzydliwie.
Jego obandażowane ręce były ohydne. Jednak najgorsza gorsza była twarz. Cała spuchnięta, niebiesko - sina. Jego lewe oko zakrywała opuchlizna. Wargi przypominały nieświeże parówki.
Wyglądał niczym jakiś zdeformowany potwór. Biedny, żałosny starzec.
- To nie był jakiś głupi kwiat tylko chryzantema. Rozumiesz, czym mówię?
Kobieta wzruszyła lekceważąco ramionami. To jeszcze bardziej zdenerwowało Filipa. Próbował wstać, ale nie pozwoliły mu na to posiniaczone nogi.
- Moja encyklopedia botaniczna! - zawołał mylnie licząc, że ktoś mu ją przyniesie.
Martinez pokręcił głową z nie dowierzaniem. Do takiej sytuacji dochodziło zawsze, gdy ta dwójka zaczynała się kłócić. W chwilach zdenerwowanie Niemiec, czuł się niepewnie, więc szukał popychadła, aby zwiększyć poczucie własnej wartości.
Zazwyczaj ta rola przypadała jednej z jego dziewczyn. Niestety Lidii nie było w pobliżu. Doktorek odesłał ją.
Jak tylko Martinez wyjął knebel z jego ust, Hohenheim zaczął wrzeszczeć, że “Nie może znieść jej widoku. Jest głupią kurwą i ma wrócić do pokoju.”
- Nie słyszałeś, co powiedziałem czarnuchu?
Oczywiście, że słyszał. Stał przy nim z apteczką. Przed momentem go opatrywał, ale cóż pan doktor zaczął przejawiać początki demencji.
- Nie, nie słyszałem. Cierpię na tymczasową głuchotę i powinien się pan naprawdę cieszyć z tego faktu. Radzę panu. Niech pan uważniej dobiera słowa. Na ten moment jedynie ja oddzielam pana od tego terrorysty.
Na wzmiankę o Nieznajomym, doktor zadrżał. Zamknął oczy, wyraźnie nie mógł się pozbyć uczucia strachu.
- Powinniśmy się zastanowić, kim on był? Walter Raleigh stwierdził, że podana nam strona z Instytutu jest sfałszowana. W tej chwili szuka chłopaka po zdjęciu, ale to może trochę potrwać.
- Co z jego powiązaniami z H. H Holmesem?
- Raleigh ich nie znalazł. W bazie Goecia Librum nie figuruje, absolutnie nikt wyglądający jak ten chłopak.
Walter pisze, że próbował skontaktować się z Holmesem osobiście, ale nie istnieje żaden kontakt z naszym profesorem. Strona Instytutu Przyjemności 013 jest zaskakująco uboga. Jest na niej jedynie biografia naszego zaginionego profesora. Jego osiągnięcia i przeprowadzone zabiegi. Nic więcej. Nie ma telefonu, maila, faxu.
- Czyli Franklin Stein o mnie zapomniał. - westchnęła z żalem.
- Zapomniał o świecie. W przeciwieństwie do pozostałych dyrektorów, nie istnieje w sieci. Umarł dla świata.
Walter stwierdził, że Magi Brytanii odmówił mu informacji na ten temat.
- Nie mogę znaleźć chryzantemy! - krzyknął Hohenheim. Siedział na kolanach przy swojej bibliotece z hartowanego. Wywalił z niej osiem książek. Strona po stronie szukał opisu kwiatu.
- Daj spokój Filip - odezwała się znudzona tą całą sytuacją Kristen Munk. Nikogo nie obchodzi głupia chryzantema.
- Ona nie jest głupia! — znowu ryknął Hohenheim. - Chryzantema kojarzy się nam ze smutkiem, ze zmarłymi. Większość zachodnich ludzi nie obdarowuje się nią nikogo. Jednak znaczenie tego kwiatu w kulturze wschodu jest zupełnie inne, czerwona chryzantema wyraża miłość, różowa oddanie, złocista myślenie o ukochanej osobie.
- Czyli, że co? Ponad dwadzieścia lat temu Żółty wręczając wam kwiat zrobiony ze obdartych ze skóry zwłok, przez co przybrały kolor mięsno — czerwony wyznał wam miłość.
- Może. Nigdy nic nie wiadomo. Smoki inaczej myślą.
- Oczywiście, że inaczej myślą. - zgodziła się kobieta. - Są szalone.
Doktor poderwał się z podłogi. Nie zważając na ból podszedł do Kristen Munk.
- Zapomniałaś już, czemu zaczęliśmy proces - rytuał święta Beltane?
Kobieta zaciągnęła się dymem, następnie wypuściła go prosto w posiniaczoną twarz Hohenheima.
- Po to by gwałcić blondwłose dziewice.
Doktor zaczął ciężko oddychać. Ręce zacisnął w pięści. Martinez, który cały czas z boku obserwował sytuację był tym wszystkim zniesmaczony.
Nie powinna tak mówić - pomyślał. Publiczne wygłaszanie tego typu prawd jest w złym guście.
- Twoja córka miała rację. Naprawdę jesteś głupia. Nie doceniasz ważnych rzeczy. Tego co oferujemy tym dziewczynom. Mimo, że tyle razy nas zawiodły. Prawdziwie estetyczną śmierć. Pewien Żyd powiedział kiedyś... Słyszysz cytuję Żyda nie jestem nazistą. Powiedział, że "Tylko tak należy umierać. Ale tak żyją i umierają piękni i jaśni ludzie. Czarni i brzydcy żyją i umierają nieefektownie: w strachu i ciemności. "
- Filip naprawdę wierzysz, że jeśli ktoś umiera, to martwi się czy umrze w kulturalny sposób?
- Naprawdę jesteś bez serca. Nie rozumiesz, że jeśli się kogoś kochało to dba się, aby ta osoba miała godny pochówek.
- Filip. Chcesz mi teraz powiedzieć, że przez te wszystkie lata kochałeś nasze dziewczynki.
Hohenheimowi coraz bardziej puchło skroń.
- Oczywiście. Przecież mówiłem ci tyle razy…
- Sądziłam, że kłamiesz.
Kristen Munk ponownie zaciągnęła się papierosem. Zamknęła oczy.
Wciąż siedzący na podłodze Doktor Hohenheim zachowywał się dziwnie nerwowo. Rytmicznie poruszał palcami szepcząc do siebie.
- Słyszałaś zacytowałem Żyda. - powiedział na głos. - Nie jestem Nazistą. Naziści nie szacują innych narodowości. Ja szanuję i jestem dobrym człowiekiem.
Martinez wzniósł oczy ku górze, westchnął i zmusił się do podejścia do staruszków. Położył dłoń na ramieniu Hohenheima.
- Panie doktorze, proszę się uspokoić. Proszę pamiętać, ma pan swoje lata.
Hohenheim nie zareagował dalej intensywnie wpatrywał się Kristen Munk.
- Jak przez te wszystkie lata, mogłaś nie zrozumieć tego, co robimy. Mieliśmy być niezależni. Mieliśmy stworzyć smoka. Mieliśmy przewyższyć te taśmowo wyprodukowane, zdeformowane potwory z tych obrzydliwych Instytutów Przyjemności.
- Matko święta, a ten dureń znowu o tym.
- Mieliśmy stworzyć aktywnego Smoka! Mieliśmy być lepsi od Steina. Zapomniałaś, po co to zaczęliśmy? Postanowiliśmy pokazać naturze, genom, że nie mogą dyktować warunków. Że człowiek, jako najwyższa istota władająca ziemią, jest wstanie robić wszystko nie zważając na ograniczenia narzucone przez przypadek i determinujące go geny.
Kristen Munk spojrzała na Hohenheima z bezgraniczną pogardą.
- Jeśli do tej pory w to wierzysz to gratulację. Twoja naiwność jest po prostu porażająca.
Kobieta wypaliła praktycznie całego papierosa. Powinna już wyrzucić resztę peta, ale ciągle uparcie trzymała go w palcach.
- Ukradłeś próbkę krwi fioletowo - okiej Seleny Lindell, której zdarzyło się dwadzieścia sześć lat temu urodzić chłopca z genem smoka. Co nie było
wielkim osiągnięciem biorąc pod uwagę, że sama była nosicielem genu, a jego ojcem był człowiek, w którego kodzie genetycznym również był ten właśnie gen.
- Przestań, mówiłaś, że starzy bogowie nam w końcu pobłogosławią. Ustaliliśmy przecież...
- Co ustaliśmy? No, powiedz mi, co ustaliśmy? Razem przy pomocy rytuału powołamy do życia istotę idealną?
Filip. Nie wmówisz mi, że naprawdę w to wierzysz. Wszystko, co zrobiłeś do tej pory nie działało. Miałeś próbkę krwi, ale nie jesteś genetykiem. Nie potrafiłeś z nią nic zrobić.
- Ale... Skoro Arturowi Pendragonowi się udało. Czemu miałaby się nie udać nam? No, dlaczego, by nie?
Kristen Munk zgasiła w dłoni papierosa.
- Na świecie istnieje sześciu nosicieli Genu Smoka. Sześciu Wspaniałych, przy których reagują te śmieszne miecze. Przez całe życie nie mogłam zrozumieć, dlaczego byli tacy ważni. Dlaczego? Nie wyróżniali się niczym istotnym. Ani siłą ani rozumem. Jedyną ponadprzeciętną cechą była ich niewątpliwą uroda.
Poza tym, żaden z żyjących smoków nie jest przedstawicielem urody germańskiej. Murzyn, Latynos, kolejny to Turek, Azjata, a Czerwony z twojej
opowieści... No cóż. Jak widziałam go ostatnio miał mocno ciemną karnację i czarne włosy.
- Ich wygląd to błąd. - wysyczał Hohenheim. - Pomyłka natury. Dlaczego zapomniałaś przecież tyle razy ci opowiadałem o świadectwach historyków starożytności. Tylko przedstawiciele rasy germańskiej, mogą predysponować do miana Rasy Panów.
- Jasne. Oczywiście.- Kristen Munk wywróciła oczami. - Świat się myli, ale ty masz rację. Wmawiaj to sobie, studiując hitlerowskie Main Kampf. Skoro dzięki temu, możesz lepiej spać. W końcu najlepiej jest usprawiedliwić zbrodnię dorabiając do niej ideologię.
Doktor Hohenheim wyglądał jakby zaraz miał zacząć płakać.
- Nieprawda. To wszystko badania, które zmienią ludzkość. Jak możesz? Po tylu latach. Nie rozumiem.
Hohenheim miał zamiar jeszcze coś powiedzieć, ale przerwał mu Martinez.
- Ok. Możemy na razie przerwać tą dyskusję etyczna - światopoglądową. Mamy bardzo przyziemny problem.
- Nasz problem uciekł. - stwierdziła Munk. - Opuścił scenę tym samym przestając być problemem.
- Wątpię. - zaprotestował. - On nie przestał być problemem. On dopiero zaczął nim być.
Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Czyżbyś bał się przestraszonego dziecka Pepe?
Martinez zamknął oczy, przez jego głowę przemknął obraz krwawego chłopca z maczetą. Potrząsnął głową. To było dawno.
- Zdziwiłaby się pani jak bardzo niebezpieczne potrafi być dziecko.
Kristen Munk zaśmiała się kpiąco.
- Traktujecie to wszystko zbyt poważnie. Młody uciekał aż się kurzyło. Zostawił nawet swoją torbę.
Martinez tym razem powstrzymał się od komentarza. W pozostawionej przez Nieznajomego torbie podróżnej znalazł AWS czyli Arctic Warfare Silencer, powtarzalny karabin wyborowy produkowany przez brytyjską firmę Accuracy Internaitional. Przystosowany do używania amunicji poddźwiękowej i strzelania w bardzo niskich temperaturach. Była to broń używana przede wszystkim przez służby specjalne. Dlaczego zostawił ten karabin?
Tylko te dwie rzeczy torba, karabin. Poza nimi żadnych dokumentów, ubrań,
amunicji.
Dlaczego go tak zostawił?
Odpowiedzi mogły być dwie.
Pierwsza to, odwiedził ich żądny zemsty amator, który rozmieścił broń i amunicję w różnych miejscach, ponieważ bał się ją targać ze sobą.
Druga odpowiedź była nieco bardziej niepokojąca. Napastnik przewidział ich przyjście. Teoretycznie niekorzystny obrót sytuacji, konieczność tymczasowego wycofania się i dlatego zostawił karabin, jako ostrzeżenie.
Co świadczy nie tylko o perfidii, ale o zawodowstwie. W takim przypadku, ktoś mógł go przysłać. Kto?
Zarówno Hohenheim jak Munk mieli wrogów.
- Przyszedł tutaj po wiedzę, bez niej nie odejdzie. - powiedział doktor cichym głosem, jakby bał się, że Nieznajomy go podsłuchuje. Wciąż nie panował nad strachem, który zewnętrznie objawiał się tym, że całe jego ciało drżało. Martinez widział, jak doktor próbuje zapanować nad sobą. Wstał z podłogi, ale ciągle nie potrafił ograniczyć drżenia ramion składając ręce jak do modlitwy. Zaczął je intensywnie pocierać.
- Kazał ci opowiedzieć o wydarzeniach sprzed dwudziestu siedmiu lat. - zapytał Hohenheima ochroniarz. - Wiesz, dlaczego?
Hohenheim wbił wzrok w podłogę.
- Nie. - odpowiedział zbyt szybko. - Nie zdarzyło się tam nic nadzwyczajnego.
Martinez nie uwierzył doktorowi. Dwadzieścia siedem lat temu, odkryto Goecia Librum – spis wszystkich członków organizacji. Ich prawdziwe nazwiska, numery kont.
Zgodnie z prawem ewolucji technologicznej obecnie Goecia Librum funkcjonuje jako zabezpieczona internetowa baza danych. Bardzo istotna dla właściwego funkcjonowania organizacji.
Być może chodziło o nią.
Nie zamierzał jednak tego drąży. Wiedział, że w tym stanie doktor Filip Hohenheim nie wyzna prawdy. Strach zamknął mu usta.
- Przedstawiał się, jako Aleksander Hell uczeń H.H Holmesa. Mówi ci to coś?
- Nie. Nie rozumiem, czemu Holmes miałby mieć coś przeciwko moim badaniom. Przeciwko mnie. To człowiek sukcesu. A Aleksander... Sasza to bardzo popularne imię w Rosji.
Filip Hohenheim usiadł z powrotem na kanapie.
- I w paru innych krajach. - dodał zrezygnowany Martinez. - To w ogóle bardzo ładne i często używane imię.
- Nie podoba mi się to.- wyjął z kieszeni telefon. Dobrze, że chociaż jego mi nie zabrał.
- Będę musiał zadzwonić do centrali.
- Do Astrid ? - zapytała Kristen.
- Jak ostatnio sprawdzałem nie miałem innego przełożonego.
- Znowu będzie mi jęczeć.
Astrid Hansen była córką Kristen Munk, przy czym dowodem na ten fakt były jedynie badania genetyczne.
Inaczej nikt normalny nie domyśliłby się, że siwowłosa, pomarszczona pani generał służąca w Królewskiej Armii Danii ma cokolwiek wspólnego z pstrokatą wypełnioną botoksem Kristen Munk. Obie panie łączyła jedynie, wyjątkowo silna niechęć do siebie i interesy. Jako, że stara hrabina dopuściła się machinacji
finansowych, organizacja pozbawiła ją wpływu na Danię. Całą władzę powierzając jej córce.
Tytuł Magi i prawo do nazywania się Kristen Munk zachowała jedynie, dlatego, że jej córka nie chciała brać na siebie wszystkich obowiązków.
Miała inne rzeczy do roboty.
Poza tym, można było przypuszczać chciała poczekać z podejmowaniem wątpliwych moralnie decyzji. Czy zachować morderczą przynoszącą większe dochody inscenizację, czy wybrać tańszą i spokojniejszą opcję?
Ponadto wiedziano powszechnie, że nienawidziła swojej matki. Być może, dlatego jako ochroniarza dla matki wybrała Jose Martineza. Niesamowity zaszczyt dla rodziny, która nie miała wykupionego nazwiska na własność,
W końcu była mądrą, rozsądną i przewidującą kobietą. Wiedziała, że major ma jedną podstawową wadę, która będzie przeszkadzać w skutecznej ochronienie. Był stary.
Jose Martinez miał pięćdziesiąt trzy lata. To zbyt dużo na takie zabawy.
Udowodnił to dzisiaj ten chłopak. Niczym szmaciana lalkę rzucił go na ziemię, pozbawił broni i zabił gdyby chciał.
Jednak tego nie zrobił. Uciekł. Dlaczego?
W pokoju rozległ się dźwięk. Dźwięk dzwonka do drzwi. Cała trójka popatrzyła na siebie niepokojem. Pierwszy poruszył się Hohenheim. Pokuśtykał do komody. Wyjął z niej pistolet - Glocka 19 na naboje 9 x 19 milimetrów z magazynkiem rozszerzonym do 19 nabojów.
Ochroniarz przyjął go i ruszył w stronę drzwi. Spojrzał przez wizjer. Na ganku zobaczył patrol policji składający się z jednej dobrze zbudowanej, piegowatej, rudowłosej baby i niskiego chudego chłopaczka z trądzikiem na twarzy.
Martinez przełknął ślinę. Uchylił drzwi.
- Dzień dobry. - przywitał się grzecznie.
- Dzień dobry. Jest doktor Hohenheim? - zapytała policjantka.
- Jest. ale w tej chwili jest dosyć niedysponowany.
- Nie szkodzi. Pójdziemy do niego. - stwierdziła kobieta.
Pchnęła delikatnie drzwi, które natrafiły na przeszkodę w postaci nogi ochroniarza.
- Doktor jest w tej chwili naprawdę niedysponowany, ale obiecuje, że najdalej jutro zgłosi się na komendę.
Kobieta zrobiła groźną minę.
- Dostaliśmy anonimowe doniesienie o strzelaninie.
Martinez spoważniał.
- Niby, od kogo? - zapytał grzecznie. - Najbliżsi sąsiedzi, znajdują się w odległości trzech kilometrów.
- Nie dosłyszał pan? Anonimowe doniesienie. Ktoś słyszał strzały.
- Przesłyszał się.
- Być może. Jednak powinniśmy raczej wykluczyć taką możliwość. Nie możemy tego zrobić bez zeznania właściciela posesji. Wie pan... W przypadku odmowy możemy wystąpić o nakaz przeszukania.
Martinez nie miał wyboru, schował broń do pustej kabury, przykrył ją marynarką i otworzył szeroko drzwi. Przepuścił policję przodem wskazując ręką drogę do kuchni.
Tam Hohenheim siedział sobie razem z Kristen Munk, która paliła kolejnego papierosa. Popiół strzepywała do kryształowej popielnicy niepasującej do wystroju. Sama ją tutaj przyniosła, ponieważ nie podobały się jej proste pojemniki doktorka. Jemu nie pasowała kryształowa popielnica, zawsze chował jak tylko Magi skończyła palić.
Na widok doktora, jego stanu towarzyszący rudej, chłopaczek rozdziawił szeroko usta, przez co jego twarz przybrała tępy wyraz.
- Złodziej się włamał. - wyjaśnił Hohenheim. Był już zupełnie spokojny podobnie jak Munk.
Kobieta wyjęła różowy notes w króliczki.
- Bardzo brutalny złodziej. Powinien pan jechać do szpitala.
- Nie.
- Ma pan opuchniętą połowę twarzy.
- Mam ważne rzeczy do zrobienia. Muszę się z kimś spotkać.
- Doprawdy?
Rudowłosa kobieta ostentacyjnie wywróciła oczami i zrobiła minę wyraźnie wyjawiającą, co myśli na temat mentalnego stanu Hohenheima.
- Będzie pan musiał odwołać spotkanie z tą osobą. Nikt rozsądny, nie pokaże się tak na ulicy. Wygląda pan jak potwór.
Kristen Munk wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem.
- Dokładnie to samo wcześniej pomyślałam. Widzisz, Filipie końcu nie będziesz musiał nosić swojej śmiesznej zbroi.
Martinez zacisnął pięści w bezsilnej złości. Ta kobieta nigdy nie lubiła ułatwiać mu życia.
Rudowłosa policjantka ściągnęła grube brwi i spojrzała na nią podejrzliwie.
- Widzę, że i panią powinniśmy przesłuchać. Najpierw jednak zadzwonimy po karetkę, ponieważ zawsze priorytetem powinno być zdrowie poszkodowanego.
Na nieszczęście dla tej kobiety poszkodowany miał inne priorytety, a Martinez miał za zadanie doprowadzić do ich realizacji. Wykonywać rozkazy. Każde, nawet te najbardziej niedorzeczne.
- Jensen daj znać pogotowiu, że ich potrzebujemy.
Ręce chłopaka sięgnęły po krótkofalówkę. Hohenheim kiwnął głową.
Nie można jej było na to pozwolić. Gdyby zabrali go do szpitala, ale wtedy trzeba byłoby odwołać święto Beltane, oddać wpłacone pieniądze. Policja rozpoczęłaby śledztwo. Przeszukałaby dom znalazłaby rzeczy.
Dlatego strzelił policjantce w głowę. Chłopak, który stał przed ochroniarzem, nie zauważył jak ten podnosi broń. Niebezpieczeństwo dostrzegł dopiero, jak masywne, ciało kobiety zwaliło się na podłogę.
W swoim bezdennym zdziwieniu wyglądał niesamowicie głupio. Tą kretyńską minę miał jeszcze jak upadał tuż obok swojej partnerki.
Ginąc policjanci narobili bałaganu. Krew zaczęła wylewać się z ciał. Brudzić kafelki.
- Wiecie... - Martinez zwrócił się do pary magów. - Po tym, co się dzisiaj stało nie będziecie mogli tu zostać.
Zarówno Kristen jak i Filip nie wyglądali na wstrząśniętych tym faktem. Można było wręcz założyć, że doktora ostatniego morderstwo podziałało uspokajająco.
- Tak. Wiemy Pepe. Ale dopiero po święcie Beltane.
- To ten chłopak wezwał policję. - stwierdził Martinez.
- Mało odkrywczy wniosek. - mruknęła Kristen Munk. Kończyła już palić swojego papierosa i pomimo stojącej tuż przed popielicy, zaczęła strząsać popiół na podłogę.
- Wiecie... Każde takie zgłoszenie idzie do dyspozytorni Policji w Ronne. Rozumiecie... Będę musiał je usunąć.
- To, bierz się do roboty, nie rozumiem, czemu jeszcze marnujesz czas.
Martinezowi przeszło przez myśl, że skoro wystrzelił dzisiaj już dwie kule, mógłby zrobić to ponownie. Potem wystarczało pójść się pakować.
- Potrzebujesz więcej broni? - zapytał Hohenheim.
- Owszem. Poza tym przydałoby się wsparcie i kawałek pizzy, która jak na złość jeszcze nie przyjechała.
Niestety nie mógł na nią zaczekać. Kristen Munk miała tym razem rację. Mieli mało czasu i dużo do zrobienia. Punktem pierwszym na liście zadań było ukrycie zwłok i radiowozu. Ciała była dosyć ciężkie, podczas niesienie ich Martinez się spocił. Częściowo ze zmęczenia, a poza tym z nerwów.
Był kiedyś żołnierzem, ale to było wiele lat temu. Zdążył się odzwyczaić od
poczucia zagrożenia, a teraz...
Wszystko działo się zbyt szybko. Niestety nie mieli czasu, aby poczekać do zmroku, który ukryłby ich przed przypadkowymi spojrzeniami. Ktoś mógłby się zdziwić widząc jadącego radiowozem przez las czarnego, nieumundurowanego mężczyznę.
Za nim jechało czarne bmw, prowadzone przez Hohenheima.
Całe szczęście nikt tego nie zobaczył.
Radiowóz porzucili w lesie.
Dalej jadąc eleganckim modelem bmw do oddalonego od Gudhjem o cztery godziny Ronne.
Kierujący pojazdem Martinez nie był w najlepszym nastroju. Nie chciał jeszcze bardziej denerwować, dlatego odwlekał telefon do pani generał. Poza tym nie chciał, aby tej rozmowy słuchał doktor Hohenheim. Niemiec był zniecierpliwiony, nie mógł się doczekać na spotkanie z Lillian.
W czasie ich pierwszego spotkania na Skype doktor Hohenheim obiecał dziewczynie, że ją odbierze, kiedy ta przypłynie do jego portu.
Naiwniaczka...
W jednym ze swoich ostatnich wiadomości napisała, że nie może się doczekać, kiedy mu w końcu o sobie opowie. Nie wiedziała, że nie miała, o czym opowiadać.
Dzięki Organizacji, tak jak w wcześniejszych przypadkach wiedzieli o niej wszystko. Co roku Magi Norwegii, Szwecji, Finlandii przesyłali im informacje, z których wybierali najlepszy przypadek.
Dziewczyna, której akta leżały obok niego na siedzeniu była Norweżką.
Lillian Nansen, lat 19 dostała się na Wydział Biologii i Ochrony Środowiska. W związku z tym, że właśnie rozpoczynała nowy etap w życiu, postanowiła zakończyć poprzedni.
Znaleźć ojca. Mężczyznę, z którym sypiała jej matka. Co w rzeczywistości było niewykonalne.
Jej matka - Marit Nansen, sypiała z każdym chętnym mężczyzną.
Pracowała tam na dwie zmiany, nie miała czasu, aby umawiać się z kimkolwiek. Przypadkowy seks musiał jej wystarczać.
Na inne nie miała czasu. Najważniejsze były pieniądze. Fundusze na dom dla jej córeczki.
Umarła przejechana przez samochód ciężarowy. Nie była to wina kierowcy, to ona nie zauważyła czerwonego światła.
Córeczka była podobna do mamusi. Też nie zauważała znaków ostrzegawczych. Zboczonego uśmiechu Filipa Hohenheima, gdy nazywał ją “Swoją córeczką”. Nie zastanawiała się, gdy doktor zaprosił ją do siebie na tydzień do swojej "Letniej rezydencji” na wyspie.
- Pański ojciec lubił piłkę nożną? - zagadnął Niemiec.
Martinez wzniósł oczu ku niebu i spytał się Boga, co takiego uczynił w przeszłym życiu, że musi się użerać z parą starych zwyrodnialców. Poza tym pracował, jako ochroniarz Kristen Munk ponad 4 lata, a ten dopiero teraz się zainteresował.
- Tak, mój ojciec, emigrant z Brazylii. We Francji był trenerem lokalnej drużyny piłki nożnej. Jako miłośnik tej dziedziny sportu nazwał mnie po swoim idolu brazylijskim trenerze Jose Macia, zwanym zdrobniale Pepe.
- Zdefiniowało to jakoś pana?
- Nie. Piłka nożna interesuje mnie w stopniu minimalnym, wolę inne rozrywki. Poza tym Jose to w krajach hiszpańsko-języcznych bardzo popularne imię.
- Tak. My mamy inne rozrywki - przyznał Hohenheim.
- Mnie zdefiniowało nazwisko mego ojca.
Ochroniarz jęknął, doktorowi zebrało się na wspominki. Niestety wyczerpał na dzisiaj pakiet chamskich odzywek. Tym razem musiał ugryźć się w język.
To byli jego pracodawcy. Magi, ludzie, którzy razem z historycznym imieniem, odziedziczyli władzę, wpływy i przede wszystkim pieniądze, których potrzebował Martinez.
Na co? Konkretnie na spłatę długu w wysokości 2 miliona euro. Wszystko przez hazard. Jakoś nigdy nie potrafił wyczuć momentu, w którym powinien się wycofać. Pewnego razu, grał dalej, gdy nie miał, czym. Miał za to walizkę przeznaczoną na zakup nielegalnego wojskowego sprzętu. Taka tajna misja mająca na celu demaskację paru handlarzy bronią.
Większość roboty odwalili inni. On miał jedynie położyć pieniądze na odpowiedni stół. Nie na ten do pokera.
Nie chciał ich kraść, tylko pożyczyć. Zwróciłby, gdyby tylko się odegrał.
Niestety stracił te pieniądze, niszcząc tym miesiące gry operacyjnej i swoje dotychczasowe życie.
Straciłby wolność, gdyby nie przypomnieli sobie o nim łowcy. Ci z Organizacji i z wojska. Dawno temu pomogli oni jego ojcu. Zapewnili obywatelstwo całej
rodzinie Martinez. W zamian, chcieli mieć władzę nad jego najstarszym synem Jose i prawo własności do jego upośledzonego brata Leo.
Oddanie tego problemu było małą ceną za możliwości, jakie stanęły przed nimi.
O swoim bracie nie myślał do momentu, gdy umieszczono go w egipskim więzieniu. Przyszedł do niego mężczyzna w mundurze duńskich sił specjalnych Jægerkorpset. Nazwę tej jednostki można było przetłumaczyć, jako Korpus Łowców.
To było jego pierwsze spotkanie tak wysokim przedstawicielem Organizacji.
Oficer przedstawił się, jako Bifrost i zaoferował mu pozbycie się kłopotów i pracę. Robotę, która miała polegać na cierpliwej opiece nad pewną parą wpływowych starców mieszkających w Skandynawii.
Major Jose Martinez został wybrany ze względu na swoją znajomość języka norweskiego oraz rodzinną ofiarę z jego niepełnosprawnego brata.
- Jak jego ekscelencję zdefiniowało nazwisko Hohenheim? - zapytał Martinez.
W oczach starca skulonego na tylnym siedzeniu samochodu pojawiły się łzy.
- Musiałem zostać lekarzem. Mój ojciec, dziad i pradziad nimi byli. Wszyscy oni nosili miano Filip Hohenheim. Słynni toksykolodzy. Niestety mi nie udało się
zdać na medycynę, tylko na weterynarię...
Doktor przerwał swoją wypowiedź, aby wydmuchać nos.
Martinez nie wiedział jak ma zareagować. Trudno było znaleźć odpowiednie słowa, aby pocieszyć ponad siedemdziesięcioletniego faceta który wciąż przeżywa słowa wypowiedziane przez ojca ponad pięćdziesiąt i lat temu. Dlatego milczał. Zresztą Hohenheimowi to nie przeszkadzało.
- Był taki rozczarowany. “Jest za głupi, aby się zająć ludźmi, to niech kroi zwierzęta - kpił.” Mówił, że nie jestem prawdziwym lekarzem.
Doktor znowu sięgnął po swoją materiałową chusteczkę. Wydmuchał w nią nos.
- Nie powinien pan się tak przejmować. Zwierzęta pod wieloma względami są lepsze od ludzi.
Hohenheim uśmiechnął się ukazując braki w uzębieniu.
- Prawda? Lillian też tak myśli. Moja nowa córeczka.
Nagle doktor zamknął oczy i potrząsnął głową. Zupełnie jakby chciał odpędzić od siebie wspomnienia. Złe wspomnienia.
- Przepraszam, że tak mnie wzięło na wynurzenia.
- Nie ma sprawy. Rozumiem. Tak działa bliskość śmierci.
- Bliskość śmierci? Możliwe tak bardzo możliwe, że to właśnie śmierć mnie dzisiaj odwiedziła. Śmierć w postaci dzikiego Łowcy, Dzikiego Gona.
Martinez przez ułamek sekundy, miał ochotę zapytać: Czym jest u diabła Dziki Gon?
Nie zrobił, nie miał ochoty słuchać nowego zestawu bredni.
Poza tym dojechali już do Ronne, największego miasta na wyspie które liczyło jedynie około 14 tysięcy mieszkańców. Liczba policjantów wynosiła jedynie osiemdziesiąt.
Paru z nich będzie musiał zabić, aby skasować pewne niewygodne dane. Było to niebezpieczne.
Dlatego musiał mieć plan. Plan który zakładał zamieszanie, chaos, który zajmie i spowolni służby na tyle aby dzisiejszego wieczora odprawić święto Beltane i zorganizować skuteczną ucieczkę.
Martinez zamyślił się nad perspektywą powrotu do domu, do Paryża.
Do wieży Eiffela i drapaczy chmur.
Tak bardzo stęsknił się za widokiem budynków wyższych niż trzy piętra. Tymczasem budynek bornholmskiej Policji miał jedynie dwa. Ochroniarz postawił samochód na parkingu marketu meblowego. Gdy cofał niechcący źle wrzucił bieg i samochód zgasł.
Martinez zacisnął palce na kierownicy, mimowolnie spojrzał na leżącą obok niego walizkę, która zawierała bardzo realistyczną maskę, twarz o białej skórze, aryjskich rysach.
Twarz duńskiego Breivika nielubiącego imigrantów.
Miał ją od dość dawna. Zdobycie takiej maski było dosyć łatwe. Jedynie 6 tysięcy dolarów i odpowiednia głowa sfotografowana z trzech różnych stron.
Myśl o niej uspokoiła Martineza, dlatego już spokojniejszy, ponownie odpalił samochód i zaparkował poprawnie.
Po tym jak zgasił samochód, otworzył walizkę. Na widok twarzy Hohenheim zaczął znowu nerwowo pocierać ręce.
Ochroniarz nie rozumiał skąd się wzięła ta ponowna nerwowość.
- W Internecie można kupić absolutnie wszystko. - wyjaśnił.
Doktor nie odpowiedział tylko się gapił na plastikową twarz. Martineza zaczęło to irytować.
- Przez ostatnie dwadzieścia dwa lata zabijał pan. Torturował...
- Kształtował.
- Wszystko jedno. Gwałcił, zabijał kobiety, biedne zwierzęta, a przeszkadza panu plastikowa maska z Japonii.
- Jest Japonii?
- Tak jest. Robi je, firma "Real - f". - 6 tysięcy dolarów za sztukę.
- Acha. To takie smutne.
- Co?
- To, że na tym świecie nie ma magii.
Rozdział 4
Pierwsza noc w Bańce Hammershus minęła spokojnie. Komnata, w której ją umieszczona była nieco zimna, ale gruba pościel i demoniczny pies wolący jej łóżko niż zimną podłogę zapewniły Selenie wystarczające ciepło. Dzięki nim zasnęła kamiennym snem, bez snów. Nie było to dziwne. Przynajmniej dla niej. W końcu niezwykle rzadko je miewała. Kiedyś powiedziała o tym Lady Alice. Miała wtedy siedem lat i chciała wiedzieć, dlaczego w przeciwieństwie do dziewczynek z powieści - jej nic nie śni. W odpowiedzi dostała od wychowawczyni stwierdzenie, że tylko martwi nie mają snów.
To wyjaśniało sprawę. Selena jest martwa. Cieleśnie nie, ale wewnętrznie na pewno. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że zupełnie się nie przyjęła się chryzantemą z ludzkich zwłok. Nie przeraziło ją ludzkie mięso ani obsiadające je wielkie, krowie muchy. Była zaskakująco spokojna. Wyglądało na to, że wydarzenia ostatnich dni przytępiły w niej coś ważnego. Zupełnie inaczej zareagowała Sygryda Stoorada. Wściekła się, chociaż jej gniew nie miał źródła w emocjonalnym przywiązaniu do pracowników.
- Zabił dwudziestu łowców. Sześciu łowców, z którymi podpisałam umowę, w których była klauzula dotycząca ubezpieczenia na życie.
- Ile zaoferowałaś? - zapytał Twardowski.
- Sto tysięcy euro na głowy.
- Auć. No to nieźle. Jak mogłaś tak dać się w robić?
- Nie pytaj. - rozkazała Twardowskiemu, który odpuścił nie drążąc tematu.
Selena nie zamierzała zrobić tego samego. Uprzejmość damy schodziła na dalszy plan w obliczu zagrożenia. Dlatego podeszła Czerwonego Smoka.
- Jak bardzo jest niebezpieczny? - zapytała. Zamiast od razu jej odpowiedzieć, Smok na powrót stał się człowiekiem. Jego oczy z powrotem stały się fioletowe.
- Z szóstki istniejących smoków Yuei Fei jest zdecydowanie najbardziej niebezpieczny. Dysponuje najbardziej niszczycielskim żywiołem. Domyślasz się, o czym mówię, mała księżniczko.
Selena pokręciła przecząco głową. De Moley zmarszczył brwi.
- Pod jego kontrolą jest powietrze, a tym samym tlen. Wiesz, co się dzieje ze świeczką pozbawiona powietrza?
- Gaśnie…
- Gdyby się tu zjawił... Ja ogień nie miałbym szans.
To nie była dobra widomość.
- Co z resztą smoków? Czy którykolwiek z nich jest wstanie pokonać Żółtego?
Czerwony westchnął. Wyglądało, że był zirytowany.
- Na tą chwilę jedynie Biała - elektryczny smok jest z nim w stanie z nim walczyć.
- Powiedziałeś na tą chwilę... A wcześniej?
- Wcześniej był Czarny, ale jego sprzątnął twój ukochany tatuś.
Selena zauważyła, że miał dziwny wyraz twarzy. Taki zniesmaczony.
- Kain Zakhak był potworem. - powiedziała na głos frazę, którą jej ojciec powtarzał przy każdej nadążającej się okazji. Czerwony krzywo się uśmiechnął.
- Jak my wszyscy mademoiselle. Różnica polegała jedynie na tym, że Czarny był najgroźniejszy i to jego najbardziej się bano.
Leżąc w ciepłym łóżku prawie o nim zapomniała. O strachu. Strach powinna teraz odczuwać. W końcu to właśnie dzisiaj zapadną decyzje dotyczące jej dalszego życia. Na które znowu nie miała wpływu. Ciekawe… Co ją czeka? Śmierć, królowanie. Małżeństwo.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślania.
- Proszę wejść.
Szybko przekręcono zamek i do jej sypialni weszła młoda dziewczyna. Były do siebie podobne. Też była szczupłą blondynką o niebieskich oczach.
Tylko ona się uśmiechała.
- Dzień dobry, panienko! Jestem Malin z klanu Blåkulla, któremu patronuje demon Wepar. Będę panienki pokojową.
Selena przetarła twarz i usiadła na łóżku.
- Odsłoń zasłony.
- Odradzam panienko.
Księżniczka nie miała nastroju na tego typu żarty.
- Posłuchaj, nie jesteś tutaj, aby udzielać rady tylko wykonywać moje rozkazy.
- Ale, to jest pierwsze piętro, a na dziedzińcu...
- Rób, co ci karzę! - krzyknęła. Dziewczyna pokręciła z niezrozumieniem głową, nieco zrezygnowana podeszła do okna. Odsłoniła je.
- Co to jest?
Selena wychyliła się przez okno. Wokół nich latały srebrne kule wielkości pięści. Było ich niesamowicie dużo i były piękne. W promieniach śniły niczym diamenty.
- Lepiej, niech się panienka odsunie od okna.
Tym razem posłuchała, nie przestając się wpatrywać na nieznane jej wcześniej latające kule. Szybko cofnęła się, w głąb pokoju. Malin wyminęła ją i zasłoniła okno.
- Mówiłam panience.
- Co to były za kule?
Dziewczyna zaczęła drapać się po głowie.
- Widzi panienka...
- Wasza wysokość.
- Tak, wasza wysokość - Malin z pewnym wahaniem wypowiedziała formułkę. Jakby nie była pewna, czy powinna w ten sposób ją tytułować. Wątpliwości dziewczyny jeszcze bardziej zirytowały Selenę. Tymczasem z pod łóżka wysunął się Baal. Pies przeciągnął się i ziewnął. Gdy zobaczyła go Malin, zaczęła zachowywać się nadzwyczaj głupio. Skakać, piszczeć.
- Śliczny piesek! Jak się wabi? Mogę pogłaskać?
Była taka słodko uroczo-dziewczęco głupia.
- Nie. Nie możesz. - warknęła na nią. To demon.
Dziewczyna cofnęła wyciągniętą rękę.
- Nazywa się Baal. Jest niebezpieczny. Jest jeszcze przed śniadaniem, a bardzo lubi żywić się ludzkim mięsem. Dlatego lepiej grzecznie odpowiadaj na pytania.
Chyba podziało, dziewczyna odsunęła się w kierunku drzwi, z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w podłogę.
- Tak jest wasza wysokość. Przepraszam, jeśli waszą wysokość uraziłam.
- Dobrze. Co wiesz o latających kulach?
- Nie wiele, ale widziałam jak Mistrz Twardowski je wypuścił.
Selena odetchnęła z ulgą. Jeśli dziewczyna mówiła prawdę, nie było, czym się martwić. Kule były częścią jakiejś bariery ochronnej.
- Wasza wysokość. Nie chciałabym być nie grzeczna, ale zostałam przysłana, aby przygotować panienkę na spotkanie z Radą.
To zdziwiło Selenę. Rada liczyła 37 Magów, na co dzień mieszkających w różnych miejscach na świecie. Ojciec umarł przedwczoraj. Myślała, że organizacja szczytu chwilkę im zajmie. Wszystko działo się zbyt szybko.
- Czyli wszyscy już są...
- Nie wasza wysokość. Z Magi na wyspie obecni są jedzenie Mistrzowie Stoorada, Hohenheim i Twardowski.
Dziwne.
- Nic, nie rozumiem.
- Ja tam nic nie wiem, ale dzisiaj rano przypłynęliśmy jedynie ja i dwóch moich braci. Mistrzyni Stoorada przedstawiła nas chyba wszystkim.
Malin znowu podrapała się po głowie. Selena zauważyła, że jakiś biały proszek sypie się jej włosów. Łupież.
W pokoju rozległo się pukanie. Do sypialni weszła Biała Zakonnica. W nie najlepszym nastroju.
- Dzień Dobry. Jak wasza wysokość spała?
- Nieźle. Dziękuję.
Selena zwróciła uwagę na różaniec na jej szyi. Srebrny krzyż kończący wysadzane perłami narzędzie wiary miał nieco dziwny kształt. Był sześcioramienny. Jego główne ramiona przypominały szpile, przecinały je dwa niewielkie miecze.
- Wydarzenia ostatnich dni musiały być dla ciebie straszne. Selena nie wiedziała, co ma odpowiedzieć na ten niespodziewany przypływ troski.
- Radzę sobie. Zakonnicę zaskoczyła ta odpowiedź, jej dłonie znowu powędrowały do krzyża na piersiach.
- Przyszłam tutaj. Ponieważ wiem, że jest ci ciężko. To, przez co przeszłaś,
załamałoby większość ludzi. Powinnaś pamiętać, że z pomocą Bożą jesteśmy wstanie pokonać wszelkie problemy.
- Oczywiście.
- Pragnę tylko powiedzieć, że wasza wysokość może liczyć na pomoc Zakonu.
- Dziękuję będę o tym pamiętać. - odpowiedziała delikatnie skinając głową , tak jak ją uczyła Lady Alice. Biała Zakonnica uśmiechnęła się pięknie. Gdyby nie habit mogła być naprawdę ładna.
- Mam taką nadzieje - powiedziała kończąc rozmowę i opuszczając pokój. Selena poczekała chwilę następnie jeszcze raz zwróciła się do Malin.
- Co widziałaś jak przypłynęliście na wyspę? Dziewczyna znowu zaczęła drapać się po głowie.
- Poza rozmodloną grupą zakonników dowodzonych przez tą białą siostrę, nikogo więcej nie widziałam. Jednak, jeśli panien... Wasza wysokość sobie życzy, popytam moich braci. Robią tutaj za ochroniarzy. Może oni coś widzieli.
- Nie lepiej nie. Po prostu pomóż mi się przebrać.
- Jak karzesz wasza wysokość.
Malin na moment wyszła z pokoju by po chwili wrócić z ruchomym wieszakiem pełnym eleganckich ubrań.
- Spójrzmy na waszą wysokość. Po pierwsze szpilki. Trzeba dodać parę centymetrów. Jednak powinnyśmy zacząć od czegoś innego. Bielizna.
Selena z pewną dozą rezygnacji poddała się upiększających zabiegom. Nie protestowała nawet wtedy, gdy służąca wymacała jej piersi, aby dobrze leżały w staniku. Wiedziała, że to dla jej dobra. W końcu dobrze by było gdyby przed radą wystąpiła, jako kobieta, królowa. Jeśli chciała przeżyć nie mogła być już dłużej mała skromną dziewczynką. Jej wzrok powędrował do pięknej czerwonej sukienki bez ramion.
- Pójdę w tej.- zdecydowała.
- Seksi. Dobry wybór. Dzięki niej, wasza wysokość podkreśli swoje atuty.
Wzrok pokojowej powędrował na wyraźnie widoczne pod cienkim materiałem piersi.
- Magowie nie będą mogli oderwać oczu od waszej wysokości.
- O to chodzi. Mają nie odrywać oczu starzy zboczeńcy.
Po zakończeniu przygotowań głowa Seleny ważyła z dwa kilo więcej. Włosy upięte w kok wydawały jej się niesamowicie ciężkie. Do tego buty. Niesamowicie niewygodne.
Malin pocieszała ją, że to tymczasowe. Markowe obuwie szybko się docierało.
Teraz jednak było jej ciężko kroczyć niczym dama w cztero, centymetrowych szpilkach po kostce brukowej. Obok niej szedł milczący, machający ogonem zadowolony Baal. Selena zastawiła się, z czego demon się tak cię cieszy.
Bała się jednak zapytać. Na razie wolała się odrobinę połudzić i mieć nadzieję, że demon będzie próbował ją chronić. Na razie kontrakt z diabłem nie uchronił jej przed obdartymi piętami. Idąc w stronę wskazanej sali zauważyła, że zniknął kwiat z ludzkich zwłok.
- Pewnie Czerwony go zjadł.
- Baal… Odezwałeś się tylko po to, aby rzucać niczym niepoparte oskarżenia.
- Bez nerwów panienko, bez nerwów. Przecież to nic takiego. Normalna rzecz pośród smoków. Każdy musi jeść.
Drażnił się z nią. Wiedziała o tym. Jednak, to nie wystarczało, aby zapanować nad nieprzyjemnym uciskiem w żołądku. Niechętnie przypomniała sobie wczorajsze zwłoki ułożone w kwiat. Hohenheim stwierdził, że to była chryzantema azjatycki symbol słońca i długiego życia. Ten sam rodzaj kwiatów
otrzymała od swojego narzeczonego przy pierwszym spotkaniu. Mówił coś o tym, że dobrze smakują z mięsem węża.
Z podłych rozmyślań wyrwał widok sali konferencyjnej, którą jeszcze wczoraj pokazała Selenie Sygryda Stoorada. Nie lubiła tej kobiety. Jednak musiała przyznać, to jak wczoraj utworzyła Bańkę Rzeczywistości zasługiwało na szacunek. Za pomocą specjalnych pomarańczowych kamieni, dokładnie takich samych, jakich używał jej ojciec, twierdza Hammershus odzyskała swój dawno utracony majestat.
W czasie inkantacji zaklęcia z kamieni wytrysnęły tęczowe promienie, które wolno obejmowały wzgórze. Następnie powoli mury, baszty, dachy, schody, wszystko, na co pierwotnie składał się zamek zaczęło się odbudowywać. Zanim mogli wejść do środka, mieli trochę wolnego czasu. W czasie tej chwili wytchnienia, podeszła do niej Biała Zakonnica i opowiedziała jej historię tego miejsca.
Według niej zamek został zbudowany przez Duńczyków około 1255 roku na polecenie członka Zakonu - arcybiskupa Lund, który walczył o hegemonię na wyspie z królem duńskim. Zbudowany na masywie Hammeren zamek miał być przeciwwagą dla znajdującego się w centralnej części wyspy zamku Lilleborg, który należał do Maga o nazwisku Nansen służącego Duńskiemu królowi. W XIII wieku wojska arcybiskupie zniszczyły Lilleborg i wygnały Maga z Bornholmu. Od tej pory Hammershus stał się głównym zamkiem wyspy. Na początku XX wieku na mocy traktatu pokojowego Hammershus stał własnością Magi Szwecji - Sygrydy Storrady. Nie miała ona serca do tego miejsca. Dlatego stopniowo popadało w ruinę stając się źródłem materiałów budowlanych dla mieszkańców pobliskich wsi. Jednak dzięki potędze magii z powrotem odzyskała to miejsce, składające się grubych kamiennych bloków i dębowych drzwi. Tych, przez które musiała przejść pilnowało dwóch wysokich mężczyzn ubranych niczym wikingowie. Na twarzach mieli piękne wyrzeźbione maski. Selena domyślała się, że pod nimi kryli się bracia Malin - Łowcy.
Podeszła do nich bliżej, przyglądając się im z ciekawością. Lady Alice opowiadała Selenie, że mordowanie potworów to większości przypadków rodzinny interes. Każdy niezakontraktowany członek ważnego magicznego klanu zostaje zabójcą. Mordercą, którego wynajmują Magowie.
Łowcy zasalutowali przed nią i otworzyli drzwi do Sali. Panował w niej mrok. Nie podobało jej się to. Jednak nie miała wyboru musiała wejść do środka. W końcu była damą, a damy powinny być odważne. Przez chwilę nic nie widziała, musiała, więc iść po omacku. Wyciągnęła przed siebie ręce i nie pewnie dotknęła futra Baal. Spokojnie panienko ja wszystko widzę. Niech mi panienka zaufa.
Nie miała zbyt wielkiego wyboru. Pochyliła się i niezdarnie szła do przodu, myśląc jak dobrze byłoby mieć smycz.
Nagle rozbłysło niebieskie światło. Jedno, drugie, trzecie. Prostokątne ekrany, pojawiały się jeden po drugim. Selena oślepła. Zasłoniła oczy. W coś walnęła.
- Hej! Jest tu ktoś? - zawołała.
- Taa. Cała trójka plus Regina. - zabrzmiał odległy głos.
Oczy zaczęły się przyzwyczajać, dzięki czemu zobaczyła ich. Wszyscy za znajdowali się przy jednym z ekranów, ale tylko Twardowski siedział.
- Dobrze teraz włączymy resztę monitorów. - ogłosił. Światła rozbłysły
ponownie, rozjaśniając pokój do tego stopnia, że w końcu zobaczyła, o co się potknęła. To było krzesło, metalowe, dziwnie wygięte krzesło z uchwytami przy nogach.
- 28 monitorów włączonych. - usłyszała Sygradę Stooradę. - Rozpoczynam połączenie konferencyjne.
Na niebieskich ekranach pojawiły się zielone ikony słuchawek od telefonów. Zaraz potem zabrzmiał niesamowicie irytujący dźwięk. Na szczęście stopniowo znikał, podobnie jak symbole słuchawek, które zastępowała cienka czerwona linia. Po chwili tylko na jednym monitorze migała zielona słuchawka, która nie chciała zniknąć.
- Znowu nie odbiera - jęknęła Stoorada.
- Zadzwoń do niej na domowy pewnie zasnęła - rozkazał Hohenheim. Sygryda zrobiła jak kazał. Wyjęła swój kieszonkowy telefon. Po minucie.
- Wielka Pytio! Pobudka! - Krzyknęła do słuchawki.
- Tak to już. Umówiliśmy się na 9 - 00. Tak już jest. Tak. Na rozmowę przez komputer. Zaraz Pytia podejdzie. Cudownie.
Stoorada spojrzała na Selenę z pogardliwych wyrazem twarzy, następnie zwróciła się do reszty magów.
- Starość jest straszna. Jeśli kiedyś też tak stracę rozum możecie mnie zabić.
- Masz to jak w banku. - odparł Twardowski. Następnie wstał z taboretu, podszedł do Seleny i poklepał ją po ramieniu.
- Wszystko będzie dobrze. - wyszeptał, po czym odwrócił się do monitorów.
- Panie, panowie, przepraszam za opóźnienie, musiała minąć chwila zanim się wszyscy podłączymy. Na szczęście jesteśmy już razem i możemy zaczynać. Tradycyjnie posiedzenie Rady otworzy nasz najstarszy Radny. Wielka Pytio, oddaję ci głos!
Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na słowa, mądrości i doczekali się jedynie ataku kaszlu. Kasłała długo i donośnie. Selena myślała, że któryś z Magów skomentuje to w jakiś sposób, ale wszyscy zachowali niezwykle poważne milczenie.
- Świat jest stracony. - rozpoczęła swoją przemowę Pytia.
- Matko… - jęknęła Stoorada.
Spojrzenia wszystkich w sali skierowały się na nią.
- No, co, cały czas kontynuujemy te bezsensowne formułki.
- Świat zmierza ku zagładzie. - Pytia najwyraźniej nie usłyszała Szwedki.
- Odkąd powstał zmierza ku zagładzie, ale ciągle jeszcze ciągniemy ten burdel.
- Zasady utrzymują ten świat w ładzie i całości - wtrącił Niemiec - Naszym obowiązkiem jest dbać o ich przestrzeganie. Dlatego mogłabyś się zamknąć i pozwolić osobie od ciebie starszej i mądrzejszej dokończyć wypowiedź.
- Aleś się nadął Hohenheim. - kobiecy głos o akcencie podobnym do De Moleya zabrzmiał z monitora.
- Nie wtrącaj się Joasiu. - kolejny, tym razem to był mężczyzna. - Tylko spójrz Żabka stoi przed nami taka przerażona. Co za cudowne oczy! Nie martw się kochanie ślicznie wyglądasz, szkoda tylko, że zaraz będziesz musiała zdjąć.
- Myślicie, że tym się martwi. - Odpowiedział im Niemiec zakładając przy tym grube gumowe rękawiczki. Tymczasem do Seleny dotarły słowa o „zdejmowaniu”.
- Co ten ktoś właśnie powiedział?
- Po kolei drogie dziecko. - Hohenheim pochylił się lekko do przodu. Najwyraźniej, miał być dworskim ukłonem.
- Po pierwsze musisz pamięć, że jesteśmy tutaj, aby ustalić najlepsze możliwe rozwiązanie na czas interregnum.
- Czego?
Niemiec wywrócił oczami.
- Podobno jesteś oczytana? – zakpił.
- Mam piętnaście lat! Nie wiem, wszystkiego.
- To cię nie usprawiedliwia. Interregnum to czas bezkrólewia. Zresztą nieważne. Sęk w tym, że do podjęcia właściwej decyzji potrzebujemy mieć wszystkie, najważniejsze informację. W tym bardzo istotna jest jedna kwestia… Czy jesteś dziewicą?
Przez chwilę Selena myślała, że się przesłyszała. Jednak Hohenheim szybko wyprowadził ją z błędu.
- Musimy sprawdzić czy jesteś dziewicą, dlatego rozbierz się i usiądź na fotelu ginekologicznym.
- Żartujecie sobie ze mnie!
- Nie. Jestem całkowicie poważny.
- Nie rozbiorę się!
- Spokojnie nie masz tam pod spodem nic, czego bym wcześniej nie widział.
- Nie rozbiorę się!
Niemiec uśmiechnął się szeroko. Cała sytuacja, sprawiała mu wyraźną satysfakcję.
- Dziecko, po co ta zupełnie niepotrzebna panika. No chyba, że masz, coś do ukrycia. Jeśli tak to lepiej od razu powiedz jak, z kim i kiedy straciłaś swój wianek.
- To są jakieś żarty… Baal ratuj mnie.
Demon nie ruszył się z miejsca cały czas stał przy nodze Białej Zakonnicy. Nawet nie zaszczekał, nie zawarczał. Nie pokazał zębów. Selenę zaczęły szczypać oczy. To pewnie przez mocne światło. Ktoś dotknął jej ramienia.
- Wasza wysokość nikt cię nie chce skrzywdzić. - to był Twardowski. Selena złapała go za koszulę i przyciągnęła do siebie.
- Jestem dziewica.
Polak miał bardzo zatroskaną minę.
- Wierzę, że tak uważasz. Ale w obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na wiarę i potrzebujemy dowodu.
- Jakiego dowodu? Jak możecie w ogóle myśleć, że mój ojciec a wasz król pozwoliłby komukolwiek w ten sposób mnie zhańbić? Zresztą. Gdzie niby miałbym je stracić? Ze stadem eunuchów? Z kim?
Niemiec roześmiał się donośnie.
- W końcu doszliśmy do sedna problemu. – stwierdził z radością.
- Arthur i jego niepochamowany apetyt seksualny. Selena nie mogła wyjść z niedowierzania.
- Proszę natychmiast to odwołać.
- Niby, co?
- To, co powiedziałeś o moim ojcu!
- Co dokładnie miałbym odwołać? Że był niepanującym nad sobą zwierzęciem w rui. Zdolnym do zgwałcenia własnej córki.
Nie uchylił się, kiedy z całej siły uderzyła go pięścią w twarz.
- O rety! - Usłyszała Twardowskiego. Hohenheim brzydko do niej uśmiechnął się. Cienka strużka krwi spływała mu po brodzie. Odkąd weszła do Sali, czuła się upokorzona. Teraz pojawił się strach. Nie wiele myśląc, porzuciła się do ucieczki. Nie przebiegła dwóch metrów, kiedy upadła na podłogę. Tuż pod nogi Storrady.
- Popatrzcie tyle lat minęło, a prostaczkowie wciąż padają przede mną na kolana.
Selena próbowała się podnieść, wstając zauważyła, że złamała obcas. Zimne ręce w lateksowych rękawiczkach chwycił ją za kark.
- Wstawaj i rozbierz się. Chyba, że chcesz abym zdarł z ciebie ubrania. I nie patrz tak na swojego demona. W tym pomieszczeniu, nic ci nie pomoże. Rozbieraj się!
Zrób to. – W głowie zabrzmiał nieznany męski Głos. Niech dostanie to, czego chce. Wszystko oprócz strachu. Mimowolnie się uśmiechnęła.
- Z czego się rżysz? - zapytała Sygryda Stoorada. Selena uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Cudownie! Kolejne głosy! Podniosła się i zdjęła niewygodne buty. Dotyk zimnej podłogi przyniósł księżniczce nieziemską ulgę. Przeciągnęła się, po czym złapała za suwak na plecach i zaczęła zdejmować sukienkę.
- Nie zrozumiałaś. Miałaś tylko zdjąć rajstopy i majtki. - powiedział Hohenheim patrząc na Sygrydę z politowaniem. Tym razem jednak już nie czuła wstydu.
Dobrze. - pochwalił ją Głos. Pokarz im, że nie masz nic do ukrycia. Sukienka wylądowała na podłodze. Selena stanęła obok niej i powoli zdjęła podziurawione i poplamione krwią rajstopy. Kiedy miała zdjąć stanik zawahała się. Zaraz miało zobaczyć ją nago ponad trzydzieści osób, z czego większość stanowili mężczyźni. Niech patrzą - powiedział Głos. Selena zdecydowała się posłuchać. Stanik i stringi upadły na podłogę. Z jednego z monitorów wydobył się cichy jęk. Poza tym w sali panowała cisza, przerywana jedynie buczeniem monitorów. Selena starając się nie patrzeć na nikogo usiadła na zimnym fotelu. Stanął nad nią Hohenheim. Podniosła głowę patrząc mu w jego zimne niebieskie oczy. Wtedy pochylił się nad nią i brutalnie złapał za pierś. Jęknęła.
- Co ty wyprawiasz? – krzyknął Twardowski.
- Każde pełne badanie ginekologiczne obejmuje również badanie piersi. Nie wiedziałeś o tym ponieważ bezmyślnie zarzuciłeś medycynę.
Nie mogę na to pozwolić. Patrz, ale nie dotykaj. Próbowała wstać, odepchnąć Hohenheima, ale był silniejszy. Złapał ją za nadgarstki i skórzanym pasem zaczął przywiązywać do krzesła.
- Pomóżcie mi! - krzyknęła, ale nikt nie zareagował. Biała Regina, Twardowski, a nawet Baal nie ruszyli się z miejsca. Kopnęła Niemca, ale ten złapał ją za nogi. Rozszerzył je mocno tak bardzo, aż poczuła ból w okolicach miednicy. Najpierw przymocował do jednego z uchwytów lewą, potem prawą.
- Ty pojebany skur... - nie dokończyła, wepchnął jej do ust kawałek szmaty. Naprężyła się próbując wyrwać się krępujących ją skurzanych pasów. Wtedy uderzył ją w twarz.
- Powinnaś mieć samoświadomość, dziecko. Uderzył po raz drugi. Selena poczuła jak puchnie jej twarz.
- Taka kruchość. Czy zdajesz sobie sprawę, że nic absolutnie nic nie jesteś wstanie zrobić? Nic nie jesteś wstanie zrobić bez swojego ojca. Jesteś nikim, a raczej niczym. Jedynie naczyniem przechowującym bardzo starą krew. Dzięki temu, Arthur postanowił, zapłodnić twoją siostrę - matkę odziedziczyłaś skoncentrowaną ilość smoczej krwi. Coś zrobiła takie wielkie oczy? Co cię tak zszokowało? To, że jesteś jedynie klaczą rozpłodową? A może to, że jesteś owocem kazirodztwa? Efektem gwałtu, który sprawił, że twoja siostra Mira nie mogła dalej żyć!
- Uspokój się Hohenheim!
Ciepłe łzy popłynęły po jej twarzy. Świat zrobił się zamazany. W głowie miała pustkę. Opuścili ją wszyscy nawet Głos. Boże, tak bardzo bolała głowa.
- Zrób to co masz zrobić i skończmy tę farsę.
To Twardowski.
- Jak sobie życzysz! - powiedział Niemiec i ukląkł pomiędzy jej nogami. Poczuła jak maca jej biodra swoim gumowymi rękawiczkami, następnie dotknął właściwe miejsce. Selena jęknęła z bólu.
- To dopiero niespodzianka. Nietknięta prawdziwa dziewica. Do tego sucha jak wiór. Najwyraźniej nasza księżniczka nie podziela masochistycznych skłonności swojej wychowawczyni. Nie wiem czy wiedziałaś, o tym twoja wychowawczyni była kiedyś prostytutką.
- Hohenheim przestań... - znowu Twardowski. - Jest dziewicą, tyle nam wystarczy. Wypuść ją.
- Momencik... - Niemiec zbliżył rękę do jej głowy i wcisnął jakiś przycisk znajdujący się tuż za nią. - 54 kg. Nie ma nadwagi. Biodra wąskie, ale to normalne w tym wieku. W piersiach nie wyczułem żadnej guzkowatości. Z jej pochwą również wszystko w porządku. Sądzę, że będzie zdolna do wydania na świat zdrowego potomka.
Selena poczuła jak Niemiec łapie ją za włosy. Podniósł jej głowę do góry zmuszając ją aby spojrzała na jego twarz.
- Widzisz i po co było się stawiać. Z tymi danymi znacznie łatwiej będzie dokonać wyboru twojego przyszłego męża. Jeszcze nie zdecydowaliśmy, kto to będzie, ale mamy kilka pomysłów. Nie wszystkie muszą się skończyć twoim
małżeństwem. Zawsze możemy cię oddać Żółtemu do zabawy.
Upokorzenie
- Upokorzyła mnie. - stwierdził Hohenheim.
- Opierała... Zawsze się opierała ta mała kurewka, dziecko grzechu. Myślała, że nie wiem, co robię? Fioletowo oka dziwka, musząca udowodnić swoją wyższość, na którą nie zasłużyła.
- No wie pan...
- Najgorsze było, że wyglądała zupełnie jak ona.
- Jak kto?
- Jak Mira. Piękna, łagodna, dobra Mira. Poświęcona Mira. Czy naprawdę musiał ją zniszczyć?
Wiadomo ród Lindellów byli nosicielami genu. Podstawowa teoria dziedziczenia mówi o mieszanym dziedziczeniu.
Jednostki dziedziczą różny kompleks cech po swoich rodzicach. Prace Mendla obaliły tą teorię pokazując, że cechy są raczej kombinacją różnych genów niż ich stałym kompleksem. Niektórzy twierdzili, że możliwe jest dziedziczenie przyswojonych cech. Czyli jednostki dziedziczą cechy wzmocnione przez ich rodziców. Wbrew przyjętym teoriom z kazirodztwa nie rodzą się upośledzone dzieci. Bliskie pokrewieństwo gwarantuje jedynie wzmocnienie cech. Pozytywnych lub negatywnych. Dlatego Arthur sądził, że jeśli jego własna córka otrzyma dużą ilość nasienia urodzi wtedy lepsze dziecko. Jej komórka jajowa
otrzyma najsilniejszy spermatozoid. Urodzi aktywnego smoka. Na ziemi pojawi się siedmiu posiadaczy mieczy i wróci magia. Świat stanie się lepszy. Znikną głód i wojny. Na pewno miał rację.
Tylko... Może powinniśmy być delikatniejsi.
Zazwyczaj była spokojna, gdyby ją łagodniej potraktować, wytłumaczyć może sama oddałaby się. Tymczasem użyliśmy przemocy, a ona się opierała. Kiedy przyszła moja kolej splunęła mi w twarz.
Przez chwilę zrobiło się cicho. Martinez zauważył, że Hohenheim ma łzy w oczach.
- Może zbyt dużo ich wtedy było. Może za dużo mężczyzn ją wtedy wzięło...
- Kogo?
- Mirę.
- Myślałem, że tak urządziliście jej wysokość.
Doktor wyglądał zabawnie próbując podnieść brwi do góry.
- Wtedy nic jej nie zrobiliśmy. Dlatego nie rozumiem, dlaczego ten człowiek o to pytał. Tak jak nigdy nie zrozumiem dlaczego… Twardowski... Ten durny inżynier, nagle zrobił się taki święty. Nie dostrzegał mrocznej pustki kryjącej się w tej porcelanowej lalce. Ograniczała go katolicka moralność. Niby wypierał się. Często mówił, że w nic nie wierzy, że ateizm to jego religia ale... Nie rozumiał, że czasem trzeba podjąć decyzje nie zgodne z sumieniem, aby osiągnąć coś większego.
Doktor na moment zamilkł, jednak nie mógł usiedzieć z tyłu samochodu. Jego oczu palce, ręce nogi ponownie zaczęły drżeć.
- Chociaż może faktycznie to już zbyt długo trwa. Dlaczego mimo, że człowiek się stara, robi co w jego mocy, wszystko się spieprza?
Co ty nie powiesz? - pomyślał Martinez.
- Nie da się całkowicie zapomnieć rzeczy wpojonych w pierwszym stadium rozwoju. Tego, co rodzice wpoili nam we wczesnym dzieciństwie. Wtedy rodzi się istota człowieka jego odruchy, jego rdzeń, jego osobowość!
Ostatnie słowa Hohenheim krzyknął tak głośno, że Martinez zakrył sobie ucho. Źle znosił wykrzykiwane manifesty rewolucyjne.
- Doprawdy? - wymsknęło mu się nie potrzebnie.
- Dlatego jeżeli nam się nie uda Lillian, weźmiemy się za młodsze. Być może
trzeba będzie poświęcić pojedynczym dziewczynkom więcej czasu. Trzeba zacząć odwiedzać sierocińce. Adoptować.
Wtedy na pewno cię zamkną. Większość cywilizowanych państw dokładnie sprawdza potencjalnych rodziców adopcyjnych. W czasie takiego śledztwa, nawet, jeśli nie odkryją jego szaleństwa mogą zadecydować, że nie powinno się pozwalać starcowi na opiekę nad dzieckiem.
Jednak, nie był to moment, aby się martwić przyszłymi, jeszcze nie realnymi zagrożeniami.
Martinez jęknął na poczet swoich przyszłych cierpień. Następnie przyjrzał się odbiciu w lustrze samochodu. Biały, blond włosy mężczyzna miał nie tęgą "plastikową" minę. Prawdę powiedziawszy jego nową twarz cechował zupełny brak mimiki. Jego plastikowe brwi nie reagowały na ruchy pod maską. Pomimo tego i tak wyglądał lepiej niż szefowa.
Zresztą to nie był problem. Poza tym maska spełniała swoją rolę. O poprzednim wyglądzie ochroniarza zaświadczały jedynie brązowe oczy i czarne ręce, które szybko ukrył pod skórzanymi rękawiczkami.
- Panie Hohenheim... - Martinez odwrócił się do zatopionego w myślach doktora. Prawie mu współczuł. Wyglądał teraz na bardzo zmęczonego.
- To ja teraz wyjdę. Wszystko powinno zająć mi nie więcej niż pół godziny. Potem pojedziemy, po kolejną córeczkę. Dobrze?
- Tak, jej prom powinien przypłynąć za półtorej godziny.
Martinez wysiadł z samochodu zaparkowanego na tyłach marketu meblowego Taeppeland. Logo sklepu przypominało kawałek odciętej przez krasnoluda tęczy. Ochroniarz nie wiedział, co myślał grafik projektując coś takiego. Tęcza symbol nadziei, przymierza z Bogiem, ruchu homoseksualistów została zredukowana do przedstawienia różnorodności kolorów drewna.
To było nie na miejscu. Podobnie zresztą jak jedno piętrowy budynek komendy bornholmskiej Policji. Politi - głosiły żółte litery na drzwiach.
W środku w recepcji siedziała młoda kobieta o skórze koloru kawy i mocno kręconych włosach zebranych nieudolnie w kucyk. Nieumalowana miała worki pod oczami. Wyraźnie zmęczona rozmawiając przez telefon musiała sobie podpierać głowę. Jej granatowy mundur był zbyt opięty, zwłaszcza na biuście. Kiedy do niej podszedł zauważył, że policjantka ma otwarty profil na facebooku. Z uśmiechem czytała komentarze pod zdjęciami, na których była ona i małe dziecko. Niemowlę.
Nie powinno cię tu być - pomyślał. Tak jak i mnie, ale los bywa okrutny.
- God Dag. Nazywam się detektyw Hansen z norweskiej policji. Przyjechałem po oryginał dowodu dotyczącego sprawy przemocy domowej z zeszłego miesiąca.
Powiedział to po norwesku. Zaletą mieszkania w Skandynawii było, że aby porozumieć się z mieszkańcami Danii, Norwegii i Szwecji. Nie trzeba poznawać każdego języka z osobna. Najbardziej było to widać po Danii i Norwegii. Ta
sama pisownia, wymowa większości słów ułatwiała sprawę.
Młoda kobieta szeroko się do niego uśmiechnęła. Wyciągnęła rękę po jego dobrze zrobiony fałszywy identyfikator.
Lew na czerwonym tle z jednej strony, a na drugiej napis Politi.
Problem ze skandynawską policją był taki, że wbrew mrocznym kryminałom, z których słynął północny zakątek tej części Europy, rzeczywistość przedstawiła się mniej skomplikowanie i nieco bardziej nudno. Nie bez powodu Dania posiada zaszczytne drugie miejsce w Globalnym Rankingu Bezpieczeństwa. Pierwsze zdobyła Islandia.
W Królestwie Duńskim na 100 000 rocznie morduje się jedynie 0,85 osoby.
W związku z tym, tutejsza policja nie ma zbyt dużo do roboty.
Jak człowiek ma mało do roboty, to się bardzo szybko rozleniwia. Staje się bardziej ufny.
Takie podejście do życia może być niebezpieczne.
W tym przypadku osoba na recepcji mogła by się chwilę zastanowić i zapytać o telefon do przełożonego tajemniczego policjanta, który przedstawiając się, nie powiedział z jakiego miasta przyjechał.
- Czego pan potrzebuje?
- Potrzebny jest mi oryginał nagrania wezwania patrolu z 1 kwietnia tego roku.
- Dobrze. - zgodziła się bez wahania. - Tylko nie rozumieniem, po co się pan, aż tak fatygował. Z Norwegii na Bornholm po dowód? Takie rzeczy załatwiamy istracyjne. Pocztą lub kurierem.
Martinez uśmiechnął się najpiękniej jak potrafił.
- Tak, ale widzi pani. Akurat jestem na urlopie w Gudhjem i postanowiłem załatwić sprawę osobiście.
Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, ale nie dostrzegała w nim nic podejrzanego. Może dlatego, że ledwo co widziała. Jej oczy były półprzymknięte, zaczerwienione.
- Dobrze, rozumiem. W takim razie zapraszam do serwerowni.
Otworzyła przed nim barierkę i wskazała drogę w kierunku piwnicy. Pod ziemia było trochę chłodniej. Duńska fascynacja ekologią dotarła nawet tutaj. Korytarz oświetlały ekologiczne żarówki. Martinez poznał to po słabym światełku, od którego trzeba było mrużyć oczy.
- Dzisiaj tylko pani odbiera zgłoszenie? - zapytał dla pewności.
- Tak, niestety. Kolega wziął urlop.
- Pewnie ma pani dużo pracy.
- Nie. - machnęła lekceważąco ręką. - Ludzie są tutaj bardzo spokojni. Najczęstsze zgłoszenia wynikają z przewrażliwienia. Fajerwerki biorą za strzelanie z broni. Poza tym znudziłam się, siedzeniem w domu.
Minęli archiwum, szare, składane regały, za którymi znajdowało się oddzielne szklanymi drzwiami pomieszczenie. Serwerownia pełna szarych skrzyń ze świecącymi przyciskami.
W środku niej siedział wpatrzony w monitor okularnik ubrany po cywilnemu.
- Cześć Mary! Jak tam po powrocie do pracy? - mężczyzna uśmiechnął się na powitanie.
- Wspaniale, Christian. Zwłaszcza jak pomyślę, że Hans w końcu dowie się jak to jest zajmować się dzieckiem. Hans to mój narzeczony. - wyjaśniła Martinezowi.
- Acha. - skwitował krótko.
Piwnicę wypełnił miły, rodzinny nastrój. Policjanci nie przestawali się uśmiechać.
- Ale, ale... Później o tym pogadamy. Teraz pan potrzebuje czegoś ode mnie. Prawda?
- Tak. - potwierdził Martinez. - Swoją drogą, zaciekawiły mnie te kamery, które mijaliśmy po drodze. Gdzie przesyłają obraz?
- Tutaj. - Christian wskazał na migające światełka serwerów. - Wszystko jest zapisywane tutaj.
- To dobrze.
Miał już wszystkie elementy układanki.
Brutalnie chwycił Mary za ramię, wykręcił je, po czym strzelił w jej nogę.
Christian miał nieźle zdziwioną minę. Jeszcze większy szok pojawił się na jego twarzy, kiedy wycelował w niego zabranego Mary Glocka. Swoją broń umieścił przy jej prawym uchu.
Christian zaczął intensywnie wpatrywać się w czarny przycisk na biurku.
Martinez pokręcił przecząco głową.
- Jeśli chcesz aby twoja koleżanka - świeżo upieczona matka, wróciła dzisiaj do swojego nowo narodzonego dziecka, przestaniesz myśleć o udawaniu bohatera. Zrobisz dokładnie to, co ci karzę. Dobrze?
Mężczyzna zacisnął z bezsilności pięści i zgodził się lekkim skinieniem głowy.
- Wykasujesz wszystkie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa od 30 marca do dzisiaj.
Christianowi nieco bezmyślnie otworzyły się usta. Zdenerwowany chwycił się za głowę. Martinez lekko kopnął dziewczynę w jej postrzeloną nogę. Klęknęła.
Ochroniarz uśmiechnął się z uznaniem. Mary to była dzielna kobieta. Nie wyczuwał od niej od niej strachu. W przeciwieństwie od mężczyzny.
Tymczasem Christian, trząsł się siadając przed komputerem, wpisując do komputera hasło, zaznaczając i usuwając wszystkie zgłoszenia z tego miesiąca. Był posłuszny.
Najwyraźniej wciąż, żywił jakże mylną nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Nie próbował żadnych sztuczek.
Jednak nie zmieniało niczego.
Faktem pozostało, że ochroniarz musiał mu wpakować 9 milimetrów między oczy. Kobieta krzyknęła, kiedy ciało jej kolegi upadło na ziemię.
- Proszę... - zwróciła się do niego ze łzami w oczach. - Ja mam...
Nie dokończyła, ponieważ Martinez zastrzelił także ją. Tym razem ze swojej broni.
Cienka strużka krwi pojawiła się na podłodze. Ochroniarz rozejrzał się po pomieszczeniu. Najbardziej nabałaganił Christian. Fragmenty jego mózgu rozbryzgały się po ekranie monitora.
Na szczęście nie on musiał to sprzątać. Ostrożnie przeszedł nad ciałami, starając się nie poplamić spodni drogiego garnituru. Wychodząc spojrzał na obcą twarz odbitą w lustrze weneckim. Wyglądało na to, że biały mężczyzna jest czysty. O tym, że popełnił zbrodnię mogły zaświadczyć jedynie drobne czerwone kropelki na butach.
Odczekał minutę, ale nikt się nie zjawił.
Poczuł niesamowita ulgę. Wyglądało na to, że obędzie się bez udawania duńskiego Breivika. Obędzie się bez spektaklu i masakry. Tak, Jose "Pepe" Martinez mógł być z siebie dumny.
Z tego, że zadając się z takimi potworami jak Hohenheim i Kristen wciąż
potrafił zachować resztki człowieczeństwa. Przez ostatnie cztery lata widział wiele okrucieństwa, ale w nich nie uczestniczył. Jedynie podczas sabatów, pozwolił sobie na uwolnienie żądzy. Na ostatnim etapie dziewczynom Hohenheima, jeden mężczyzna więcej nie robił różnicy.
Poza tym Jose "Pepe" Martinez był dobrym człowiekiem szczodrym i tolerancyjnym.
Po tym jak jego brat Julian oświadczył, że jest gejem, Martinez co roku wpłacał 1000 euro na ruch LGBT walczący o prawa homoseksualistów.
Te dwie ofiary leżące w piwnicy, nie były ważne. Zwłaszcza, jeśli miał za dwanaście godzin zniknąć. Nic go nie mogło powstrzymać. Nikt się zresztą nawet o to nie starał. Jose "Pepe" Martinez nie niepokojony przez nikogo wyszedł z komendy.
Na zewnątrz była piękna pogoda. Wiatr poruszał lekko gałęziami drzew. Słońce świeciło niczym w południowej Francji, do której zamierzał się przeprowadzić.
Przechodząc na drugą stronę ulicy Martinez znowu dostrzegł tęczowe logo sklepu, jednak tym razem mu nie przeszkadzało.
Teraz różnorodne kolorki napawały go nadzieją i pozytywnym myśleniem.
Wchodząc do sklepu meblowego, zaczął się zastanawiać nad kupnem, własnego domu. Przez ostatnie pięć lat służby zdążył, odłożyć pokaźną sumkę na małe
mieszkanko. Jednak nie wszedł do tego sklepu po meble. Musiał zmyć klej, którym była przylepiona maska. Niestety niedobór wody w samochodzie spowodował, że musiał znaleść jej inne źródła.
Dlatego zapytał pracownika sklepu o łazienkę. Zdjął maskę, niszcząc ją.
Patrząc na swoją ubabraną klejem twarz, cieszył się z braku włosów. Wyłysiał i dzięki temu istniała szansa, że da radę zmyć z siebie klej ręcznikami papierowymi. Resztki maski schowały do zewnętrznej kieszeni marynarki. Kiedy to robił poczuł wibrację.
Telefon mu dzwonił. Zaskoczony spojrzał na ekran telefonu. Wyświetlił się na nim napis Nieznany.
- Dzień dobry, panie pułkowniku.
Martinez zamknął oczy i rozmasował skronie. Poczuł, że jego dobry nastrój powoli pryska.
- Jeszcze tutaj jesteś?
- Ja się nigdzie nie wybieram.
- Posłuchaj Aleksander, czy jak tam się naprawdę nazywasz... Cokolwiek chcesz zrobić... Daruj siebie.
- Doprawdy, a to niby, czemu?
- Nawet, jeśli... Podkreślam, jeśli uda ci się nas skrzywdzisz. Chłopcze... Nie pociągniesz długo.
- Pańska troskliwość jest doprawdy wzruszająca. Dobrze wiedzieć, że są na świecie są ludzie tacy jaka pan. Dbający o samopoczucie innych. Ci policjanci, byli z pewnością wdzięczni za szybką śmierć. Oszczędził im pan wysiłku dalszego życia. Z pewnością docenili pański gest.
Zwłaszcza ta świeżo upieczona matka.
Po skórze Martineza przeszedł znajomy zimny dreszcz. Wrócił strach.
- Robota jak robota. Powinieneś to zrozumieć chłopcze.
Ochroniarz wychylił delikatnie głowę przez okno. Z tyłu sklepu nikogo nie było. Jednak okna sąsiedniego budynku były podejrzanie słabo widoczne. Nie mógł tędy wyjść. Mógł tam na niego czatować Nieznajomy z karabinem snajperskim.
- Ty też jesteś żołnierzem.
- E, trochę pan w tym momencie lekko przestrzelił. To, że ktoś wie jak pracują
strzelcy wyborowi nie musi oznaczać że jest jednym z nich.
Martinez zamyślił się. To była wbrew pozorom ciekawa informacja. Nieznajomy - o ile oczywiście nie kłamał nie identyfikuje się z kodeksem żołnierskim, rozkazami. Czyli istnieje dużo szansa, że działa w pojedynkę. Jest sam.
- To prawda. Nie każdy właściciel broni jest zabójcą.
Kim więc jesteś, Nieznajomy?
- Myśliwym, podziwiającym niebo nad Ronne.
- Acha. - burknął Martinez. - Jak rozumiem mordowaniem zajmujesz się zawodowo... A można wiedzieć czy poluje pan sam z własnej inicjatywy? Czy na czyjeś zlecenie?
- Nigdy nie przestaniecie mnie zadziwiać. - głos mężczyzny zrobił się dziwnie zgrzytliwy. - Doprawdy szybko przystosowaliście się do roli ofiary.
- Jesteśmy ofiarami. - potwierdził Martinez. - Nic ci nie zrobiliśmy. Nawet cię nie znamy.
- Nie musicie. Zresztą powinien to pan zrozumieć. Na tym świecie niezwykle rzadko krzywdzi się ludzi z powodu osobistej urazy.
- Więc dlaczego? Praca?
- Nie. Wręcz przeciwnie. Powiem panu więcej, aby tu przyjechać wziąłem sobie urlop. Polowanie to hobby, mające pozytywny wpływ na mnie, a tym samym na moją procę. Jak to mawiał pewien pożałowania godny profesor - "Dla lepszej efektywności każdy potrzebuje odrobiny przyjemności!'
Martinez zaśmiał się gorzko.
- Musisz się ze mną bawić? Nie możesz po prostu powiedzieć, kim jesteś? Kto ci zapłacił ?
- Tyle pytań. Wszystko w swoim czasie, jeszcze dzisiaj wszystkiego się pan dowie.
Zresztą w tej chwili powinien się pan skupić na czymś innym. Pański szef doktor Hohenheim jest bardzo... potrzebujący. Siedzi sobie samotnie w samochodzie i obgryza paznokcie. Denerwuje się, że nie zdążycie odebrać Lillian. Jej prom przypływa za niecałe pół godziny. Nie zostało już panu wiele czasu. Radzę się pospieszyć.
Nieznajomy rozłączył się. W pierwszej chwili ochroniarz chciał wyskoczyć przeze okno i rzucić się biegiem w kierunku samochodu. Po chwili rozsądek podpowiedział mu, że lepiej było wyjść tak jak wszedł. Nawet, jeśli mina sprzedawcy wyrażała wręcz bezdenne zdziwienie, faktem, że z zamiast białego Skandynawa z łazienki wyszedł lekko ubabrany klejem murzyn.
Murzyn, który nie wiedział, z której strony może się spodziewać wroga.
Nieznajomy najprawdopodobniej przyglądał mu się w tej chwili z jakiegoś dachu licząc na to, że Martinez znajdzie się na dogodnej linii strzału. Chociaż gdyby chciał go zastrzelić, zrobiłby to bez problemu przez okienko łazience.
Chyba, że wszyscy przeceniają jego możliwości. Być może wcale nie jest aż tak dobry. Dzisiaj rano uciekł przed nim.
To o czymś świadczy. Może jest tchórzliwym terrorystą, który jedynie manipuluje innymi poprzez strach.
Idąc do samochodu ochroniarz rozglądał się uważnie. Przypatrywał się ludziom, zwierzętom, dachom, płotom. Po drugiej stronie ulicy. Tuż obok supermarketu Netto stała grupka młodych około dwudziestoletnich studentów. Rozmawiali ze sobą w bliżej nieznanym mu języku. Martinez zatrzymał się aby obejrzeć ich sobie bliżej.
Młodzi roześmiani, ubrani na sportowo studenci. Jeden z nich nosił czarną brodę i również się na niego patrzył. Miał niebieskie oczy. Nie zielone. Poza tym posiadał nadwagę, owłosione ręce i koszulkę z napisem "Metalica". Drugie spojrzenie na grupę uświadomiło go, że pozostali również się na niego gapili.
Powód był dosyć oczywisty.
Pepe był jedyną osobą, która stała nieruchomo na ulicy. Dodatkowo jedyną czarną. Pozostali biali przechodzi dalej, każdy w swoja w stronę. Nie zwracali uwagi na innych.
Martinez potrząsnął głową, odpędzając negatywne myśli. Poszedł dalej, zdając sobie sprawę, że tylko on zachowuje się podejrzanie.
Na parkingu, zobaczył Hohenheima obgryzającego paznokcie. Przez krótką chwilę rozważał opcję pisania wiadomości, ale szybko ją odrzucił.
Nieznajomy wiedział, że zabił policjantów, wiedział o kobiecie. Jako że, nie było przy tym jak pozbywał się policjantów, wyjaśnienie było tylko jedno. Widział go przez kamery. Śledził i być może nagrał. Potrafi hakować.
Kiedy otworzył drzwi samochodu, Hohenheim podskoczył ze strachu.
- I jak? Wszystko dobrze? - zapytał zaniepokojony.
- Nic, nie jest ok. Panie doktorze, najlepiej byłoby darować sobie tegoroczne święto.
- Co? Nie. To nie możliwe. - Wargi Hohenheima znowu zaczęły drżeć. Widać było jak się zdenerwował.
- Jak to niemożliwe? Sam pan kiedyś powiedział: "Wszystko jest możliwe".
- Nie, nie, nie. Nie możesz sobie dać rady z nic nie wartym smarkaczem?
Martinez jęknął.
- Z mężczyzną. Z uzbrojonym strzelcem wyborowym. Po szkoleniu w siłach specjalnych, który na pewno nie działa sam.
Hohenheim złożył dłonie niczym do modlitwy.
- Jak to?
- Tak to, panie doktorze. Parę minut temu zadzwonił do mnie, wiedząc, co zrobiłem gliniarzom w zamkniętym pomieszczeniu bez okien.
Ta informacja nie zrobiła na Hohenheimie wrażenia.
- No i co z tego. Dzisiaj opuszczamy Bornholm. To szczegół bez znaczenia.
- Jak to bez znaczenia? - czując, że powoli traci cierpliwość. - Ten mężczyzna już raz zadzwonił na policję. Teraz może dodatkowo przesłać im paczkę z dowodami rzeczowymi. Wie pan, co się wtedy stanie?
- Bez znaczenia. - powtórzył Hohenheim, tym samym zobojętniałym głosem.
- Doprawdy? Będzie mnie, pana ścigała cała policja Unii Europejskiej, Interpol.
Doktor zmarszczył jedną nie spuchniętą brew, starając się przybrać groźny wyraz. Nie udało mu się to. Wyglądał śmiesznie.
- Sam pan przed momentem udowodnił, że zmiana wyglądu to nic trudnego w dzisiejszych czasach. Stać mnie na operację plastyczną i zabiegi.
Ochroniarz zacisnął z bezsilności zrozumiawszy, że nie może liczyć doktora.
Poza tym, najwyższa pora aby zadzwonić do generał Hansen. Martinez wykręcił prywatny numer pani generał. Odebrała po trzecim sygnale.
- Jak rozumiem się pali? - zapytała po francusku.
- Jeszcze nie, pani generał. Wiklinowy Człowiek ma zapłonąć dopiero wieczorem.
- Nie, o tym mówię. Prosiłam cię abyś dzwonił jedynie w dwóch przypadkach. Jeśli ta suka umrze na zawał albo podpali mój przyszły dom letniskowy.
- Właśnie o to chodzi, pańska matka może umrzeć. Na wyspie jest morderca, który przedstawił się jako uczeń profesora H.H Holmesa.
Po drugiej stronie zapadło milczenie, które przerwało lekceważące prychnięcie w słuchawkę.
- Proszę... Przedstawił się wam. Co za dobrze wychowany morderca.
- On chce abyśmy się bali. Martinez poczuł suchość gardle.
- Doprawdy? W takim razie powiedz mi. Czego ode mnie oczekujesz?
- Niech pani przyśle kogoś.
- Kogo?
- Jakieś siły specjalne. W Danii, o ile dobrze pamiętam, nazywają się Jaegerkorpset - w normalnym języku korpusy łowcze, czy coś w tym rodzaju.
- Nie. - kategorycznie odmówiła Hansen.
- Dlaczego? - zapytał Martinez, usilnie starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie.
- Rozmawiałem z nim. Potwierdził, że na nas poluje. Kto sobie lepiej da radzę z przerażającym myśliwym niż korpusy łowcze z rogiem myśliwskim w herbie.
- Panie majorze Martinez. Uświadomię pana w realiach brzydkiej rzeczywistości. Tych "myśliwych" jest niecała setka. Nieautoryzowana przez premiera komenda misji, zostałaby natychmiast zauważona.
- Z pewnością zna pani sposoby, aby to ukryć. Ma w tym pani praktykę i doświadczenie. Od osiemnastu lat kontroluje pani kopenhaski Instytut.
- Nie bądź bezczelny. - wysyczała w słuchawkę. Wiedział, że przegiął, ale skoro już zaczął, to nie zamierzał się zatrzymać.
- Jak tam Bifrosowi idzie porywanie imigrantów?
- Stąpasz po cienkim lodzie, majorze.
- Ja? Niedługo wybory do parlamentu Unii. Ciekawe, jak pójdzie niektórym politykom kiedy ludzie dowiedzą się co robicie z imigrantami?
Martinez zamknął oczy. Przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę w "Instytucie Przyjemności numer 017 obwód Kopenhaga". Wtedy pierwszy raz zrozumiał, dlaczego małomównych towarzyszy Magi nazywa się demonami. Mężczyzna, który go uwolnił z więzienia- Bifrost. Zimny blondwłosy trzydziestolatek o oczach przypominających sople lodu wprowadził go do laboratorium. Obok
niego przesiadywali przywiezieni przez Zakon imigranci. Zaniedbani, brudni, pijani Słowianie o czerwonych nosach skuci plastikowymi kajdankami. Krzyczeli coś o swoich prawach. Niektórzy po angielsku mówili coś o idei Unii Europejskiej. Wolny przepływ towarów, praca dla wszystkich.
- Proszę przestać mnie szantażować.- rozkazała Hansen. - Nikogo nie wyślę. Nie narażę swojego stanowiska. Swojej długoletniej ciężkiej pracy, aby ukryć zbrodnie mojej matki i jej obrzydliwego przyjaciela.
Można się było tego spodziewać.
- Gardzisz matką, ale sama nie jesteś lepsza. - wysyczał Martinez.
W słuchawce rozbrzmiał gardłowy śmiech.
- Nie porównujcie majorze, metodycznej likwidacji problemów do pogańskich gwałtów, służących jedynie zaspokojeniu żądzy paru zwyrodnialców.
- Z pewnością faszyzm jest lepszą opcją.
- Faszyzm? Nie rozumienie tego pojęcia majorze. Gdybym była faszystką nie zatrudniałabym pana. Po prostu jestem patriotką dbającą o mój kraj.
Kraj, w którym uczciwi Duńczycy, nie mają pracy z powodu tanich Polaków. Zakłócających spokój, rozpitych szczurów burzących spokój dobrych obywateli
Danii.
- Tak, a to wszystko zgodnie z zasadą " Guds hjaelp, Folkets kaerlighetm Danmarks styrke”, czyli "Przy wsparciu Boga, miłości ludu i potędze Danii". Wie pani, co. W sumie nie widziałem, co z nimi stało i nie obchodzi mnie to. Mogę się jedynie domyślać, po tym, co zrobiliście ze zwierzętami. W tamtym miejscu widziałem święcące koty, kozę produkującą pajęczynę, świnia mająca na sobie tak dużą ilością mięsa, że nie mogła chodzić i... Szczury. Mnóstwo szczurów. Małych, białych gryzoni biegających, po kilku metrowych labiryntach.
Jego przemowa nie zrobiła wrażenia.
- Jejku jej. Biednym Pepe wstrząsnęły szczury i brudni bezdomni. Żołnierzu! wrzasnęła.
- Do tej pory to ci nie przeszkadzało. Rozumiałeś, że postęp wymaga poświęceń. Zwłaszcza po tym jak zwróciliśmy ci wolność.
Jeśli ludzkość ma przejść na następny poziom. Musi poradzić sobie z plagami: z głodem, malarią, HIV, rakiem. Na pewno nie zrobi tego składając ofiarę bożkom żądzy na prowincjonalnej wyspie.
- Ma pani rację. - przyznał Martinez.
- Ofiary są bezsensu. Dlatego ja również nie chcę złożyć ofiary ze swojego
życia. Proszę zwolnić mnie ze służby.
Hohenheim spojrzał na ochroniarza z przerażeniem. Nie spodziewał się aż takiej zdrady. Tymczasem zamiast odpowiedzi Martinez usłyszał w słuchawce chichot.
- Mowy nie ma.
- To sam odejdę. Nie mogę walczyć przeciwko komuś, kto kogo pozycji, tożsamości nie znam.
- Zapomniał pan o rzeczach ważnych. Takich jak przysięga lojalności i jej konsekwencje.
- Sram na waszą przysięgę lojalności.
- Panie majorze. - głos generał Hansen brzmiał chrapliwie. To pewnie od palenia papierosów.
- Widzę, że towarzystwo doktora i mojej matki zniszczyło twój rozsądek, majorze.
Dlatego pozwoli pan, że przypomnę mu obowiązujące realia. Jeśli zostanie pan na wyspie może dostać kulkę. To śmierć szybka i niemalże bezbolesna. Przy czym możesz się bronić. Nikt ci tego nie zabrania.
Martinez spojrzał na zmasakrowanego Hohenheima i poważnie zwątpił, że Nieznajomy ograniczy się jedynie do czegoś takiego jak bezbolesna śmierć.
- Nic nie wiem o zagrożeniu. Nie wiem, kim jest, gdzie...
- CISZA!
W słuchawce słychać było ciężkie dyszenie.
- Natomiast, jeśli zdecyduje się pan zwiać, to może być pan pewien, że śmierć stanie się oczekiwanym przyjacielem. Będziesz o nią błagał Martinez. Będziesz prosił o spokój, odpoczynek, śmierć dla siebie, swoich braci, siostry. Dlatego lepiej załatw ten problem a nie uciekaj jak tchórz.
- Tak. - wydusił z siebie.
To teraz koniec.
- Dobrze. Mam nadzieję, że sobie poradzisz. Poza tym nie jesteś tak do końca sam. Niedługo przybędą wasi goście. Bogaci zwyrodnialcy ze swoimi ochroniarzami. Ilu ich będzie w tym roku?
- Pięć osób.
Generał mruknęła z zadowoleniem.
- Coś mało. Czyżby ludzie zaczęli się odznaczać realistycznym myśleniem?
- Rytualnym.
- Pierdol się ze swoim rytuałem Pepe. Zbiorowy gwałt na dziewicy nie jest żadnym obrzędem tylko rozrywką dla zboczeńców.
Ponownie rozbolała go głowa.
- Pani generał. Chciałbym móc zapytać. Czy to pani go wynajęła tego potwora?
Hansen zaśmiała się wrednie.
- Na swoją matkę? Mordercę? Myślałam o tym. Niestety, gdy się za dużo myśli, mało się robi. To nie ja nasłałam na was mordercę. Byłoby to troszeczkę bez sensu. Teraz, gdy moja kochana mamusia jest jedna nogą w grobie. Czekałam tyle czasu, mogę jeszcze chwile poudawać. Jednak to nie zmienia faktu, że wam nie pomogę.
- Powodem nic nie robienia jest chęć zachowania posady czy nienawiść wobec matki?
- Obydwa powody, wyglądają rozsądnie. Zresztą to wszystko bez znaczenia. Tym bardziej, że nie tylko ja mogę wam pomoc. Możesz spróbować zadzwonić do Magi Twardowskiego. Chwalił się, że jego chłopcy dostają się do GROMu.
- Czego?
- Polskich sił specjalnych. Kiedyś był przyjacielem Hohenheima. Może zlituje się nad nim. Uratuje wam dupę. - zawyrokowała i rozłączyła się.
- Dlaczego nic o tym nie wiem? - Martinez odwrócił się do zaskoczonego Hohenheima.
- Twardowski ma kontakty w wojsku?
Twarz Hohenheima uśmiechnęła się przybierając nieco groteskowy wyraz.
- Służył w armii, a potem założył szkołę wojskową. Zresztą to wszystko jest nieistotne. Nie pomoże mi.
- Nienawidzi pana. - zauważył Martinez.
- Mam pytanie. Napastnik zna polski, ma wiedzę wojskową. Czy przez moment nie pomyślał pan, że to on wysłał Nieznajomego?
- Nie, nie sadze. - odparł Hohenheim zdecydowanym i spokojnym tonem.
- Jeśli Twardowski chciałby mnie zabić zrobiłby by to dawno temu i osobiście.
Martinez zacisnął pięści na kierownicy samochodu.
- Wie pan, ludzie się zmieniają, a przede wszystkim starzeją. Dlatego proszę mi wyjaśnić. Co miałoby powstrzymać Twardowskiego przed wysłaniem jednego z uczniów, aby pana zabił.
- To, że już mnie zniszczył i to w totalnie inny sposób.
Rozdział 5 Zemdlała. Ktoś powiedział: Musimy się naradzić. Ktoś wyjął z jej ust szmatę. Okrył ją czymś szorstkim. To wszystko twoja wina. Tylko i wyłącznie twoja. Nie histeryzuj. Nie powinieneś jej tak upokarzać. Aleś się zrobił wrażliwy. Tu nie chodzi o wrażliwość. Jesteśmy tutaj, aby zachować ciągłość władzy, dać organizacji nowego nie skażonego, aktywnego dziedzica, żeby ustalić regenta na następne pięć może siedem lat, a nie wyżywać się na przyszłej dostatecznie już straumowanej królowej. Dziewczynce. Ona nic ci nie zrobiła. Po prostu nie zdążyła. W przeciwieństwie do ciebie… Przyznaj się podnieciło cię to, pedofilu… To nie pedofilia, jeśli dziewczyna jest już rozwinięta.
Boże nawet nie zaprzeczasz. Żyjemy teraz w cywilizowanym świecie Hohenheim. Nie ważne jak pełne miałaby biodra, jak wyglądałyby jej piersi. To jest dziecko. Powoli przestawała ich słyszeć. Głosy odpływały, znikały. Pojawiło się za to coś innego.
Czarny kościół. Nad brzegiem morza stała średniowieczna czarna katedra z wieloma witrażami. Wysoka strzelista, smukła zbudowana z czarnych kamieni i czerwonego szkła. Wydawała się równocześnie krucha a zarazem trwała. Jakby mogła przetrwać wszystko. Nawet szalejącą wokół niej burze. To gotyk przypomniała sobie. Styl w budownictwie średniowiecznym. Wysokie wieże, krużganki. Posągi obserwujące, każdy ruch proszących o przebaczenie grzeszników. Wszyscy jesteśmy grzesznikami - mówiła Lady Alice odmawiając różaniec. Musimy prosić o przebaczenie, aby miłosierny Bóg odpuścił nam grzechy. „Kto z was jest bez grzechu. Niech pierwszy rzuci kamieniem.” Nie oceniajcie, nie sądźcie innych, nie macie prawa. Burza rozszalała się dobre. Pioruny i grzmoty pojawiały się coraz bliżej. Niebo wyglądało groźnie, ale Selena się nie bała. Bóg był przecież miłosierny. Tylko skąd ten deszcz? To przez niego Selena była cała mokra. Zrobiło się jej zimno. Zaczęła mieć dreszcze. Musiała wejść do środka. Dziwnie. Przecież mi nigdy nie jest zimno. Wewnątrz katedry było ciepło i czerwono. To od witraży - pomyślała Selena - to na pewno od witraży, w których ktoś wyrył sceny różnych morderstw. Podrzynanie gardeł, odbijanie głów, nabijania na pal. To przez te zakrwawione
sceny, które jakiś szaleniec wyrył w szkle chcąc straszyć niepiśmiennych ludzi okrucieństwem piekła, cały kościół wyglądał na pomalowany krwią. Jeśli będziesz niegrzeczna zje cię trzygłowy pies albo nadzieje na widły rogaty diabeł. Ktoś tu ewidentnie przesadził z czerwienią jako środkiem wyrazu. Wszystko w tej katerze jest czerwone. Jej ręce sufit, podłoga, filary. Wszystko. Nawet ukrzyżowany Chrustus obok ołtarza. Wszystko czerwone oprócz mężczyzny w czarnej szacie z czarnym kapturem.
- Proszę księdza. - zawołała.
Mężczyzna podniósł głowę. Było daleko. Nie widziała jego twarzy tylko oczy. Oczy lśniące płynną czerwienią. Usłyszał ją i zaczął powoli iść w jej stronę. Wyciągnął w jej kierunku czarną pokrytą łuskami rękę, której palce były zakończone długimi ostrymi pazurami. Skinął na Selenę. Chyba chciał jej coś powiedzieć. Otworzył usta pełne trójkątnych białych zębów.
- Księżniczko…
Obudziła się. Całe szczęście była w łóżku, ubrana w koszulę nocną. Obok niej leżał Baal. Miał otwartą paszczę. Najwyraźniej było mu bardzo gorąco.
Miałaś zły sen? - spytał. Selena spojrzała na niego umęczonym wzrokiem. Nie miała ochoty odpowiadać. Tym bardziej, że nie sądziła żeby to był tylko zły sen.
- Muszę iść pod prysznic - powiedziała. Tak to zdecydowanie był dobry pomysł. W końcu była cała mokra od potu.
Weszła do łazienki. Rozebrała się z koszuli nocnej, której sama nigdy by sobie nie wybrała. Nigdy nie włożyłaby różowej przykrótkiej koszulki ze wzorek w niebieskie słoniki. Słoniki zza dużymi uszami. Odwróciła się w stronę lustra. Pomyślała że, powinna mu zadać pewne pytanie.
- Lustereczko powiedz przecie… Kto jest najpiękniejszy w świecie?
Powiedziała to zdanie wypowiadane już kiedyś przez pewną próżną samotną kobietę, która kazała wyrwać serce ładniejszej a przede wszystkim młodszej pasierbicy. Przez Złą Królową. Jak to świadczy o Selenie? Nie doczekała się odpowiedzi. Niestety to lustro nie było magiczne. Przedstawiało jedynie prawdę. Prawdę, która miała twarz przestraszonej piętnastoletniej dziewczynki z rozciętą wargą i posiniaczoną twarzą. Dziewczynki, które w tej swej prawdziwej nagiej postaci, bo prawda jest zawsze obdarta ze wszystkiego, nie przypominała jeszcze kobiety. Piersi były zbyt małe, biodra zbyt wąskie, a nogi zbyt chude.
- Nie jestem piękna jak gwiazdy na niebie. W ogóle nie jestem piękna…
Usłyszała głos Hohenheima - Jesteś nikim.
Gdzie tu kobiecość? Ach. Tutaj jesteś. Ciekniesz po udach. Dostała okres. Cudownie. Akurat dzisiaj. Chociaż może to, co innego. Wczoraj jak ten Niemiec włożył palec… Rozkręciła kurek z gorącą wodą. Zagryzła dolną wargę i zacisnęła pięści. Zaczęła uderzać nimi w kafelki. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona. Wściekła, bezsilna. Bolał ją brzuch. Poczuła słony smak łez. Nikt mnie obroni. Jestem totalnie sama. „Nic nie jesteś wstanie zrobić”. Całe szczęście, chociaż w tym przypadku ”kobiecej przypadłości“ wiedziała, co robić. Poszukała podpasek, które całe szczęście leżały obok prysznica. Małe niebieskie pudełeczko z napisem ”Always clean protection.“ ”Zawsze - czysta ochrona.“ Czy tylko na to mogę liczyć? Tylko na taką ochronę.
- Księżniczko…
Ktoś pukał w drzwi łazienki.
- Tu Malin. Przyniosłam waszej wysokości zaproszenie na śniadanie.
Selena zakręcała kurki z wodą. Od uderzania w płytki zdrętwiały jej ręce.
- Od kogo?
- Od mistrza Twardowskiego.
Zaskoczył ją tym gestem, przede wszystkim, dlatego, że to było miłe. Nie liczyła na uprzejmość.
- Znowu na czerwono? - Zapytał Twardowski, gdy zeszła do kuchni. Doprawdy żadnego "Dzień Dobry" "Miło widzieć" tylko...
- Tak znowu na czerwono. Coś panu nie pasuje?
Poza tym pomylił kolor. Wełniana tunika, jaką wybrała dla niej Malin była
koloru bordo.
- Nie, źle mnie zrozumiałaś dziecko. Wszystko mi pasuje. Wręcz cieszę się, że przyszłaś do mnie ubrana mniej oficjalnie.
Oczywiście, że się cieszysz. Tym bardziej, że sam Twardowski nie zawracał sobie głowy wyglądem. Wytarte dżinsy, nieuprasowana koszula w kratę. Na krześle obok leżała niedbale rzucona kurtka.
- Czerwień jest kolorem królów, a ja Panie Twardowski jestem córką króla…
- I przyszłą królową.
- Pan to powiedział.
Twardowski uśmiechnął się pod nosem.
- Właśnie nad tym musimy popracować.
- Nie rozumiem, o co panu chodzi. Niby, nad czym miałabym?
- Nad twoja mylną oceną sytuacji. Myślisz, że jesteś ważniejsza niż w rzeczywistości. Taki błąd może cię dużo kosztować - stwierdził. Po czym ręką
wskazał na drugie krzesło.
Selena usiadła przy stole, który uginał się od niezdrowego jedzenia. Szynka, kiełbaska, kaszanka, marynowane śledzie, jakaś sałatka z majonezem i dwa dzbanki parującej ciepłej herbaty z cytryną. Postarał się, jednak Selena nie miała ochoty jeść czegokolwiek. W żołądku miała jeden wielki kamień, więc nalała sobie jedynie herbaty. Gdy to zrobiła podleciała do niej papuga. Usiadła tuż przy szklance.
- Helo! - zaskrzeczała. Stojąca obok niej Baal wyszczerzyła zęby.
- Uważaj na nią. - ostrzegł Mag, krojąc przy tym kiełbasę na pojedyncze plasterki.
- Jest miła tylko, dlatego ponieważ liczy, że coś jej skapnie.
- To tak jak większość ludzi - odpowiedziała Selena. - Oni też są mili tylko kiedyś czegoś chcą.
Twardowski uśmiechnął się. Mógł być przystojny, gdyby nie był taki stary. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat.
- Dokładnie tak, księżniczko. Nie jesteś głupia wbrew temu, co sądzi większość. Chcesz trochę kawałek kiełbaski. Przyniosłem troszkę dzisiaj, ponieważ kolejnego łososia na śniadanie bym nie zniósł.
Zawahała się z kiełbasy wystawało sporo tłuszczu.
- Śmiało. Musisz więcej jeść. Jesteś taka blada.
Selena z pewnym wahaniem wzięła kawałek i położyła na ukrojoną pójdę ciemnego chleba.
- Normalnie nie jestem aż tak blada. To tylko podkład. Malin mówiła, że powinien być o odcień jaśniejszy od skóry.
- Dziewczynki w twoim wieku nie powinny się tak ostro malować.
Selena poczuła rumieniec wstydu na policzkach. Nie spodziewała się krytyki również na tym polu.
- Powinnam wyglądać jak kobieta. Poza tym musiałam zamaskować siniaki pozostawione przez pańskiego kolegę.
- Nie spiesz się tak żeby być dorosłą dziecko. Bycie dorosłym, przez większość czasu bywa naprawdę do kitu. Jednak nie o tym powinniśmy teraz rozmawiać. Mam dla ciebie prezent.
Mag wyjął z kieszeni czerwone pudełeczko wielkości męskiej dłoni. Położył je na stole. Selena z pewnym wahaniem przyjęła pudełeczko.
- Dziękuję.
- Nie dziękuj, jak nie wiesz, za co. Otwórz.
Otworzyła. W środku był naszyjnik z dużym pomarańczowym kamieniem na krótkim skórzanym paseczku.
- Ładny wisiorek…
- To obroża.
Baal szczeknęła, chyba ucieszyła się z prezentu, zaczęła intensywnie merdać ogonem. Gdy Selena zakładała Baal obróżkę, Twardowski zajął się jedzeniem i posmarował masłem kawałek chleba.
- Dzięki temu następnym razem jak wejdziesz do sali będziesz wstanie wezwać demona.
Selena nalała sobie cytrynowej herbatki. Wypiła łyczek.
- Nie będzie następnego razu.
Twardowski posłał jej zaskoczenie spojrzenie.
- Prędzej się zabiję niż pozwolę, aby kolejny raz tak mnie upokorzono.
Przez chwilę mag milczał. Ukroił sobie kawałek kaszanki i zanurzał ją w musztardzie. Selena cierpliwie oczekiwała na dalszy ciąg wypowiedzi.
- Kiepska będzie z ciebie królowa, skoro tak łatwo dajesz cię przestraszyć.
- Słucham?
- Nie wiem, czego się naczytałaś w książkach, ale prawdziwe życie nie jest bajką, w której każda księżniczka dostaje szczęśliwe zakończenie. W rzeczywistości nie ma tak dobrze.
Ucisk w żołądku się zwiększył.
- W takim razie, po co żyć? Po co żyć, jeśli nie można być szczęśliwym.
- Zaraz, zaraz dziecko, co ty wnioski wyciągasz? Nie wszystko się w życiu udaje, ale żeby zaraz samobójstwo... Na wszystko trzeba zapracować. Przy tym nigdy nie można mieć gwarancji, że otrzyma się szczęśliwe zakończenie.
Selena nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć, dlatego napiła się herbaty. Potrzebowała chwili do namysłu.
- Chce pan przez to powiedzieć, że moje wczorajsze ”badanie“ usprawiedliwia trudna rzeczywistość.
Mag przerwał jedzenie, przełknął to, co miał w ustach i skrzywił się jakby zjadł coś kwaśnego.
- To jedno ci mogę przyznać. Hohenheim wczoraj przesadził.
- A pan nic nie zrobił, aby go powstrzymać.
Teraz to Twardowski nalał sobie herbaty. Napił się łyczka, następnie sięgnął do kieszeni spodni i wyjął niewielki pomarańczowy kamyczek, który zalśnił pomarańczowym światłem obejmując przy tym Baal i papuga. Obydwa demony zaczęły lśnić czerwonym światłem. Powoli przekształcały się z powrotem w postaci bardziej ludzkie. Po chwili obok Seleny stała kobieta z podziemi zamku Schwerin i uważnie wpatrywała się w drugą kobietę stojącą obok Maga. Selena wciągnęła powietrze.
Ludzka postać Baal była piękna i seksowna. Jednak Mefistoteles była po prostu olśniewająca. Długie czerwone włosy sięgające do połowy pleców, biała skóra, pełne czerwone usta, duże piersi, zgrabne biodra. Po prostu piękność totalna z dwojgiem różnych oczu. Czarnym i niebieckim. Bogini, dodatkowego wrażenia dopełniała ciasno opinająca ciało pomarańczowa zbroja. Selena poczuła, że się czerwieni od samego patrzenia na nią.
- Więc... - zaczął Polak.
- Nie zaczyna się zdania, od więc. - skontrowała Selena.
- Słusznie - przyznał Twardowski.
- Baal co jej zabrałaś? Na jakim materiale podpisałaś kontrakt. Demonica uśmiechnęła się.
- Lubiłam jej ojca, ze wglądu na pamięć tego cudownego dziwkarza ustaliłam stosunkowo niską cenę. Jej największy talent. - Selena przez chwilę nie mogła skojarzyć, o co mu chodzi.
- Zabrałam jej muzykę. Nigdy więcej nie zagra ani zaśpiewa.
- A to tak można? - wtrąciła Selena.
- Można, a co myślałaś, że zabrałam ci duszę i po śmierci zabiorę cię prosto do piekła?
Selena nie odpowiedziała. Nalała sobie soku pomarańczowego.
- Ja, podobnie jak każdy inny demon jestem jedynie narzędziem. Bronią całkowicie zależną od twojej woli.
- Doprawdy. Gdyby tak było... Zabiłbyś Hohenheima. Baal przegryzł wargę i założył ręce na piersiach.
- Ponieważ każdą broń trzeba odbezpieczyć przed użyciem a ty panienko tego nie zrobiłaś.
Demon dotknął pomarańczowego kamienia w naszyjniku.
- Na szczęście dobry znajomy Mistrz Twardowski, podarował śliczny kluczyk do zrzucenia zabezpieczeń. Poza tym, panienko, niezbyt rozsądny wydaje się pomysł aby atakować trzech magów.
- W takim razie powinnam się cieszyć, że mam taką myślącą broń.
- Powinnaś. Nie krzyw się tak panienko. W końcu kto jak kto, ale ja ci życzę najlepiej. Stworzymy razem świetny zespół. Przy czym z pewnością nie będziemy tak nudne, jak ta dwójka.
Baal z uśmiechem, oparł się na stole i niebezpiecznie zbliżył do Twardowskiego.
- Więc Mefistoteles? Pierwszy renegocjowany kontakt.
Rudowłosa demonica nie odpowiedziała. Wpatrywała się w Baal martwym wzrokiem przedmiotu, który dawno stracił własną wolę. Milczenie chwilę trwało.
- Jak to zrobiłeś? - zapytał Baal Twardowskiego. - Jak uniknąłeś losu Fausta?
Ręka maga odruchowo powędrowała do lewego nadgarstka. Chwycił się za niego.
- Krążą różne wersje na ten temat.
Mag nie odpowiedział zaczął za to powoli obierać mandarynkę.
- Nijaki Mickiewicz twierdzi, że postraszyłeś Diabła ”panią Twardowska“. Inna wersja stwierdza, że uciekając przed diabłem dorobiłeś się zaszczytnego tytułu pierwszego Polaka na księżycu. Która z tych wersji jest prawdziwa?
- Przecież wiesz, że żadna. - odpowiedział Twardowski. Baal zgodził się, skinając głową.
- Żadna wersja nie obejmuje utraty oka i milczenia Mefistoles. Jak żeś to zrobił? Jak ją odciąłeś od centrum?
Twardowski brzydko się uśmiechnął.
- Na każdego jest sposób. Trzeba tylko wiedzieć, jaki. Na razie niech ci wystarczy, że nie chcesz abym przekazał tą wiedzę twojej nowej młodej właścicielce. - zagroził demonowi.
Następnie wyjął z kieszeni kamyk i zręcznie przełożył go pomiędzy palcami lewej ręki. Chwilę po tym jak to zrobił obydwa demony pękły wracając do postaci zwierząt. Baal nie był z tego zadowolony. Zaczął warczeć na Twardowskiego. Ten mocno walnął pięścią w stół. To uspokoiło demona, który usiadł przy nodze Seleny. Grzeczny pies.
- Nie lubię kłótni, drogie dziecko. – powiedział wsypując sobie trzy łyżki cukru do swojej filiżanki herbaty.
- Mam tak odkąd byłem małym chłopcem. Poza tym znam się z “Narwanym Niemcem” ponad dwadzieścia lat.
- Jest pańskim przyjacielem.
- To za dużo powiedziane. Po prostu lubię go dużo bardziej niż ciebie.
- I dlatego pozwolił mu pan robić, co chce.
Twardowski westchnął i potarł skronie.
- Przyznaję wczorajsze wydarzenie można uznać za błąd, na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie spodziewałem się, z waszej strony czegoś takiego.
- Chce mnie tym pan obwinić? Przecież to on zaczął, nie ja.
- W przypadku Hohenheima, nie chodzi, kto jest winny. Dwa latu spadł z konia uderzył się głowę, ot tamtej pory nie myśli jasno.
Selena nie rozumiała, o co mu chodzi temu człowiekowi. Przecież nic mu nie zrobiła.
- Czym go niby obraziłam?
- Postawiłaś się. - odpowiedział Twardowski. - Postawiłaś mu się i przypomniała mu się Mira.
Znowu to imię.
- Kim jest Mira?
Mag jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
- Nie każ mi proszę powtarzać wszystkiego jeszcze raz.
Selena chwyciła za dzban i ponownie nalała sobie herbaty. Zamknęła oczy przypominając sobie jak spoliczkowała Hohenheima, a on powiedział jej kazirodztwie.
- Chcesz powiedzieć, że on mówił prawdę?
- Mój kolega delikatnie mówiąc. Nie jest mistrzem dyplomacji. To co ci powiedział było chamskie, brutalnie i okrutne, ale niestety prawdziwe. Zresztą nie martw się dojdziemy do tego. Wszystko po kolei.
Twardowski przestał jeść. Ułożył sobie dłonie w daszek i oparł na nich brodę.
- Czy wiesz? Dlaczego twój ojciec został królem? To było głupie pytanie.
- Zabił go. Kaina - Czarnego Smoka.
Był z tego taki dumny. Gdy przyjeżdżał w odwiedziny, Selena chciała wprawić go w dobry nastrój mówiła: Tatusiu opowiedz mi jak zabiłeś smoka. Wtedy nieco zamyśloną, napiętą twarz rozjaśniał uśmiech. Brał wtedy pogrzebacz od ogniska i kazał strażnikom wkładać stary nieco zniżony kostium smoka. Mówił “Panowie igrzyska dla księżniczki. Moje słoneczko życzy sobie zobaczyć jak wspaniały jest jej ojciec”.
- Kim był Czarny? –Twardowski znowu zadał pytanie wyrywając ją przy z zamyślenia. Miał ją najwyraźniej za kretynkę. Wciągnęła powietrze by się uspokoić. Jej tata-dziadek, który zapłodnił własną córkę, lubił mówić, że tylko odpowiednie oddychanie powstrzymuje go przed ścięciem idiotom głów.
- Czarny Kain jest istotą, o która pierwszy pojawia się na kartach Biblii, gdy zabija swojego brata Abla. Za karę Bóg naznaczył go znakiem hańby. Twardowski pokiwał potwierdzająco głową.
- Zadziwiające jak często błogosławieństwo lub klątwa pozostają stronami jednej i tej samej monety. Wszystko zależy od interpretacji. „Ale Pan mu powiedział: «O, nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!» Dał też Pan znamię Kainowi, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka.”
- Siedmiokrotną pomstę…
- Tak… Zdecydowanie zabicie Czarnego nie wyszło twojemu ojcu o na zdrowie. Zupełnie nie nadawał się na to stanowisko.
- W takim razie… Dlaczego uczyniliście go królem? Przecież nie zostałby koronowany bez poparcia Rady.
Mag uśmiechnął się łagodnie.
- To prawda. Arthur został królem na skutek decyzji Rady.
- Dlaczego mówi pan o tym z takim żalem. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Z żalem? - zapytał. - Zabawne i nie, co naiwne z twojej strony posądzanie mnie o tak ludzkie uczucie. Po prostu uważam uczyniłem wtedy najgorszą rzeczą, do której przyłożyłem rękę.
- Dlaczego?
- Ze względu na konsekwencje, jakim było fatalne panowanie twojego Ojca.
- Przesadza pan. Nie mógł być aż taki zły skoro wytrzymaliście z nim ponad 250 lat.
Twardowski spojrzał na Selenę zdziwiony.
- 250... Na tak... Znowu, masz racje mała księżniczko. Twój ojciec wśród wielu znaczących wad posiadał również zalety. Przede wszystkim był łatwy do sterowania. Błąd nasz polegał na tym, że pozwali Zakonowi przejąć nad nim kontrolę.
Twardowski wstał z krzesła i zaczął spacerować wokół stołu.
- Nienawidzi ich, pan.
Mag prychnął pogardliwie.
- Nienawiść. To takie duże słowo. Po prostu nie lubię hipokryzji i przekonania, że w imię jedynej prawdy można usprawiedliwić wszystko. Kontrolować wszystko.
- Za to pan jest chodzącym ideałem.
- Nie bądź taka zgryźliwa. Nikt nie jest doskonały. Poza tym wiesz, że mam rację.
- Być może. Jednak to, co pan mówi jest bez znaczenia, mój ojciec nie żyje. Nie ma już wpływu na nic. Nawet na to, że pański kolega wczoraj swoimi brudnymi palcami pozbawił mnie dziewictwa.
- Powiedziałem, że jest mi przykro. Poza tym Hohenheim przerwał jedynie błonę. To nic niezwykłego, jako były student medycyny mogę ci powiedzieć, że dziewczęta często ją tracą w sposób mechaniczny. Jeżeli chodzi o seks wciąż jesteś niewinna. Twój przyszły małżonek nie będzie tego kwestionował.
- Kto nim będzie?
Nie odpowiedział.
- Kto nim będzie? Za jakiego starego dziada karzecie mi wyjść.
- Seleno posłuchaj… - Nie. Mam dosyć! Dosyć rozumie pan. Nie zrobię tego.
- Nie zrobisz, czego? - zapytał lodowatym głosem.
- Nie wyjdziesz za osobę, którą ci wskażemy? Zabijesz się z rozpaczy? Biedne naiwne dziecko.
Chwycił ją za brodę i zmusił do spojrzenia w jedno jedyne oko.
- Zrobisz dokładnie to co ci karzemy, ponieważ istnieją sprawy znacznie ważniejsze niż twoje biedne zranione nastoletnie serduszko.
- Nie muszę być Królową. - powiedziała, odwracając wzrok w stronę okna.
- Weźcie jakąś inną blondynkę. Ludzie to kupią. Większość nie wie jak wyglądam. Mnie odeślijcie do domu.
Twardowski jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
- Przestań pieprzyć dziecko, bo nie wiesz, o czym mówisz, a na dodatek wyjaśnić nie dajesz. Niestety po wczorajszym przedstawieniu wszyscy wiedzą jak wyglądasz. Poza tym jak już ci powiedziano, znacznie bardziej interesujące w twoim dziedzictwie, nie jest twój tytuł ani majątek tylko skażony materiał genetyczny.
- Smocza krew.
- Taki napitek źle robi rozsądkowi większości ludzi. Pomyśl skąd się wzięły te jego irracjonalne, nie logiczne zachowanie. Napady gniewu, mania prześladowcza, obsesja na punkcie wiary.
- Był, jaki był. - odpowiedziała już nieco spokojniejsza. - Ale przede wszystkim był moim ojcem. Nie powinno się źle mówić o zmarłych.
- Nie zawsze taki był. - powiedział dziwnie lodowato. - Stał się taki dopiero zabił Kaina i napił się smoczej krwi.
Twardowski gorzko się uśmiechnął. Chyba doszedł do wniosku, że herbata również jest zbyt gorzka. Dołożył sobie do niej pięć łyżek cukrów. Napił się.
- Nie powinien tego robić. Niestety nie wziął pod uwagę dosyć oczywistych w wypadku spożycia efektów ubocznych.
Upił kolejnego łyczka.
- Mówiąc wprost. Padło mu na mózg, wszystkie wartości, jakie do tej pory wyznawał przestały być ważne.
- Twardowski wstał z krzesła i zaczął chodzić po kuchni.
- Wszyscy mu powtarzali Arthur nie pij tego to trucizna. Przypomnij sobie historię z Zygfrydem, Świętym Jerzym.
Selena poczuła, że zaczyna się pocić.
- Wszyscy byli wspaniałymi rycerzami, którzy zapłacili życiem za ochronę najsłabszych.
- Niezupełnie. Chyba, że źródła wspaniałości dopatrujesz się we śmierci obydwu wyżej wymienionych panów. Była ona bardzo inspirująca dla różnej maści artystów. Polecam twojej uwadze czteroczęściowy dramat muzyczny “Pierścień Nibelungów” autorstwa Ryszarda Wagnera opowiadający o tragicznym życiu twojego przodka.
- Niech pan przestanie kpić.
- Ja nie kpię, drogie dziecko. Mówię ci prawdę. Twój ojciec socjopatą.
- Mój ojciec ratował Organizację.
- Nic jej nie zagrażało.
- Ojciec opowiadał, że Czarny Smok kradł złoto, zabijał szlachciców, gwałcił dziewice.
Polak zaczął kręcić głową i grozić jej palcem.
- Nie, tak i nie. Z tym złotem to były podatki, a zabijał jedynie buntowników. Poza tym gwałcić nie musiał, jak każde smoczysko w postaci ludzkiej był przystojny.
- Skoro Czarny był taki cudowny, dobry i pewnie jeszcze niesamowicie silny. To, dlaczego mój ojciec go zabił?
Twardowski spojrzał na Selenę, nieco zmęczonym wzrokiem. Zerknął na swój zegarek.
- Mam odpowiedzieć krótko czy rozwijać temat.
- Krótko z wyjaśnieniem.
- Kain dał się zabić.
- Pan sobie ze mnie żartuje.
- Skądże dziecino. Gdzież bym śmiał?
- Podobno mój ojciec nie odniósł żadnej rany w czasie walki.
- Dziecko. Oni ze sobą nie walczyli. Kaina zamordowano. Powiedz mi ile w tej chwili na świecie jest smoków?
- Sześć po jednym z każdego istniejącego żywiołu: ognia, wody, ziemi, powietrza, piorunu i żelaza.
- Dokładnie tak. Jak pewnie się domyślasz, niektórzy mają problem ze Smokami. Nie mogą zaakceptować faktu, że ich moc nie pochodzi od Boga, Jahwe lub Allaha.
- Moc magów również nie pochodzi od Boga.
Mag gorzko się uśmiechał.
- Zdania są tu podzielone. Za to moc smoków pochodzi z naszej pięknej planety ziemi. Nie może być kontrolowana przez nikogo innego tylko przez nich samych. Są nie do poskromienia.
- Ale przecież istnieją Magowie władający żywiołami. Powiedz mi dziecko, czy wiesz jak określamy siódmy żywioł?
- Różnie… Eter, kwintesencja, akasha, chaos. Jednak... Nie rozumieniem ojciec mówił, że w praktyce wyglądało to tak jakby miał kontrolę nad każdą istotą.
- Po prostu był najsilniejszym żyjącym psionikiem i potrafił to wykorzystać. Potrafił czarować ludzi.
- Chce pan powiedzieć, że Czarny Smok, który popełnił samobójstwo przy pomocy mojego ojca, karał go z zaświatów.
- Niekoniecznie. Chodzi tu o specyfikę smoczej krwi. Miesza w głowie. Jednak ciebie nie skrzywdził. Myślę, że w twoim przypadku pilnował. Te rzadkie odwiedziny. Chyba nie chciał cię skrzywdzić. Nie tak jak twoją matkę.
Selena dotknęła dłonią swojej twarzy. Jej oczy były suche.
- Chyba dzisiaj się już wypłakałam.
- To nie dobrze - stwierdził Twardowski. - Ludzie pozostają ludźmi dopóki płaczą. Dopiero, gdy ostatnia łza westchnie wtedy zamieniają się w potwory. W monstra.
- Mam zostać potworem? - Zapytała. - Czerwonym potworem?
Selena spojrzała ponownie na sukienkę.
- Może tak będzie dla mnie łatwiej.
- Może. - przyznał z pewnym wahaniem. Przez chwilę oboje milczeli. Słychać było tylko papugę dziobiącą sałatkę jeżynową. Selena nagle zrobiła się głodna. Nałożyła sobie szynkę, jajko pomidor i zrobiła sobie porządną kanapkę. Ugryzła ją. Przełknęła kawałek następnie wstała.
- Dziękuję panu bardzo za to niesamowicie pouczające śniadanie.
- Usiądź dziecko, nie jedz tak łapczywie, jeszcze dostaniesz zgagi.
- Dziękuję za troskę. Do widzenia. Baal do nogi.
Klepnęła się w biodro, zamierzała natychmiast stąd odejść. Zatrzymała się jednak, gdy spojrzała na Twardowskiego.
- Siadaj z powrotem. - powiedział to tak lodowatym tonem, że po plecach Seleny przeszedł dreszcz. - Siadaj i doceń fakt, że ktoś chce z tobą rozmawiać.
Coś w jego głosie. Jakieś dziwne zdecydowanie, sprawiło, że zrobiła, co kazał.
- Jak już powiedziałem, są rzeczy ważniejsze niż twoje wewnętrzne dramaty. Zapomniałaś o swoim prezencie koronacyjnym od naszych skośnookich przyjaciół. Pięknej chryzantemie na początek twojego panowania.
Selena miała już dość tej rozmowy.
- Czego ode mnie chcesz.
- Twój dotychczasowy narzeczony Kurosaki Ren, nie jest już przez Radę mile widziany. Małżeństwo z nim zbyt bardzo uzależniłoby nas od cesarstwa.
Twardowski westchnął ukrył twarz w dłoniach. Nie spodziewała się, że powiedzenie prawdy będzie mu sprawiało taką trudność.
- Cesarzowa Wschodu - Chag’e jest mądrą kobietą. Słynie z tego, że nie podejmuje niepotrzebnego ryzyka. Dlatego uznaliśmy, że nie zaatakuje, jeśli wzmocnimy najwyższy krąg władzy.
- Czyli co? Przyjmiecie do Rady nowych członków?
- Rada nie przyjmuje nowych członków. Poza tym my nie jesteśmy najwyższym kręgiem władzy.
To powinno być dla niej od początku oczywiste.
- Uratować nas ma, mój nowy mąż. Kim on będzie?
- Nie wiadomo. Wzmocnienie Zachodu nie obejmuje załatwienia ci męża. Istnieje inna możliwość. Produkcja broni.
Tego się nie spodziewała.
- Bardzo dobrze w takim razie zróbmy to.
- Jednak produkcja, to dosyć nieczysta sprawa, a opór Zakonu może być dla nas problematyczny.
- Dlaczego? Co to ma być za broń?
- Czarny. Czarny Smok, którego wyprodukujesz nam razem Czerwonym Smokiem
Kłamstwa Dlaczego ludzie kłamią? Dlaczego oszukują?
Nie tylko innych, ale siebie.
Ponieważ prawda wydaje się po prostu nie do zniesienia.
Rzeczywistość bywa tak przerażająca, straszna, że jedynym wyjściem wydaje się ucieczka. Odejście w nieistniejące miejsce, gdzie nikt nie może cię tknąć. Pół biedy, jeśli osoba śniąca na jawie jest tego świadoma. Znacznie gorzej przedstawia się sytuacja, kiedy człowiek myli fikcję z rzeczywistością. Kłamstwo z prawdą.
Można było wykorzystać jej nie wiedzę na korzyść Rady.
Z drugiej strony... Jak się można nie zorientować?
Śpiew, jako cena za kontrakt był po prostu bzdurą. Selena ładnie śpiewała. Nie tak jak Kristen, ale uszy nie bolały. Jednak lepiej było żeby nie śpiewała. W piosenkach jest magia, ożywiający lek duszy, którego żaden naukowiec nie jest wstanie zmierzyć lub zauważyć.
W tym przypadku lepiej byłoby gdyby nic jej nie ożywiło i księżniczka pozostała wewnątrz martwa. Trupami bez nadziei najłatwiej sterować.
Kristen Munk zawsze to zadziwiało. Jak ludzie mogą być tak głupi? Chociaż... taka biedna Selenka. Śliczna królewna przez piętnaście lat swojego życia karmiona bajkami o pięknych rycerzach, strasznych smokach mogła brzydką, rzeczywistą prawdę uznać, jako kłamstwo.
Dlatego nie można było winić Twardowskiego, że manipulował faktami, aby przekonać królewnę. Jak tu powiedzieć dziewczynie, która po koronacji mogła skazać cię na śmierć, że całe jej dotychczasowe życie było oparte na kłamstwie.
Tymczasem sytuacja wyglądała następująco.
Dawno, dawno temu, niemiecki uczony Heinrich Schliemann szukając legendarnej Troi z Iliady odnalazł pewien grobowiec. Nazwano go skarbcem Atreusza na cześć mitycznego króla.
Pochowano tam siedem osób. Trzy kobiety i czterech mężczyzn. Każde z nich miało przy sobie miecz.
Tysiące lat spoczywali wśród malowideł, przedstawiających siedem postaci o fioletowych oczach i kolorowych zbrojach. Schliemann myślał, że to bogowie olimpijscy, a mężczyzna pochowany w złotej masce to Agammemnon - bohater Iliady.
Był w błędzie.
Prawdę zataił przed nim jego przyjaciel Rudolf Virchow.
Ten profesor biologii odkrył, że grobowiec zbudowano pięćset lat przed wydarzeniami z wojny trojańskiej. Dodatkowo zauważył, że jeden z robotników ma fioletowe oczy. Kiedy wszedł do grobowca miecze zaczęły reagować. Dźwięczeć. Niczym kamerton w trakcie strojenia fortepianu.
Zaintrygowany Virchow postanowił rozpocząć badania. Niestety naukowa rzeczywistość była brutalna. Profesor nie miał funduszy, potrzebował sponsorów.
Potrzebował organizacji. Organizacji, która przyciągała ludzi poukładaną wizją świata, utopią.
Większość z ludzi potrzebuje takiej wizji przyszłego szczęcie. Dlatego wymyśla poukładaną rzeczywistość w której mamy bogów, Boga, demony, potwory. Smoki.
Tych ostatnich nie można było rozgryźć.
Po ponad dwustu latach badań, wciąż bez przełomu.
Niektórzy uznali to za znak.
W końcu Boga nie da się zdefiniować, jest poza ludzkim rozumieniem. W
Organizacji pojawił Stary Porządek uważający, że smokom należą się nabożeństwa i ofiary. Nie podobało to się Zakonowi zrzeszającym intensywnie wierzących chrześcijan.
Dlatego dano im władzę nad najważniejszą rzeczą w Organizacji. Oddano im genetykę. Podstawę wszystkiego, którą wbrew panującym opiniom nie była rodzina.
"Podstawowa komórka społeczna" - mawiał Arthur Pendragon - prywatnie Tomas Lindell. Ojciec, który bardzo kochał swoją córkę Mirę.
Niektórzy plotkowali, że zbyt bardzo.
Powszechne wątpliwości budził przede wszystkim fakt, że długo nie wprowadzał jej na salony
Trwało to do dnia kiedy młody władca, przystojny fioletowo - oki Kain Zakhak, Król Zachodu powszechnie znany jako Czarny Smok, postanowił zorganizować przyjęcie na które zaprosił wszystkich najważniejszych członków z rodzinami.
Arthur nie mógł mu odmówić. Tym bardziej, że Kain Zakhak miał talent do przekonywania. Poza tym na uroczystości miał ogłosić wprowadzenie ważnych i niebezpiecznych zmian. Reform jak to nazywał.
Ujawnienie przeprowadzonych badań rządom, zaprzestanie rytuałów.
Kristen nie wiedziała, co się dokładnie stało na imprezie. Opuściła ją przez trasę koncertową.
Co się wtedy dokładnie stało?
Słyszała jedynie plotki. Ludzie opowiadali o tym, jak alkohol lał się strumieniami, a dziewice tańczyły "taniec brzucha" w arabskich strojach. Mira była wśród nich. Miała na sobie czerwoną sukienkę. Spodobała się Kainowi, który zabrał ją do siebie.
Na pewno wiadomo jedynie, jak się to wszystko skończyło.
Razem ze wschodem słońca ubabrany krwią Arthur Pendragon, przyniósł gościom odciętą głowę Kaina i poparty przez Zakon został odwołany królem.
Stało się to na skutek spisku? Nieszczęśliwego wypadku?
Nie wiadomo.
Oczywiście pojawiły się osoby niezgadzające się, na taki układ. Jednak szybko zostały usunięte.
Po namaszczeniu na władcę Arthur pod wpływem chwili, doszedł do wniosku, że powinien podziękować Bogu, ludziom za tak wielki zaszczyt, jakim było objęcia władzy nad Organizacją. Powinien coś poświęcić.
Podarować coś najcenniejszego.
Swoją córkę.
Dziewczyna protestowała. Broniła się. Gryzła swoich oprawców, kiedy w czerwonej sukience, przypinano ją do ołtarza. Uspokoiła się, kiedy gwałcił ją jej własny ojciec. Leżała nieruchomo. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
Po nim byli inni.
Nikogo nie zdziwiło, kiedy okazało się Mira jest w ciąży. Zaskoczeniem były jedynie fioletowe oczy nowo narodzonej dziewczynki oraz to, że noc po narodzinach dziecka Mira Lindell rzuciła się z okna.
Dlaczego Selena Lindell posiadała smoczy gen?
Cechę nie możliwą do wyizolowania w laboratorium. Determinująca urodę, tajemnicze oczy, a przede wszystkim dziwną zależność pomiędzy nimi Smokami, a Mieczami Siedmiu.
Te dziwne dźwięki.
Kristen nie wiedziała, czym się podniecać. Zwykły kamerton wydawał podobne.
Tymczasem powstały teorie.
Jedną z najbardziej niedorzecznych były zesmoczenie dziecka na skutek przejęcia przez jego matkę skoncentrowanej ilości spermy.
Tą szaloną teorię wyznawał Hohenheim. Kristen udawała, że również w to wierzy.
Tak było wygodniej. Jednak prawda była zaskakująco prosta. Ojcem Seleny był bez wątpienia Kain Zakhak, Czarny Smok.
Tak twierdził Franklin Stein w organizacji znany, jako H.H Holmes, będący profesorem.
Jej dobry przyjaciel, który osiem lat temu nagle przestał się odzywać. Mimo, że kiedyś nazywał ją swoją "Żabcią".
Czy on pierwszy ją zgwałcił? Jeszcze przed przedstawieniem. Jeszcze za nim Arthur Pendragon pozbawił go głowy.
Możliwe, ale wątpliwe. Przystojna była z niego bestia o brązowej skórze z zabójczo wrednym uśmieszkiem. Większość kobiet i mężczyzn szła z nim do łóżka z swojej własnej nieprzymuszonej woli.
Arthur najprawdopodobniej nakrył ich razem i zaskoczył Kaina.
Franklin Stein i inni profesorowie z instytutów zaciekawieni nowym nieaktywnym smoczątkiem wmówili nowemu władcy, że dziecko jest jego, a fioletowe oczy powstały na skutek wypicia przez niego krwi Smoka.
Arthur, któremu Zakon zaczął już wtedy aplikować narkotyki kupił tą wersję bez wahania.
Podobnie zresztą jak zupełnie nieznający się na genetyce Hohenheim. Od początku nieszczęśliwy. Zawsze celujący w nieosiągalne obiekty. Potrzebujący jedynie prostego usprawiedliwienia, aby do nich mierzyć.
Aktywne smoki to było jedno z takich nieosiągalnych marzeń. Przywrócić prawdziwą moc, prawdziwą magię.
Kim ona była, żeby oceniać?
W końcu większość ludzi potrzebuje jakiejś wyższej motywacji.
Z Kristen było inaczej ona od początku wiedziała, co robi. Nie zamierzała tego usprawiedliwiać moralnością, wyższym celem. Diabolicznym planem stworzenia aktywnego Smoka. Doskonale pamiętała, z jaką fascynacją Franklin rozprawiał o swoich stworzeniach. O tym, że smoki wymykają się badaczom. Mimo swej zagadkowej losowości, geny smoka w zwiększonej częstotliwości pojawiają się w jednej linii genetycznej. W jednej rodzinie. W podstawowej
komórki społecznej, której głównym zadaniem jest stwarzanie różnej maści problemów. Z powodu chorej zemsty za stare nic nieznaczące incydenty.
To było straszne, kiedy zorientowała się, że nie starcza jej pieniędzy.
Operacje, które przechodziła, aby powstrzymać gasnącą młodość, stawały się coraz droższe. Coraz mniej lekarzy decydowało się je wykonywać. Tłumaczyli się etyką lekarską, którą szybko porzucali, gdy położyło się na stole odpowiednią ilość gotówki. Hipokryci. Chcieli jedynie wyłudzić od niej więcej pieniędzy.
Tymczasem jej niewdzięczna córka przekonała Królową, że Kristen Munk, jej matka jest niepoczytalna.
Nie może odpowiadać za siebie, a tym bardziej za duńskie rodziny, łowców i płacone przez nich świętopietrze.
To był szczyt wszystkiego.
Rada tolerowała zboczeńców, gwałcicieli, morderców dopóki wpłacali pieniądze potrzebne do badania mieczy z nieziemskiej stali.
Natomiast kobietę, która ponad trzydzieści lat wiernie służyła organizacja, wyrzucono na śmietnik.
To było niesamowicie pouczające doświadczenie. Precz z prawami moralnymi. Zaróbmy na ich łamaniu. Na gwałcie, morderstwie.
Zorganizowanie czegoś takiego było bardzo proste.
Zareklamowali się w intrenecie. Pomógł jej staremu znajomy Walter Raleigh informatyk specjalizujący się w wykonywaniu sklepów internetowych. Założył stronę www.sacred-vergin.com.
Wejście zablokowane hasłem generowanym oddzielnie dla każdego użytkownika, który wpłacił kwotę pięciu tysięcy euro na szwajcarskie konto fundacji o wdzięcznej nazwie „Stop distroy children.”
Było to dosyć przewrotne, ale nalegał na to Raleigh twierdząc, że to dla zmylania Policji.
W końcu jak można podejrzewać kogoś o cokolwiek, jeśli w statucie organizacji ma ochronę niewinnych dzieci.
Dobrze to sobie wymyślił.
Walter Raleigh - mądry mężczyzna. Kristen nie znała jego prawdziwego imienia. Z pochodzenia Brytyjczyk potrafił zrobić wrażenie. Kiedy spotkała go po raz pierwszy ubranego w czarny smoking, pomyślała, że oto stanął przed nią hrabia Dracula.
Człowiek, który wierzył, że istnieje wiele dróg prowadzących do jednego Boga. Było to to dosyć nie konwencjonalne i krytykowane w obydwu frakcjach, Zakonie i w Starym Porządku, ale...
Jak się miało wpływy, pieniądze i sławę bezwzględnego Łowcy, który porywa żony swoich oponentów, aby je zamordować, zamrozić i następny rok pić ich krew.
Nikt nie śmie się przeciwstawiać.
Podobnie było z drugim gościem Libijczykiem Hamalem Karamali. Każdy rozsądny człowiek również jego powinien się bać. Chociaż z nieco innych powodów.
Ten sześćdziesięcio - siedmioletni otyły, łysy mężczyzna, sam osobiście nikogo nie zabił. Zlecał to innym, lubił jedynie patrzeć.
Realizację upodobanie, ułatwiały mu jego pieniądze. Zdobył doradzając libijskiemu dyktatorowi - Kadafiemu.
Był do niego naprawdę przywiązany. Kiedy w czasie Arabskiej Wiosny zastrzelono Kadafiego, Karamali zadzwonił do niej szukając pocieszenia. Wysłuchała go, uspokoiła.
W końcu trzeba dbać o przyjaciół zwłaszcza o tych, którzy płacą pięćdziesiąt tysięcy euro za udział w Rytuale.
W którym wbrew pozorom uczestniczyli nie tylko mężczyźni. Od siedmiu lat na Bornholm przyjeżdżała również kobieta.
Matka z synem. Irlandka Grace O'Malley z synem Juliusem Farrelem. Stanowili dosyć dziwną parę. Ona piękna, szczupła blondynka, taka nieco starsza Grace Kelly.
On niemal dwumetrowy dwustu kilowy spaślak, który ze swymi jasnymi włosami, poczerwieniałymi policzkami przypominał świnię.
Poza tym był to bardzo miły chłopiec. Tylko czasami w chwilach stresu, swoje problemy rozwiązywał siłowo. W wyniku takiego działania powstawały produkty uboczne - zwłoki. Grace O'Malley w ramach usuwania problemu, wykorzystywała pełne mięsa ciała.
W całkiem praktyczny sposób. Robiła z nich kiełbasę. Nawet niezłą, z czosnkiem i majerankiem. Trochę dziwnie wyglądało jak młody zajadał się taka kiełbasą, ale świadczyło to o więzi pomiędzy nimi.
Ona nie potrafiła stworzyć takiej relacji z Astrid. Jej głupia córka nie rozumiała piękna pochodzącego z ekstremalności. Drętwa kurwa.
Zresztą to wszystko było w tej chwili nieistotne. Stracili Wickmana Wiklinowego człowieka. Barka z wcześniej zamówioną statuą zniknęła.
Do pana Hansa, twórcy statuły i uczestnika sabatu Beltane od lat 15 nie można było się dodzwonić.
Tymczasem goście razem z ochroną byli już na miejscu. Wszyscy zakwaterowani w hotelu Lanhebjerg we wiosce Allinge położonej tuż obok Zamku Hammershus.
Kristen lubiła to miejsce. Wersalki, krzesła z kwiecistymi wzorami, białe kremowe ściany podkreślające kunsztowność wiktoriańskich mebli. Gustownie i klasycznie. Tylko nastrój nie ten.
Walter Raleigh stukał w klawiaturę komputera z zatroskaną miną. Julius nieudolnie uspokajał swoją matkę. Karamali popijał jakże po muzułmańsku Chateau d'Yquem.
Ochrona stała pod ściana. Rozprawiali o bezpieczeństwie.
Kristen Munk prychnęła pogardliwie z nad wypalanego papierosa, patrząc na tą etnicznie poprawną zbieraninę.
Wszystkie kolory skóry. Czarny jak smoła Pepe, nieco jaśniejsza, brązowa kobieta będąca, kiedyś jedną z amazonek Kadafiego i jakiś żółty Azjata chroniący Grace.
Tylko Walter Raleigh nie miał ochroniarza. W swojej dumie sądził, że go nie potrzebuje.
Oby się nie przeliczył
- Na pewno nie działa sam. - stwierdził niezwykle poważnie Informatyk.
Wszyscy odwrócili się w jego kierunku. Grace chwyciła swojego nastoletniego syna za rękę.
- Ktoś go osłania.
- Skąd taki wniosek? - zapytał Karamali nalewając sobie kolejny kieliszek champana.
- Może to jakiś samotny wariat.
Walter Raleigh prychnął z pogardą.
- Samotnego wariata namierzyłbym w pięć minut, po sygnale z komórki, z której dzwonił do pana Martineza.
- Nie zrobił pan tego - przerwał mu Pepe. Ochroniarz podszedł bliżej.
- Nie, ale tego należało się spodziewać. Każdy średnio inteligentny człowiek, wyłączyłby komórkę. Martwi mnie, co innego. Ktoś usunął materiał z kamer i na pewno nie zrobił tego nasz terrorysta.
Kristen opuściła trochę popiołu do kryształowej popielniczki.
- Dlaczego nie? Gdy był w domu, miał dostatecznie dużo czasu aby wejść do serwerowni, usunąć po sobie wszystkie ślady.
- Ale on nie usunął bezpośrednio z serwera Hohenheima. Nie uszkodził zamontowanych czujników. Fizycznie nic im nie zrobił. Tylko zhakował stworzone przeze mnie zabezpieczania.
- Czy to ważne, w jaki sposób usunął po sobie wszystkie ślady?
- Bardzo ważne, ponieważ udowadnia, że nie działa sam.
- Czemu nie? Co za problem włamać? Wkłada się pendzia i tyle. - stwierdziła Grace O'Malley.
Wszyscy spojrzeli się na nią jak na idiotkę.
- To mało prawdopodobne. - brązowa pani ochroniarz wtrąciła się, kierując rozmowę na właściwy temat.
- Nie istnieją ludzie aż tak wszechstronni. Umiejętności hackerskie nie idą w parze ze sprawnością fizyczną.
- Ogólnie rzecz biorąc ma pani rację. - Walter Raleigh potwierdził jej słowa. Ale są od tej reguły wyjątki... Na przykład ja.
Kristen pokręciła powątpiewająco głową. Przypomniała sobie, z jaką łatwością Nieznajomy obezwładnił jej ochroniarza.
- No dobrze, ale co nam to daje. Odezwał się piskliwym głosem Juliusek.
- Jest ich dwóch. Któryś może zrobić krzywdę mamie.
Chłopak spojrzał na Grace z czułością i pocieszająco poklepał po plecach.
- Czy mogłabym coś zasugerować? - zapytała brązowa ochroniarz. Kristen milcząco skinęła głową.
- Jeśli dobrze zrozumiałam Nieznajomy urządził sobie na nas polowanie. Proponuję odwrócenie ról. My zacznijmy polować na niego.
W sali zalęgła milcząca aprobata dla tego pomysłu. Jakby nie patrzeć wszyscy tutaj byli mniej lub bardziej drapieżnikami, a takie osoby nigdy nie lubią gdy
ktoś na nich poluje.
- Ma pani absolutną rację. W sytuacji której się znajdujemy obrona poprzez atak to najlepsze wyjście - odezwał się milczący do tej pory Pepe. - Jest tylko jedno, ale... Nie wiemy gdzie znajduje się w tej chwili nasz predator.
- Zwabimy go. - zaproponowała Kristen Munk.
- Niby, czym.
- Będzie próbował uratować dziewczyny. Tacy jak on zazwyczaj mają kompleks bohatera.
Pepe skrzywił się.
- Nie on. Miał doskonałą okazję do uratowania jednej z nich. Dostatecznie czasu zanim ja i jej eminencja się zjawiliśmy, ale zdecydował się zostawić dziewczynę.
- Tą, którą mieliśmy dzisiaj złożyć w ofierze? - zapytała Grace O' Malley.
Kristen Munk potwierdziła kiwając głową.
- Widziałem ją.- wtrącił się milczący Karamali. Cały czas nie odrywał wzroku
od prawie pustej butelki po winie. - Ona już jest zniszczona. Złamana. Nasz Nieznajomy, może uważać, że śmierć, byłaby dla niej po tych wszystkich tragicznych przeżyciach, wybawieniem. Co innego ta druga? Jak jej było na imię?
- Lillian - odpowiedziała Kristen, pomiędzy jednym a drugim pociągnięciem papierosa. Tradycyjnego papierosa z dymem i filtrem. Te elektryczne uważała za jakiś żart. Podobnie jak palącego je Hohenheima. Inicjatora dzisiejszych wydarzeń - morderczych i rytualnych. Powinien być tutaj razem z nimi. Zastanawiać się, jak rozwiązać problem z nachodzącym ich terrorystą. Zamiast tego zamknął się w pokoju z byłym i obecnym Czerwonym Kapturkiem. Lidia i Lillian. Trochę dużo tego L.
- Piękne imię, pasuje do czystej białej niczym kwiat panienki. Jej rodzice musieli mieć upodobania florystyczne. - powiedziała O'Malley.
- Już niedługo, będzie ją przypominała. - mruknęła pod nosem Kristen.
- Mężczyźni lubią ratować damy w opałach. Co nam szkodzi? Spalmy Czerwonego Kapturka i zerwijmy pewien kwiatek. Pepe powiedział, że nas obserwuje. Ciekawe jak zareaguje.
- Ok. - zgodził się ochroniarz. - Skoro to już ustalone. To pozostaje jeszcze kwestia, czy będziemy wstanie sobie z nim poradzić w bezpośredniej konfrontacji.
- W trzech na jednego lub dwóch. - Wtrąciła brązowoskóra. - Zawsze to jakaś przewaga.
Walter Raleigh wyglądał na nieźle oburzonego faktem, że jego nie uwzględniono w rachunkach.
- Czterech na jednego lub dwóch. - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Oczywiście. - potwierdził Pepe. - Wszyscy państwo dostaną broń do obrony.
- Ciekawe jaką? - zagadnął Karamali , który zaczął się rumienić od niaru alkoholu. - Miecze, łuki strzały. W końcu stajemy do walki panowie. Prawdziwej walki z bestią. Musimy się porządnie przygotować.
Wszyscy spojrzeli na niego powątpiewającym wzrokiem. Nawet Kristen, która normalnie nie miała nic przeciwko udowadnianiu wyższości wiedziała, że czasek powinno się zachować ostrożność, a ta sugerowała karabin maszynowy.
- Każdy dostanie pistolet do obrony.
- Nudy - skwitował Karamali. Skrzywił się wysuszonej widok pustej butelki. Pstryknął palcami. Brązowa kobieta wstała i poszła po jakieś wino.
- Powinniśmy mieć miecze. Powinniśmy odciąć mu głowę, a następnie umieścić ją w słoju z miodem, by móc pokazywać wrogom dla przykładu.
- Sasuke ma miecz. - wtrąciła O’Malley, wskazując na nie odzywającego się do tej pory Azjatę, który stał dalej nie ruchomo przy oknie nie reagując na słowa pracodawczyni.
- Wie pan... - Pepe zwrócił się do Karamaliego. - Taka głowa to zawsze dowód w sprawie, który powinno się zniszczyć.
Nikt nie zwrócił uwagi na jego komentarz, większość popuściła wodze fantazji.
- Ja chcę jego krew. - powiedział Raleigh. - Krew Łowcy.
- W takim razie... - O'Malley również dołączyła się do rozmowy. - My z Juliuszkiem weźmiemy resztę ciała.
Kobieta odwróciła się w stronę Kristen Munk z lekkim uśmiechem.
- Widziałaś jego "resztę". Ładna jest?
Co za marnotrawstwo...
- Nawet bardzo ładna. - z trudem zmusiła się do uśmiechu - Spodoba ci się.
Grace O'Malley wstała z kanapy i podeszła do Kristen Munk. Czule objęła ją
ramieniem.
- Nie bądź taka skwaszona. Wiem, myślisz, że ten terrorysta zepsuł ci imprezę za którą my zapłaciliśmy po 50 000 euro za osobę. Czasem dobrze jest zmienić plany. Juliuszek nigdy nie był na polowaniu na pewno przyda mu się to na jego drodze do męskości.
Kristen spojrzała na dłubiącego w nosie chłopaka. Tak, Juliuszek, to był dopiero mężczyzna.
- Dobrze. - powiedział Pepe. Kristen zauważyła, że znowu nikt na niego nie patrzył. Większość zajmowała się swoimi myślami. Jej ochroniarz też to zauważył. Zaczął klaskać w dłonie. To na chwilę skupiło ich uwagę.
- Sądzę, że powinniśmy ustalić, szczegóły naszej pułapki. Przede wszystkim powinniśmy ustalić gdzie się odbędzie ?
- Tam gdzie zwykle. - odpowiedziała Kristen.
- W Hammershus? W Miejscu gdzie jest dużo różnych zakamarków, za którymi może łatwo się ukryć.
Walter Raleigh podniósł się z krzesła, podszedł do Pepe i położył mu rękę na ramieniu.
- Wiem, że chcesz dobrze majorze Martinez. Jednak musisz pamiętać, że członkowie Organizacji nie postępują w tchórzliwy sposób. My nie pozwalany, aby jakiś zabójca, zmuszał nas do postępowania według swojej woli. Manipulował nami.
Pepe zmrużył oczy i spojrzał z góry na niższego od niego informatyka.
- Naprawdę nie dodzwonił się pan do Magi Norwegii.
- Nie. Próbowałem, ale cały czas zajęte.
- Jak rozumiem podobnie jest z Magi Szwecji.
- Tak.
Ochroniarz odwrócił się do Kristen.
- Pańska...
- Nie ona nawet palcem nie kiwnie.
Pepe zacisnął pięści z bezsilności.
- Jest pan pewny, że kamery w hotelu są zabezpieczone.
- Tak jestem. - potwierdził poważnie zirytowany Walter Raleigh. - Wgrałem nowe oprogramowanie. Nie do przejścia.
- To dobrze.
Pepe odszedł nieco na bok i przetarł oczy. Tymczasem Kristen coś się przypomniało.
- Dzwoniłeś do Twardowskiego? - zapyta Kristen Munk.
Ochroniarz spojrzał na kobietę z powątpiewaniem.
- Hohenheim stwierdził, że ten Magi mu nie pomoże.
- Kim w ogóle jest ten Twardowski? - zapytał Karamali znad kolejnego kieliszka wina.
- Poza byciem Magi Polski. Twardowski długie lata był żołnierzem w polskich siłach specjalnych zwanych GROM.
- Grom? Dziwna nazwa. - skwitował Walter Raleigh. - Nie lepiej było się nazwać błyskawica?
- Czy wie pan jakie to teraz nie istotne? - zapytał coraz bardziej zirytowany ochroniarz.
- Nazwy są bardzo istotne zwłaszcza w naszej organizacji. Jeszcze się pan tego nie nauczył, Pepe.
Ochroniarz niczym wściekły pies pokazał zęby. Odsunął od siebie rękę informatyka. Odwrócił się do Kristen Munk.
- Chce pani abym do niego zadzwonił. - stwierdził.
- Tak, temu sierocie być może nie pomorze, ale co innego, jeśli chodzi o mnie. O udzielenie pomocy damie w opresji.
- Dobrze. To da mi pani jego telefon.
Kristen przestała palić. Spojrzała zdziwiona.
- Nie mam go. Dlaczego miałabym mieć? Raz czy dwa rozmawiałam z nim na przyjęciu. To chyba było Monachium. Spodobał mi się, ponieważ jak na ten wiek, jest z niego całkiem przystojny mężczyzna. Ta jego opaska.
Pepe zacisnął pięści.
- Twardowski... Jak on się po codziennemu nazywa? - zapytał Walter Raleigh z powrotem siadając za ekranem laptopa.
Kristen Munk zaczęła się denerwować. Skończyła palić papierosa. Chciała odpalić nowego, ale zacięła jej się zapalniczka.
- Nie wiem. Nierozsądni chłopcy. Tak męczyć starszą kobietę.
Nieco nadęta Kristen Munk odwróciła się do okna. Wolała nie patrzeć na tą zgraję przemądrzałych ignorantów.
- Hohenheim mówił, że Twardowski prowadzi jakąś szkołę. Liceum o profilu wojskowym czy coś w ten deseń - usłyszała z daleka głos Pepe.
- Dobra - stwierdził Walter Raleigh. - To mi wystarczy.
Kristen spojrzała na nich z ukosa. Wszyscy oprócz niej zgromadzili się przed ekranem laptopa. Nie chcąc być wykluczona, zacisnęła zęby i podeszła do nich. Patrząc przez ramię swojego ochroniarza zobaczyła, że wyskoczyło zdjęcie białego mężczyzny o słowiańskich kościach policzkowych, siwych krótko ściętych włosach i jednym ciemny niebieskim oku.
- Adam Lewandowski.- przeczytał Walter Raleigh. - To nie szkoła tylko dom dziecka. - Pod Półksiężycem? Poza tym jest wszystko. Email, telefon, fax, Skype.
- Szybko dawaj ten telefon - warknął zdenerwowany Pepe.
Był zbyt nerwowy. Wyraźnie miał już dosyć sytuacji, nie panował nad sobą. Nawet numer telefonu wpisywał dosyć nerwowo. Skończywszy, ustawił na głośno mówiący.
- Dzień dobry - powiedział po angielsku, jak tylko ktoś podniósł słuchawkę.
- Dzień dobry. W czym mogę służyć? - zapytał chrapliwy męski głos, o dziwnym akcencie.
- Potrzebną pomocą, panie Twardowski.
- Kim pan jest? - zapytał Polak dosyć nieuprzejmym tonem.
- Nazywam się Jose Martinez i jestem ochroniarzem Magi Danii - Kristen Munk. Znaleźliśmy się obecnie w nieco niebezpiecznej sytuacji i pańska pomoc byłaby bardzo ...
- Nie będziemy w ten sposób rozmawiać. - kategorycznie przerwał mu Twardowski. - Macie jakiś komputer? Skype, Facetime, Google Hangout?
- Tak... Powinniśmy mieć Skype.
- Rozumiem. Microsoft wiecznie żywy. Zadzwońcie do mnie za trzy minuty. Podejdę do komputera.
Raleigh wstał i podszedł do telewizora, na którym zalogował się na swoje konto w Skype. Dzięki temu Twardowski, mógł widzieć ich wszystkich.
- Jak na razie dobrze idzie.
W tym momencie Kristen Munk przeszło przez myśl, że być może Hohenheim po prostu przesadza, pokłócili się lata temu i ciągle myśli, że Polak wciąż trzyma urazę. Tymczasem Twardowski był żołnierzem, tacy zazwyczaj stawiają rozkazy wyżej niż uprzedzenia.
Może wszystko będzie dobrze.
Albo jednak nie.
Wykrzywiona twarz Twardowskiego wyświetliła się na ekranie telewizora. Minę miał taką jakby pod twarz podsunięto mu coś naprawdę bardzo śmierdzącego. Kristen Munk wyszła przed szereg z uśmiechem na twarzy. Otworzyła szeroko ramiona.
- Janie mój przyjacielu!
- Czego pani ode mnie chce pani Munk?
- Czemu od razu tak nieuprzejme? - zwróciła uwagę mężczyźnie Grace O'Malley.
- Nieuprzejmie? - zapytał Twardowski kwaśnie się uśmiechając. - Nieuprzejmie? W takim razie bardzo przepraszam, jak rozumiem jest to rozmowa czysto towarzyska i nic ode mnie państwo nie chcą. Jeśli tak, wybaczcie mi ale podziękuję. Nie mam w tej chwili czasu.
- Potrzebujemy pańskich wychowanków i kontaktów w siłach specjalnych.Pepe zaczął referować. - Dzisiaj zaatakowała nie zidentyfikowana osoba.
- Czyli UFO.
- Biały mężczyzna o urodzie południowo europejskiej na oko dwudziestoparoletni, wzrost ponad 180 centymetrów. Dobrze wyszkolony i niebezpieczny. Torturował pańskiego przyjaciela Hohenheima. Mało by brakowało, aby go zabił.
Brwi Twardowskiego powędrowały do góry w niemym zdziwieniu. Polak zaczął się drapać po nieco zarośniętej brodzie.
- Janie widzisz musisz nas chronić tym Lucyferem. - zaczęła tłumaczyć Kristen intensywnie trzepocząc rzęsami. - Ten chłopiec. Piękny jak sam diabeł, do tego chroniony przez imię.
- Imię? - Polak wyglądał na jeszcze bardziej zdziwionego.
- Przedstawił się wam? Od kiedy mordercy się przedstawiają.
- Tak. Jako Aleksander Hell.
Twardowski zrobił gwałtowny ruch oczami. Normalnie Kristen Munk w ogóle by tego nie zauważyła, ale na powiększonym ekranie, było widać moment zdenerwowania. Trwał on ledwie chwilkę. Polak szybko się uspokoił.
- Twoja córka... - zwrócił się do Kristen. - Nie może wam pomóc?
Kristen Munk, już otwierała usta aby ponarzekać na Astrid, ale Twardowski podniósł rękę w geście stopu.
- Rozumiem, nie oczekiwałem odpowiedzi. Tak sobie jedynie głośno rozmyślam. Nie dzwonilibyście do mnie, gdybyście mieli inny wybór. Ja albo nóż na gardle w dosłownym znaczeniu. Niestety będziecie musieli się z zmierzyć z nożem.
- Dlaczego? - zapytała z rozpaczą Kristen Munk. Wyszło to jej nieco teatralnie.
- Z powodu Hohenheima?
Twardowski uśmiechnął się pięknie.
- Też, ale powody są również inne... Muszą mi państwo wybaczyć, ale ich źródło jest przede wszystkim finansowe.
- Niech pan się nie martwi - wtrącił Hamet Karamali. - Zapłacimy.
Libijczykowi beknął. Sowicie.
- A kupi mi pan samolot transportowy w ciągu dwóch godzin abym mógł zdążyć uratować was przed zachodem słońca?
Libijczyk odpowiedział milczeniem.
- Poza tym proszę postawić w mojej sytuacji. Zwierzchność nad ludźmi, którzy mogliby wam pomóc, teoretycznie mam. Chociaż z tym również może być problem ponieważ są nieletni i nie powiązani z Organizacją.
- Nie o nich nam chodzi - przerwał mu Pepe. - Wśród jednostki Grom jest wielu pańskich byłych uczniów, członków. Może mógłby pan ich poprosić...
- O co? - zapytał Twardowski coraz bardziej morderczo się uśmiechając. - Żeby porwali samolot i wylecieli z roboty.
- Dobrze pan wie, że istnieją sposoby na zatuszowanie takich wypadów. W końcu jest pan z wykształcenia magistrem inżynierii komunikacyjnej. powiedział Walter Raleigh. Twardowski nie przestawał się uśmiechać.
- Owszem. Co nie zmienia faktu, że nie zaryzykuję życia porządnych ludzi w imię ochrony stowarzyszenia miłośników zbiorowych gwałtów, którego zlot nie odbywa się na moim terytorium. Jeśli państwo potrzebujecie pomocy proście o nią policję. Jak normalni cywilizowany ludzie - stwierdził Polak i rozłączył się.
W sali przez moment zapadła cisza. Nikt się nie odzywał.
- On wie, kto nas atakuje. - stwierdził Pepe.
- To imię i nazwisko - Aleksander Hell musi coś oznaczać.
- To bez znaczenia - stwierdzi Grace O'Malley. - Bez znaczenia pozostaje imię ryby nadzianej na hak liczy się tylko jej masa ilość mięsa.
Przystanek 2
Właściciel baru "Pod ciekawskim wikingiem" był zafascynowany skandynawską kulturą. Można się było tego domyśleć po logu - charakterystycznym hełmie z rogami. Dodatkowo specjalnością baru było piwo w rogu. Takie cholerstwo, które z przyczyn technicznych musisz albo rozlać albo wypić. Odłożyć na bok się nie da.
- Wolę herbatę. - Nieznajomy stwierdził kategorycznie patrząc prosto w oczy łysemu kelnerowi koło pięćdziesiątki.
- Ale przyjechał pan do Skandynawii. Do wikingów, więc mógłby pan pić jak Skandynaw.
Młody mężczyzna zmarszczył brwi.
- Powiedziałem panu, czego chcę. Dorsza z frytkami. Gorącą herbatę i kieliszek wódki, bym to wszystko dał radę przetrawić.
Kelner zaczął nerwowo gnieść długopis, którym spisywał zamówienie.
Nie wiadomo, po co. Nieznajomy był jego jedynym klientem.
- Wie pan. Nie chce mi się iść gdzie indziej. Dlatego proszę podaj mi pan obiad, który każdy średnio rozgarnięty człowiek jest wstanie zrobić 7 minut. Zjem go, zapłacę i sobie pójdę.
- Przepraszam pana. - kelner nieco zmiękł. - Po prostu zdążyła się tragedia.
- Jaka tragedia? - zapytał Nieznajomy z kamienną twarzą. - Kupił pan kanister przeterminowanego Carslsberga, którego nie może pan sprzedać.
Łysy zamrugał swoimi długimi rzęsami.
- Nie. Nie o to chodzi. Kupiłem, ale nie w tym rzecz.
- Doprawdy?
W sali rozległ się płacz dziecka. Mężczyzna wyglądał jakby również miał się rozpłakać. Nic nie mówiąc odwrócił się i szybko zniknął na zapleczu.
Nieznajomy popukał ze zniecierpliwienia palcami w brudny blat. Właściciel nie miał głowy do interesu. Nagle za jego plecami huknęło.
- Hvad en horeunge!
Do baru weszła kobieta. Wściekła kobieta.
Na oko w tym samym wieku, co mężczyzna. Tylko bardziej od niego umięśniona.
- Det svin er ikke udskilles problem.
- Kochanie, mamy gościa. - zaczął kelner. - Poza tym Arwena płacze.
- Dałeś jeść?
- Dałem.
- Pieluchę?
Jego zafrasowana mina mówiła wszystko.
- Giv det til mig!
Kobieta wzięła na ręce zapłakaną dziewczynkę. Jej partner podał jej torbę do przewijania.
- Bardzo przepraszam. Za te... Niedogodności, ale nasza synowa. Zginęła dzisiaj na służbie.
- Bardzo mi przykro. Moje kondolencję. Nie miał pan dzisiaj czegoś do roboty.
Kelner patrzył na niego zszokowany.
- Nie masz pan serca.
- Mam tylko zamarzło. Widzę, że zrobiłem błąd wzgardzając budką z hot dogami.
Kobieta rozłożyła na sąsiednim stoliku, przyrządy do przewijania.
- Mam nadzieję, że pana nie brzydzę.
Naprawdę mnie tutaj nie chcą.
- Skąd, że znowu.
Lekki smrodek dziecięcej kupki dotarł do Nieznajomego. Powtrzymał się jednak od komentarzy. W końcu znał to z doświadczenia. Dawno temu, on też musiał przewijać, wycierać dziecięcą pupkę, nosek.
Jak tylko kobieta zapięła śpioszki, dziewczynka, uspokoiła się, zmrużyła oczki, przygotowując się do snu.
- Ante. Idź zrób panu obiad. - rozkazała mężowi.
Najwyraźniej robiła to często, ponieważ mężczyzna nie dyskutował. Szybko znikł na zapleczu. Głośno wyjmując garnki.
- Odwiedził nas pan, jako gość. Więc zostanie pan obsłużony, ale potem proszę się wynieść.
- Nie zabiłem pańskiej synowej.
- Wcale tak nie twierdzę.
- To dlaczego mam odpowiadać za nie moje przestępstwo. Dlaczego mam cierpieć głód ponieważ państwo macie problem.
Kobiecie ostentacyjnie opadła szczęka.
- Żartujesz sobie.
- Nie poważnie pytam. Tym bardziej, że zamiast rozłączać powinni się państwo zastanowić nad rozwiązaniem.
- Rozwiązaniem? Moja synowa nie żyje. Mój syn, gdy się dowiedział dostał
jakiejś zapaści. Dali mu leki uspokajające, wylądował w szpitalu. Nie jest w stanie zająć się sobą, a co dopiero dzieckiem.
- Ile syn ma lat?
- Trzydzieści jeden.
- Da sobie radę.
- To delikatny chłopiec.
- Dorosły mężczyzna, ale jeśli ma problemy emocjonalne to z pewnością pani wina.
Kobiecie zaniemówiła, tempo wpatrywała się w Nieznajomego, który wstał od stołu. Zrozumiał, że nic tutaj nie zje.
- Niestety wbrew opinii pewnych filozofów, nie których nie rodzimy jako czysta karta. To jacy jesteśmy zależy w dużej mierze, od naszych rodziców. Pański syn, oczko w głowie mamusi, był całe życie wyręczany. Najpierw przez panią, potem przez żonę. W ten sposób, stworzyłyście kalekę.
Wkurzył ją.
- Kim ty jesteś aby nas oceniać? Skąd jesteś?
- Z Londynu.
- Po co tutaj przyjechałeś?
- Na łowy.
- Bogaty paniczyk z Londynu. Przyjechał sobie na rybkę. Dowiedz się paniczyku z Londynu, że nie masz prawa mnie oceniać. Nie masz prawa kpić z żalu po stracie człowieka.
- Nie kpię. Jak już powiedziałem bardzo mi przykro. Po prostu z doświadczenia wiem, że gniew nic nie da. Ona nie żyje. Nie mogła pani temu zapobiec.
- Jej przełożeni mogli. - Łzy zaczęły płynąć po jej policzkach. - Zostawili ją samą na recepcji. Na Posterunku policji zabił ją jakiś faszystowski świr, a ta świnia komendant mówi mi, że jest mu przykro. Że nic nie mógł zrobić. Że postarają się go znaleźć, ale to od poniedziałku, bo jutro wolne z powodu święta pracy. Musi się cieszyć wstrętny skurwysyn. Nie lubił jej, bo imigrantka. Kiedyś tak nie było. Czasy... Ludzie byli lepsi...
- Nieprawda. Zło i wredni ludzie byli na ziemi od zawsze, jedyne, co się zmienia to metody jakimi się posługują.
- Taki mądry. Wyjdź stąd. Nie chcę cię już oglądać. Co za czasy.
- Ciekawe. - skwitował Nieznajomy podchodząc do drzwi.
- Wiem, że to, co dotknęło pani rodzinę, jest niesprawiedliwe, ale regułą życia jest niesprawiedliwość. W pewnych sprawach trzeba odpuścić. Sztuką jest dowiedzenie, co to za sprawy.
- Chłopcze pewnych rzeczy odpuścić się nie da.
- Tak. - zgodził się. - Pewnych spraw absolutnie nie można darować. Tylko wtedy podobnie jak z wypiciem piwa z rogu, musi się pani liczyć z nietrzeźwością i zawrotami głowy
Rozdział 6
Bracia Blåkulla rudowłosy Olaf i blond włosy Leif wysypali na stół ryby. Niedawno złowione, jeszcze żywe, miotały się na drewnianym blacie, podskakując w poszukiwaniu powietrza. Bez sensu i celu. Do morza ryby miały stanowczo za daleko, a najbliższa woda była w wypełnionym naczyniami zlewie.
- Szkoda, że jest jesień. Gdybyśmy byli tutaj maju moglibyśmy złowić łososie. Powiedział Olaf z żalem wpatrując się podskakujące ryby.
- Łososia mu się zachciewa. - skomentowała Malin. Dziewczyna ujęła szeroki nóż.
- Jest jak jest. Nie narzekajcie. Mamy dorsze…
- Dorsze niezgorsze… - Uśmiechnął się Leif.
- E, tam. - jego brat nie wyglądał na przekonanego. - Co za frajda złowić dorsza?
- Są jeszcze flądry. - mruknęła Malin, odrąbując rybie łeb. Po tym zabiegu, rybie dziwnie oklapł ogon. Służąca zaczęła obdzierać ją z łusek.
- Nie lubię ich. Mało w nich mięsa. Na dodatek ciężko się smaży. Rudy Olaf skrzyżował ręce na piersi. Wciąż był nieprzekonany.
- Zrobimy pieczoną. - dziewczyna chwyciła kolejną rybkę. - Nie narzekaj.
- Ja nie narzekam, co innego nasza szefowa.
Malin zachichotała dziwnie.
- Tchórze. Boicie się baby.
- Bardzo groźnej baby. - odpowiedział rudy Leif.
- Broni mnie moja płeć.
Dziewczyna uśmiechnęła się uwodzicielsko. Następnie pewną ręka chwyciła płaską rybkę i odcięła jej głowę. Leif palcem pogroził siostrze.
- Cierpisz na przyrost ambicji. Głupotą jest uważanie, że jesteś w stanie uwieść kogoś - kto pierdolił się z połową Szwedów jak Sygryda Stoorada.
Malin prychnęła z pogardą.
- Teraz lubi kobiety.
- Taa. Jej wysokość, często zmienia zdanie. Teraz chce być facetem. Ciekawe. Czy kutasa też sobie wyhodowała? To, co chcesz zrobić Malin? Chcesz pierdolić się kobietą, która ma jaja?
- Dlaczego mężczyźni boją się kobiet, które mają jaja?
Nieco chrapliwie zapytała Selena. Wszyscy obecni w kuchni, odwrócili się w jej stronę. Od wyjścia Twardowskiego, nie ruszyła się z miejsca. Siedziała bezmyślnie wpatrując się w drewniany blat kuchennego stołu.
- Mamy jedynie pachnieć, tańczyć, śpiewać do melodii jaką wy mężczyźni zagracie.
W kuchni zapadła niezręczna cisza. Selena zdała sobie sprawę, że wchodzi w nawyk wtrącanie się innym w rozmowy. Olaf usiadł na przeciw niej, Selena podniosła głowę. Brat Malin był bardzo młody, wysoki dobrze zbudowany. Tylko twarz miał niezbyt ładną, ślady po trądziku pozostawiły brzydkie bruzdy na jego twarzy.
- Nie musicie, księżniczko. Żyjemy w czasach w których bez względu na płeć ludzie mogą skrzywdzić się różnymi sposobami.
Może to z nim powinnam stracić dziewictwo? Czy naprawdę pierwszym moim mężczyzną musi być...
- Oli przestań. Księżniczka nie ma lepsze rzeczy do roboty niż słuchanie twoich
historyjek.
Selena oparła na ramiona na drewnianym stole.
- Co takiego zrobiła Sygryda Stoorada, że tak się jej boisz?
- My się nie boimy się - oburzył się Leif. Stanął przy zlewie ujął dorsza za ogon i odciął mu głowę.
Nie wiem, co to miało udowadniać.
- Strach bywa dobry - stwierdził Olaf. Jego oczy cały czas utkwione były Selenie. Były ładne jasno zielone.
- Strach określa granice, których nie powinno się przekroczyć. Tylko głupi pozbawieni wyobraźni ludzie się nie boją.
Selena oparła brodę na wyciągniętych dłoniach.
- Więc… Jakiż to mają powód te mądre osoby obawiające się szwedzkiej Magi?
- Powodem są zdarzenia przeszłe. Opisane w sagach z przed tysiąca lat. Według nich królowa Sygryda Stoorada przyczyniła się do śmierci mojego imiennika -
króla Olafa Trygvasona oraz tuzina swoich zalotników.
- Naprawdę? - Zapytała Selena.
- Naprawdę. - odpowiedział stanowczy kobiecy głos.
Selena odwróciła w stronę drzwi. Oczywiście musiała nadejść Sygryda. Przypominała pięknego mężczyznę. Jej właściwą płeć ujawniały jedynie głos i duże czerwone usta.
- Byli niesamowici irytujący. Nie okazywali należytego szacunku. Dlatego też zostali ukarani. W jedyny, właściwy sposób dla sfrustrowanych słabych, marnych, niskiej, jakości stworzeń. Świadczy to o moim miłosierdziu.
Stoorada podeszła do stolika. Olaf wstał. Magi zajęła jego miejsce.
- Możecie odejść. - rozkazała rodzeństwu. Cała trójka posłuchała. Szybko wyszli z kuchni.
Zostały same. Poza nimi jedyną żywą istotą był jedzący kiełbaski Baal i irytująco bzycząca mucha.
- Jak tam nasza mała depresja? - Zapytała Selenę. - Ciągle w szoku?
Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.
- Taka byłaś gadatliwa, a teraz nic? Milczysz? Zabrakło ci języka w gębie?
Sygryda ujęła twarz Seleny, zdecydowanie chwytając ją za brodę. Miała długie i szorstkie palce.
- Naprawdę tak cię szokuje fakt, że masz urodzić dziedzica.
Znowu nie odpowiedziała, odwróciła wzrok. Magi podniosła jej twarz do góry zmuszając do spojrzenia prosto w oczy.
- Dobrze ci radzę zacznij zachowywać się jak królowa, a nie jak rozkapryszona nastolatka.
Puściła ją, wstała z krzesła rozpoczynając spacer wokół stołu. Selena potarła podbrudek w który wbiły się ostre paznokcie.
- Dlaczego mnie nienawidzisz? - zapytała cicho. Myślała, że Stoorada może nie usłyszeć. Jednak nie była to prawda. Sygryda uśmiechnęła się rzędem krzywych żółtych zębów, upodobniając się tym samym do wampira.
- Chodzi o twoją twarz. - wyjaśniła. - Przypominasz mi kogoś. Kogoś, kogo kiedyś nienawidziłam.
- Moją matkę?
- Nie. - zaprzeczyła zdecydowanie. - Jesteś dosyć ego centryczna. I pruderyjna. Nie lubię czegoś tego.
Mówiąc to, ponownie wbiła jej paznokcie w podbródek. Kciuk umieściła na ustach. Selena starała się zachowywać spokojnie, mimo narastającego gniewu. Agresja nie mogła jej przynieść nic dobrego. Tym bardziej, że nie miała wystarczającej siły.
- Nawet nie próbuj uciekać pod skrzydełka Zakonu. - ostrzegła Stoorada. Wiem, że o tym myślisz. Nic ci to nie da.
Zbliżyła się, księżniczka poczuła od niej zapach alkoholu i gnijącego mięsa.
Odepchnęła ją. Spodziewała się, odpowiedzi przemocy, ale wyglądało, że Magi właśnie tego oczekiwała. Uśmiechała się.
Selena odwróciła wzrok. Nie chciała na patrzeć na tą okropną kobietę, która o miała rację. Nic już nie można zrobić. Los jej był przesądzony od początku. Krasnoludek Petermachen o tym wiedział. Gdy opowiadała mu swojej tęsknocie za światem zewnętrznym, mówił:
“Jeśli opuścisz to miejsce zginiesz. Zakwitniesz na czerwono, wydasz czarny owoc. Bóg nie ześle dla ciebie ratunku. Już dawno jest ślepy. Nie zadrżą posady
nieboskłonu, a Jormungand będzie zbyt mały, aby cię uratować.”
Jormungand, smok ze skandynawskiej mitologii, który urósł tak wielki, że zaczął oplatać cały świat i gryźć swój własny ogon. Selena uśmiechnęła się do siebie.
On wiedział. Od samego początku miał świadomość, czyją mam być matką. Selenie zrobiło się słabo. Powinnam się chyba czegoś napić. Wyciągnęła rękę w kierunku szklanki z zimną już niedopitą herbatą. Jeszcze za nim ją dotknęła, szklanka zaczęła drżeć. Podobnie miska, talerz, stół i cały pokój. Przez głowę Seleny przemknął obraz morza, krwi i ognia.
Coś się stało. Sygryda też to zauważyła. Magi zaniepokojona odwróciła się w stronę okna, po czym wstała i nie patrząc na nikogo ruszyła w stronę drzwi.
Selena pobiegła za nią.
Na zewnątrz świeciło słońce, jasne promienie odbijały się od magicznych zamkowych murów. Morze było wzburzone. Szaro granatowe. Dziwnie inne od błękitnego nieba. Zielona ziemia drżała.
Powietrze wibrowało z gorąca. Coraz ciężej było oddychać.
Przy krawędzi wzgórza, nad ciemnym Bałtykiem, tuż przy linii horyzontu płonęli ludzie.
Sześciu mnichów stanęło w płomieniach. Był taki piękny dzień, a oni stali i płonęli w milczeniu. W powietrzu unosił się zapach palonego mięsa.
- Co ci to przypomina? Zapytała Sygryda.
Selena nie odpowiedziała. Wpatrywała się jedynie na podrygujące, lecz milczące ciała młodych ludzi. Niewiele starszych od niej. Młodość nie obroniła ich przed śmiercią.
Teraz ciała zmieniały barwę z czerwieni w czerń. Musieli cierpieć niewypowiedziane męki, a...
Czerwony Smok się śmiał. Trzymał się za brzuch i zanosił się śmiechem.
- Ciekawe, dlaczego ludzkie mięso pachnie jak wieprzowina? - powiedziała zamyślona Stoorada.
Dlaczego on to zrobił? Dlaczego ich podpalił?
Selena przyjrzała się uważnie swojemu przyszłemu kochankowi. Teraz nie przypominał przystojnego mężczyzny, ani majestatycznego smoka.
Był w jakieś formie pośredniej.
Ni to człowiek ni to jaszczur. Potwór pokryty czerwoną łuską o długich czarnych pazurach, złotych oczach o zwężonych źrenicach.
Był ranny. W jego piersi były trzy spore ślady po kulach. Sączyła się z nich krew. Nie psuło mu to humoru. Chichotał.
Nagle za plecami Seleny rozległ się krzyk. Odwróciła się. Od strony zamku biegł, potykając się o habit Zielony O’Connor. W ręku miał broń. Wymierzył ją w Smoka.
- Strzelaj braciszku… - poprosił Czerwony.
- No dalej...
O' Connor wystrzelił, ale źle wycelował. Pocisk minął De Moleya. Mnich zachwiał się i ukląkł na jedno kolano. To przez ten pistolet - pomyślała Selena. Jest dla niego stanowowczo za duży.
Zakonnik wyciągnął różaniec.
- Ho, ho. Wyciągamy ciężką amunicję… - zakpił Smok.
- Zaklinam cię przez Boga żywego, przez Boga prawdziwego, przez Boga świętego, duchu nieczysty, wrogu wiary, nieprzyjacielu rodzaju ludzkiego, sprawco śmierci, ojcze kłamstwa, korzeniu zła, zwodzicielu ludzi, zarzewie
cierpień.
Czerwony ponownie zachichotał.
- Jakie epitety, Monsieur. Dawajcie dalej.
Koraliki różańca zaczęły się świecić. Zakonnik wyprostował ręce i wyciągnął go przed siebie. Naciągnął go niemalże rozrywając cienki łańcuch.
- Co tu się dzieje?
Na wzgórze wszedł Twardowski. Wrócił z wędkowania. W prawej dłoni trzymał drewnianą wędkę, w lewej siatkę z rybami. Na głowie miał dziwny śmieszny kapelusz ozdobiony kolorowymi przynętami. Chwilę stał zszokowany całą sytuacją. Znacząco przyjrzał się Sygrydzie i westchnął.
- Panie O’Cannor… - zaczął.
- Milcz. - odpowiedział stanowczo zakonnik.
Drżący wciąż nie mógł wstać. Pozostawał na kolanach z wycelowanym w Czerwonego pistoletem. Nie robiło to na nim wrażenia.
- Kiepskim wybór broni Monsieur. - kpił dalej. - Desert Magle jest jak sam widzisz zawodny. Ma ogromny odrzut, przez co musisz klęczeć. Dodatkowo oślepił cię wyjątkowo jasny płomień wylotowy.
- Zapłacisz, co zrobiłeś!
Czerwony parsknął.
- Odpowiesz za to zrobiłeś. Bóg ukarze mordercę swoich męczenników.
- Nie wiecie, jak wyłączyć tego kretyna?
Selena chciała coś powiedzieć, jakoś go uspokoić, ale Stoorada złapała ją za ramie i przyciągnęła do siebie.
- Czekaj. - wysyczała jej do ucha. Księżniczka spojrzała na Sygrydę ze złością. Nie zamierzała słuchać tej kobiety. Wyrwała rękę i stanęła pomiędzy Jacques de Moley, a celującym w niego O'Connorem.
- Proszę oddać broń. -
Załzawione oczy zakonnika rozszerzyły się w zdziwieniu.
- Już nie przesadzaj mademoiselle. - wysyczał Smok.
- Wasza wysokość… - zakonnik płakał. - Jego trzeba zabić.
Selena zbliżyła się do niego, położyła dłoń na pistolecie.
- Nie trzeba, Ojcze O'Connor. Proszę oddać broń. Porozmawiamy.
Zielony zakonnik wciąż ciężko oddychał, ale opuścił broń w kierunku ziemi. Po splunął jej w twarz.
- Nic nie wiesz, księżniczko. Samo to, że to żyje, oddycha jest obrazą boską. Obrazą, której przyzwoici ludzie nie mogą znieść. Dlatego to się stało...
Pod koniec już tylko szlochał. Zachowywał się jak niespełna rozumu. Ratuje ci życie - idioto. - pomyślała. Nic byś przeciwko nim nie zrobił.
Selena poczuła ciepło na plecach. Czerwony Smok zbliżył się do niej niebezpiecznie. Stał za nią. Stoorada i Twardowski podeszli do zakonnika.
- Chodźmy panie O’Connor. - powiedział Polak. - Musimy poważnie porozmawiać.
Zszokowany zakonnik wciąż klęczał. Magowie podnieśli go z ziemi i postawili na nogi. To niewiele pomogło. Leciał im z rąk. Z otwartymi ustami wpatrywał się w płonące pozostałości towarzyszy. Dopiero jak Stoorada wzięła go pod ramię i skierowała w kierunku zamku powoli cały czas oglądając się za siebie zaczął iść.
Twardowski rzucił Czerwonemu pełne pogardy spojrzenie po czym, ruszył za pozostałą dwójką. Tymczasem Jacques De Moley wolno podszedł do Seleny. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Niepotrzebnie się wtrącałaś mademoiselle.
Znowu zapiekły ją policzki.
- Panie De Moley…
- Czerwony mademoiselle. Nikt się mnie się nie zwraca De Moley.
Łuski powoli odpływały z jego twarzy. Na powrót stawał się człowiekiem. Przeciągnął się aż coś wewnątrz niego skrzypnęło. Następnie otrząsnął się, zrzucając magiczne łuski z powrotem stając się przystojnym Francuzem. Jednak tym razem nie był taki elegancki.
Skrzywił się patrząc na dziury w koszuli.
- 1000 euro wyrzucone w błoto.
- Dlaczego pan to zrobił? - zapytała.
- Niby co, mademoiselle?
Selena wskazała ręką na wciąż tlące się trupy. De Moley ponownie się roześmiał.
- Bawi to pana?
- A i owszem mademoiselle. Bawi mnie cała ta sytuacja. Bo widzi panienka to nie ja ich podpaliłem.
Selena poczuła, że nic nie rozumie.
- Kto ich w takim razie popalił?
- Sami to zrobili.- stwierdził. Dlaczego kłamie?
- Przyszli do mnie tutaj oblani cuchnącą benzyną. Jeden z miał zapałkami i broń. Strzelili do mnie, po czym wszyscy się podpalili.
- Skoro pan tak twierdzi. - zgodziła się, nie patrząc mu w oczy.
- Nie wierzysz mi mademoiselle.
- To nie tak.
- Spokojnie. Sam bym sobie nie uwierzył.
Położył jej rękę na głowie.
- Nie ma się czego bać. - powiedział. Jakby to miało ja przekonać.
- Nie boję się.
- Kłamczucha. Jesteś przerażona. Jednak zaradzimy temu. Chodź ze mną.
- Słucham?
- Przepraszam byłem mało kulturalny. Czy mademoiselle ma teraz wolną chwilę?
- Tak. - odpowiedziała zbyt szybko.
- Cudownie. W takim razie zapraszam do moich komnat.
-, Po co?
- Cóż, powinniśmy się lepiej poznać.
Selena poczuła jak powoli zalewa ją fala paniki. Już teraz mam z nim spać? Rozejrzała się wokół. Magowie odeszli w kierunku zamku. Fale rozbijały się o skały.
- Zanim to zrobię, niech mi pan powie. Dlaczego ludzie mieliby sami się podpalać?
Zaskoczyło go to pytanie, myślała, że go zdenerwuje, ale Jacques de Moley wyglądał jedynie na zmęczonego.
- Dziewczyno... Wielu ludzi, zwłaszcza tych poświęcających się wierze Zakonowi, wierzy w oczyszczającą moc ognia. Sam akt samo-spalenia odbierany jest jako akt odwagi, porzucenie biernego oporu wobec zła. - Tutaj wskazał palcem na siebie. - W sposób aktywny przeciwstawiają się, ostrzegają przed destrukcją i takie tam inne głupoty. Słuchaj. Wiem, że patrzenie na skwierczenie tych ludzi nie sprawia ci przyjemności. Chociaż dlatego nie powinnaś o tym dużo myśleć i zawracać swojej ślicznej główki. Mam nadzieję,
że wyczerpująco odpowiedziałem na twoje pytanie. A teraz chodź ze mną.
De Moley chwycił ją za rękę i zaczął prowadzić w kierunku jednej z bocznych baszt. Wiatr wiał coraz mocniej.
Selena zastanawiała się, gdzie podział się Baal.
Demonica najwyraźniej nie pobiegła za nią. Tylko Bóg wie, dlaczego? Takie zignorowanie kontraktora, naruszało umowę. Poza tym demonica wydawała się, coraz mniej świadoma. Zachowywała się coraz bardziej jak pies.
Gdy weszli do baszty jedynym wyraźnym źródłem światła były maleńkie świece ustawione w miejscach pochodni. Było dosyć ciemno, ale Czerwonemu zdawało się to nie przeszkadzać. Selena również nie zwracała uwagi na ciemność. Cała ta sytuacja, wszystko, czego się dowiedziała w ciągu ostatnich dwóch dni sprawiało, że było jej wszystko jedno.
Zgwałci mnie, zapłodni, zabije - nieważne. Nic mnie to nie obchodzi. Wchodząc do pokoju Czerwony nakreślił znak krzyża. Drzwi się otworzyły ukazując skromniejszy ale większy od jej kwatery pokój. Wszystkie przedmioty były znacznie okazalsze. Łącznie z łóżkiem, na którym stała przykryta granatową płachtą klatka. Coś się w niej poruszało.
- Napijesz się czegoś? - Zapytał uśmiechając się czarująco. Selena usiadła na łóżku. Jacques de Moley otworzył czerwone wino.
- Zrób to szybko. Miejmy to w końcu z głowy.
Księżniczka położyła się na łóżku, twarz kryjąc w poduszkę.
- Co proszę?
- Masz mnie zapłodnić, więc lepiej zróbmy to szybko. Szkoda czasu.
Myślała, że coś powie. Zacznie ją przekonywać. Zamiast tego poczuła jak trąca ją palcem po głowie. Raz, drugi, trzeci. Było to irytujące. Odsunęła jego rękę. Usiadła z powrotem cały czas wpatrując się cegły. Wstydziła się na niego spojrzeć.
- Naprawdę ci się spieszy. Tymczasem takie rzeczy moja droga należy celebrować. Cieszyć się nimi…
- Po co? - spytała płaczliwym głosem.
- Defloracja to nie wizyta w Macdonaldzie. - powiedział z oburzeniem De Moley sprawiając tym samym, że Selena w końcu na niego spojrzała.
- Przynajmniej nie powinna być.
Selena poczuła jak znowu palą ją policzki, nie zrozumiała, co to "Macdonald".
- Powiedziano mi...
- Wiem, co ci powiedziano, ale uspokój się.
Podał jej kieliszek czerwonego wina.
Wzięła je. Wino miało cierpki smak, ale zasmakowało Selenie. Gdy je wypiła w końcu poczuła ciepło wewnątrz siebie. De Moley usiadł obok niej. Mimo, że tym razem nie dotykał jej, Selena wciąż czuła rezonujący od niego ogień. Spłonę, jeśli mnie dotknie.
- Napij się dla rozluźnienia. Na razie nikt nam nie będzie przeszkadzał. Twoja... Demonica dostała wolne. Dodatkowo mam dla ciebie prezent - powiedział chrapliwym głosem. Zadrżała z niecierpliwości. Smok ujął jej twarz w dłonie. Spojrzał głęboko w oczy.
- Zamknij oczy mademoiselle.
Zrobiła jak kazał. Poczuł jak ujmuje jej rękę w swoje szorstkie palce i kładzie na czymś twardym.
Na twardych zimnych, metalowych płytach klatki. Otworzyła oczy. Nie tego się spodziewała. Nie swojego starego malutkiego krasnoludka, nie Petermachena.
Nie wyglądał dobrze. Stracił kapelusz, brodę miał jakby przycięta, a surducik poplamiony.
- Coś ty mu zrobił?
- Ogłuszyłem to lekko.
- Dlaczego? Peter wszystko w porządku.
Mały krasnoludek jęknął. Zazwyczaj bywał bardzo rozmowy teraz jednak nie mógł wydusić z siebie słowa. Chwyciła kłódkę. Niestety klatka była zamknięta.
Czerwony wstał z łóżka odszedł w kierunku szafki. Wyjął z niej długą fajkę i malutkie pudełeczko. W środku miał jakieś zioło. Włożył je w fajkę, pstryknął palcami i zapalił. Musiał to lubić. Uśmiechnął się przy tym tak jakby osiągnął niebo. Ekstazę. Selena po raz pierwszy dzisiaj poczuła orzeźwiającą złość.
- Co on ci zrobił, że musiałeś go tak przypalić?
Czerwony Smok cały czas uśmiechnięty zaczął palcami gładzić swoje usta,
- Lubię cię taką. Taką, jaka naprawdę w jesteś. Dziką.
Nawet, jeśli wszyscy próbują wstawić cię w z góry ustaloną rolę. Wciąż jesteś nie ujarzmiona pełna smoczej krwi.
Selena ponownie się zarumieniła, ale spróbowała to zignorować i skupić się na rannym przyjacielu.
- Biedny.
- Współczujesz robotowi? - zapytał Czerwony.
Kolejny raz poczuła się jak idiotka. Nic nie rozumiała. Nic nie wiedziała. Co to jest robot?
- Dobrze… - Smok przerwał milczenie.
- Jak ci się podobają prezenty?
Znowu zabrakło jej słów. Poczuła jak otwierają się jej usta w niemym zdziwieniu.
- No, twój krasnoludek. Ten mały android podłączony pod sieć. Podręczna encyklopedia. Jeden z pośród licznych super innowacji. Lubiłaś go?
- Tak. - przyznała. - Dlatego nie powinieneś go krzywdzić.
- Uciekał… Musiałem go nieco spowolnić.
Z powrotem usiadł na łóżku. Objął Selenę ramieniem.
- Nie przejmuj się tak… Takie rzeczy zazwyczaj posiadają opcję samo naprawy. Popatrz tylko na niego. Jeszcze parę godzin temu przypominał przypieczoną boczek, a teraz już wraca do siebie. Regeneruje się szybciej niż te wszystkie demoniska. Może to kwestia rozmiaru. Albo geniuszu Czarnego. Jedyna pozostałość po nim.
- Pozostałość?
- Hmm .
De Moley odłożył fajkę na szafkę przy łóżku. Wolną ręką zaczął delikatnie opuszkami palców dotykać szyję Seleny.
- Czarny lubił stwarzać różne rzeczy. Dlatego wybrali, go na króla. Fioletowooki i do tego geniusz. Jedną z jego bardziej udanych były te chodzące gadające wszystko wiedzące krasnale. Jeśli dobrze pamiętam to zrobił ich siedem. Po jednym dla każdego z nas.
Selena odwróciła się w kierunku Czerwonego i spojrzała mu prosto w oczy.
- A jednak ty go złapałeś. Uśmiechał się.
- Udało mi się ponieważ nie planowałem tego to była decyzja spontaniczna. Poczuła suchość w gardle. Wydawało jej się, że zaraz znowu się rozpłacze, a miała tego nie robić.
- Ale….
Nie dokończyła pocałował ją. Próbował wsunąć jej język w głębiej, ale mocno zacisnęła zęby.
- Nie bądź taka spięta. - wyszeptał dziwnie chrapliwym głosem.
- Poprzedni Czarny był niesamowicie mądrym facetem. Mądrym i inteligentnym mógł zmienić świat na lepsze. Zmienić organizację na lepsze i właśnie, dlatego zginął. Przez twojego tatusia jego obsesję na punkcie niesławnej Miry. Ciekawe... Czy wybierając ją Czarny wiedział, że jest nosicielką?
Selena czuła się dziwnie jakby miała zemdleć. Wszystko wirowało wokół niej.
- Jakim nosicielem?
- Oui. Czerwony zaczął całować ją w szyję.
- Wiesz dzięki temu, masz takie śliczne fioletowe oczki. Twoja mamusia była nosicielką, a twój biologiczny ojciec był taki jak my nieaktywny.
- Proszę nie teraz.
Ujął jej twarz w obie dłonie.
- Posłuchaj. Też wolał pozwolić ci nieco podrosnąć. Poczekać aż się poznamy, zabrać cię do jakieś miłego hotelu i wziąć w cywilizowanych warunkach mieszkaniowych. W lepszej pościeli wygodnym łóżku. Naprawdę wolałbym tak zrobić. Jednak niestety, to nie możliwe. Oni chcą już teraz mieć swojego mesjasza, aktywnego smoka tego, który przywróci im do świata magię.
- Dlaczego miałby cokolwiek przywracać? - zapytała zdziwiona.
Czerwony zatrzymał się. Podniósł głowę i spojrzał jej głęboko w oczy. Z zatroskaną miną pogłaskał ją po policzku.
- Rozszerzone źrenice. Wciąż jesteś naćpana. - stwierdził. - Taka z ciebie biedna laleczka. Szkoda, że nie mogę ci pomóc. Jedyne co mogę zrobić to sprawić, że twój pierwszy raz stanie się jak najbardziej przyjemny i najmniej bolesny.
Selena poczuła jak łzy same nieproszone spływają jej po twarzy. De Moley
wytarł je delikatnie.
- Cii! Już dobrze… Przecież nie jestem aż taki zły. - wyszeptał czule i znowu ją pocałował. Co miała zrobić? Opierać się? Krzyczeć: Gwałcą? Wyjaśnić mu, że się myli.
Że mimo tego, co zrobił to, nie jego się boi. Co miała zrobić? Poddała się. Otworzyła szerzej usta i nieco bezwolne uległa jego zabiegom. Był zaskakująco delikatny, a przede powolny. Nie spieszył się. Selena odniosła wrażenie, że wręcz ją pieścił, każdy element jej ciała. To zaowocowało, kiedy w końcu w nią wszedł była mokra i prawie nie czuła bólu. Nie dopóki nie zaczął się poruszać.
- Proszę Jacques…
Zamknął jej usta kolejnym namiętnym pocałunkiem.
- Tak dokładnie. Mów mi po imieniu. Seleno - bogini księżyca.
Dziwnie się zachowywał. Jakoś inaczej, ciężko dyszał. Jego oczy błyszczały dziwnym czerwonym światłem.
- Proszę cię przestań.
Nie przestawał jej całować. Podniósł jej głowę.
- Zobacz jak jesteśmy połączeni.
Spojrzała w dół, równocześnie zauważając coś jeszcze. Na krześle tuż obok zamiast klatki z Petermachenem ktoś siedział. Ktoś kto nie miał prawa tutaj być.
Czarny potwór o czerwonych oczach. Siedział spokojnie i patrzył.
- Jacques...
- Tak… - pocałował ją w szyję, nie przestając coraz szybciej uderzać. Nie widzi go. Czerwony zatrzymał się i poczuła, że wypełnia ją coś ciepłego. Po chwili z niej wyszedł. Selena myślała, że to już koniec, ale Jacques jedynie odwrócił ją do siebie tyłem i wszedł w nią kolejny raz. Tym razem już nie był delikatny. Pieprzy mnie jak pies sukę. Chyba lubił tę pozycję. Po chwili jęczał bardziej niż ona. Tymczasem Czarny nie zniknął cały czas wpatrywał się łóżko. Nagle poczuła, że ręce Jacques zrobiły się takie zimne. Selena obróciła się do tylu. Poczuła jak i ją ogarnia zimno. Obejmowały ją dwie zimne dłonie zakończone ostrymi pazurkami i pokryte czerwoną łuską.
- Jacques...
Przestała się kochać z Jacqusem de Moley teraz pieprzył ją Czerwony Smok. Tylko skrzydeł mu brakowało.
- Jacques… Spróbowała przejść do przodu. Uciec mu, ale jej nie pozwolił.
Przyciągnął ją do swojego zimnego ciała.
- Jaques proszę…
Kolejny raz ją pocałował. Powinnam czuć obrzydzenie, nie przyjemność. Nie powinno mi być dobrze.
- Seleno!
Kiedy wy powiedział jej imię, sama go pocałowała i tym razem udało im się skończyć razem. To było wyczerpujące. Spojrzała na fotel. Leżała na nim klatka z Petermachenem w środku. Czarny Potwór w końcu zniknął. Czerwony Smok także, łuski zniknęły.
- Na razie przerwa. - stwierdził De Moley. Przytulił ją do siebie. Tym razem był ciepły. Ciepłe i silne mocne ramiona wystarczyły, aby Selena poczuła się senna. Było przyjemnie, dobrze i wszystko było w porządku, aż De Moley zaczął chrapać. Selena usiadła na łóżku.
Proszę… Nie ma mowy żebym zdołała tutaj zasnąć. Wyślizgnęła się z łóżka, stopniowo odnajdując kolejne, porozrzucane części garderoby, ubrała się i wyszła. Wychodząc zabrała klatkę z krasnoludkiem. Nie zamierzała pytać się o zgodę, w końcu coś się jej należało za utratę dziewictwa.
Na zewnątrz otworzyła klatkę i wypuścił malutkiego potwora.
Rodzina
- Dużo miał pan kobiet? - zapytał Julius Farrel Hamata Karamanliego.
W odpowiedzi na to pytanie, Libijczyk potężnie beknął. Najwyraźniej udzieliła mu się sielska atmosfera. Obydwaj siedzieli sobie jak na pikniku na dużym pomarańczowym kocu w białe paski. Mieli 19 milimetrowe Glocki 17 i tłuszcz wylewający się ze spodni. Mimo innego koloru skóry byli do siebie podobni jak ojciec z synem. Przy czym Karamanli był znacznie grubszy i dużo bardziej pijany.
- Synu! - Libijczykowi się czknęło. - Czy ja miałem dużo kobiet? Ja miałem niezliczona ilość kobiet. Za czasów cudownego Kadafiego... Niech mu Allach setką dziewic wynagrodzi. Wyobraź sobie. Wystarczyło, że człowiek dotknął dziewczynę ręką po ramieniu to ochrona... Tak synu... Ochrona! - krzyknął głośno, że było go słychać na całym zamkowym dziedzińcu - Ochronie nic nie trzeba było mówić. Sama wiedziała, co już dalej robić. Słyszysz Aisha! krzyknął do pracownicy znajdującej się wschodniej części twierdzy. Kobieta stała tuż przy wejściu do ruin, obok zniszczonej czasem wieży. Prosty, zwyczajny żołnierz. Zielone spodnie i kamizelka kuloodporna. Do nóg miała przymocowane dwa krótkie pistolety. Jedynym dziwactwem w wyglądzie była gruba, granatowa chusta zakrywająca włosy.
Na głos swego pana i władcy, odwróciła się jego kierunku. Ukłoniła się.
- Widzisz Aisha. - Karamali ponownie zwrócił się do Juliusa. - Jest to... Jak to mawiał nieodżałowany, świętej pamięci Kadafi - Amazonka. Wiesz, że Libia, jako jedyny muzułmański kraj wcielała kobiety do armii. Mówiliśmy, że oferujemy im wolność wyboru. Bez nas niewola lub służba. Nie przepraszam... Możliwość służby krajowi. No i nam służyły, obsługując zarówno swoją broń jak i naszą. He, he.
- Co się działo jak zachodziły w ciążę? - zapytał zaciekawiony Juliuszek.
Jego pytanie zniesmaczyło Karamanliego. Skrzywił się i pociągnął kolejny łyk z piersiówki.
- Co cię napadło synu? Na sprawy dotyczące stricte rozmnażania. Mama ci nie opowiadała o pszczółkach.
Chłopak lekko się speszył.
- Nic po prostu. To, co nam wcześniej Lord Hohenheim opowiedział...
- Lord? Lord z Hohenheima jest... Jak to się u was mówi... Jak z koziej dupy trąba. He, he. No, ale z Selenki to ładna kozica była. He, he.
- Urodziła w końcu to dziecko?
- Czarnego Smoka? Taa... Urodziła. Do dzisiaj pamiętam jak się wszyscy ekscytowali, że smok zrodzony z dwóch smoków. Pierwszy od lat. Ja się na tej całej genetyce nie znam. Dla mnie to zbyt skomplikowane.
- Mama mi opowiadała, że naturalne rozmnażania fioletowo -okich zazwyczaj uniemożliwiał konflikt serologiczny.
- Co za cholerstwo?
- Kobiety i mężczyźni Smoki zazwyczaj mają różną grupę krwi uniemożliwiającą im potomstwo.
Dlatego jeśli dochodziło do narodzin fioletowo - okich to na skutek niekontrolowanej mutacji genetycznej. Przypadek Seleny Lindell i Czerwonego Smoka był wyjątkowy, dlatego, że obydwoje mieli taką samą grupę krwi.
- Ta, ta. Już pamiętam. Ktoś mi coś kiedyś na ten temat gadał. Zresztą, wracając do tematu. Dzieciak zanim się począł w łonie Seleny, skupiał na sobie wielkie ambicje, a potem urodził i sruu. - Karamanli wydał z siebie dźwięk naśladujący pierdzenie.
- Chłopak był normalny. Ręce nogi i kutasik. Nic nadzwyczajnego. Co prawda miał te fioletowe oczy. Miał je, ale to wszystko i nic więcej. Ale... Wyobraź sobie i tak srał się o niego cały Zakon, więc dzieciak nie miał wyjścia i w końcu zdechł.
- Dawno to było?
- Ja tam, nie pamiętam. Zresztą... Po co mnie tak bezlitośnie męczysz chłopcze? Głowa mnie boli. Wódki w kanisterku, prawie już nie mam. Ten głupi rytuał jeszcze się nie rozpoczął. To wszystko przez tego strachliwego czarnucha. Bezpieczeństwo! Zagrożenie! Co za bzdury? Srać się o jakiegoś dzieciaka z karabinem? Takie zachowanie chłopcze nie przysługuje panom tego świata.
Hamal Karamanli polizał swoje grube usta.
- Chciałbym posmakować nowego ciasteczka.
Julius przestał go słuchać.
- Kiedy to wszystko skończy, znajdę sobie jakąś dziewczynę.
Karamanli upił kolejny łyk z piersiówki. Następnie jeszcze raz beknął, poprawił wąsy i łypnął na Juliusza z politowaniem.
- Jak to zamierzasz zrobić synu?
- Dużo gram w Word of Wordcraft. Poznaje tam wielu ludzi.
Karamanli szeroko się uśmiechnął, odsłaniając złote zęby.
- Raz się nawet umówiłem na randkę.
Julius widocznie posmutniał.
- Piękną elfką Glindą okazał się Francis. Mój kolega ze szkoły.
Karamanli zmienił nieco swoją siedzącą pozycję na półleżącą, ale wyraźnie nie było mu wygodnie. Nie potrzebnie ułożyli koc na kamiennym podłożu. Libijczykiem odwrócił się w stronę zachodniej części twierdzy. Stali tam Raleigh i O'Malley. Oboje uzbrojeni. Ona w jakąś starą strzelbę, a on w niewielkiego laptopa. Flirtowali ze sobą.
- Jego dowcip zranił mnie bardzo, dlatego musiał dostać nauczkę. Julius potarł swoje lekko wilgotne oczy i świński nosek.
- Ale jak to mówi mamusia... Co cię nie zabije to cię wzmocni. No i wzmocniła mnie... Pyszna niego kiełbasa.
- Masz ci no. Przez twoją gadkę zrobiłem się głodny.
Jednak wkrótce miał zostać zaspokojony. Główne danie właśnie pojawiło się na dziedzińcu.
Do tej pory pozostali uczestnicy Rytuału kryli się w przejściu wychodzącym w stronę północnej części twierdzy. Teraz jednak Azjata usytuowany na szczycie ruin najwyższej wieży dał im znak, że wszystko jest w porządku.
Oprócz nich nikogo nie ma na terenie ruin zamku Hammershus.
W związku z tym nie było się, czego bać. Wyglądało na to, że ceremonia Beltane/Bajka aka "Bajka o Czerwonym Kapturku" przebiegnie tak jak zwykle, bez komplikacji.
Jedynym problemem była pogoda. Niebo wbrew prognozom było zachmurzone. Ciemne, szaro granatowe chmury nadciągały ze wschodu przysłaniając resztki światła z zachodzącego słońca. Powietrze robiło się ciężkie, wilgotne. Nadchodziła burza.
W północnym przejściu Martinez, zapalił latarkę. Po chwili znowu ją zgasił i jeszcze raz zapalił, nadając sygnał. Trzy krótkie, jeden długi, następnie znowu trzy krótkie i jeden długi. Umówiony początek kontaktu w alfabecie Morsa.
Mężczyzna przyczepiony linkami wspinaczkowymi do najwyższej wieży, nadał długi, krótki, dwa długie i znowu krótki. Był to ogólnie przyjęty komunikat oznaczający, że wszystko jest ok i drużyna może się kierować do bazy.
Najpierw pojawiły się dwie dziewczyny wystrojone w czerwone sukienki, noszące czepki na głowach. Pierwsza szła Lidia z bukietem białych chryzantem.
Druga dziewczyna miała związane ręce i zakneblowaną twarz. Posuwała się do przodu pchana przez lufę karabinu Martineza.
Tego samego, który Nieznajomy zostawił w domu Hohenheima. Za nimi szła z rozpuszczonymi włosami ubrana w białą koszulę nocną Kristen Munk. Obok niej podążała bestia, wilkołak w grubym białym płaszczu.
Jego pazury wystawały z pod tkaniny. Metal połączony z kośćmi prehistorycznych zwierząt, podkreślał siłę natury, którą człowiek z polecenia fałszywego Boga ujarzmił stosując sztuczne zasady.
Podkreślanie tej groźności Hohenheima wyszło groteskowo. Kulejący, siny, drżący pod kościstą, metalową zbroją wyglądał jak karykatura stworzenia, które dawno temu przestało być straszne i groźne. W rzucał się brak, jednej z metalowych dłoni, łapy, którą zniszczył Nieznajomy.
Zatrzymali się pod niskim drzewem rosnącym na środku twierdzy. Od strony morza słychać było grzmot.
- Szkoda, że nie możemy się z nim porozumieć. - mruknął Martinez. Ukląkł tuż przy ziemi zdejmując z siebie ciężki plecak.
- Nie powinien być pan taki uprzedzony. - zwróciła mu uwagę Grace O'Malley.
- Możemy się z nim porozumieć. Sasuke jest mądry, inteligentny. Zna język migowy i alfabet Morsa. To nie jego wina, że obcięto mu język.
- Mimo wszystko...
- Co mimo wszystko? Niech pan się uspokoi i każe mu zejść stamtąd. - Kobieta z rozmachem wskazała na wieżę. Martinez odwrócił się w jej kierunku. Nieco się uspokoił, gdy zobaczył postać w charakterystycznej przeciwdeszczowej pelerynie. Tej samej, którą widział wcześniej.
- Dopiero jak skończymy rytuał - zgodził się niechętnie.
- Juliuszku. - kobieta zwróciła się do syna. - Weź przestań się wylegiwać. Sprzątnij kocyk i przygotuj się do Rytuału.
Juliuszek jak każdy grzeczny synek mamusi, szybko wykonał polecenie. Mimo, że podniesienie siedzenia z ziemi sprawiało mu pewne trudności.
Tymczasem Grace O'Malley podeszła do trzęsącej się zapłakanej dziewczyny. W ręku trzymała chusteczkę. Położyła dłoń na jej policzku.
- Cicho... szepnęła jej do ucha. Wytarła łzy spływające po policzkach, szeroko się uśmiechając.
Wszyscy obecni ustawili w półkrąg w którego środku stały dziewczęta.
Nowa nie wytrzymała napięcia. Klęknęła na ziemi składając dłonie do modlitwy.
Jej przerażenie kontrastowało z zachowaniem Lidii. Wyprostowana, uśmiechnięta niczym na konkursie piękności promieniała szczęściem.
Zachowywała się jakby nie widziała nikogo poza swoim ojcem. Nie poruszyła się, kiedy Martinez ukląkł obok niej, wyjmując rzeczy z plecaka. Pochodnie i
kanister benzyny.
Zrobiło się ciemno. Krople deszczu, zaczęły padać coraz częściej. Hohenheim podniósł uzbrojoną łapę i skinął na Lidię.
- Zamknij oczy i pochyl głowę.
Zrobiła jak kazał. Stojący za nią ochroniarz uniósł wysoko kanister i Lidię oblał benzyną.
Charakterystyczny zapach wypełnił powietrze. Lidia tego nie zauważała. Nie bała się. Spokojna w przeciwieństwie do swojej następczyni, która skulona na ziemi, przybrała pozycję embrionalną.
Martinez wyjął zapalniczkę, podpalił pochodnię, podał swojej pracodawczyni, po czym wrócił do półkręgu.
W zamian za niego wyszedł Hohenheim. Zdjął z siebie płaszcz ukazując wszystkim swoje zdeformowane nagie ciało, które okrywały jedynie prehistoryczne kości tygrysa szablo zębnego.
Zaczęło się przedstawienie.
Oczy nowej dziewczyny rozszerzyły się w niemym przerażeniu. Podniosła się z ziemi i rzuciła do ucieczki. Niestety nie wzięła pod uwagę długości sznura. Za
jego końcówkę złapał Raleigh. Gwałtowne szarpnięcie spowodowało, że ofiara upadła jak długa. Porysowała sobie kolana. Krew zabarwiła litą skałę.
Podszedł do niej, Raleigh, złapał za włosy.
Wszyscy w milczeniu obserwowali jak Brytyjczyk ciągnie dziewczynę po kamienistym dziedzińcu.
Gdy znalazła się pod drzewem. Hohenheim stanął nad nią i rozłożył szeroko ręce.
- Rozpoczynamy sabat! Święto Beltane! Chwila początku i zniszczenia. Boski moment zmiany pobłogosławiony przez ogień. Dar bogów pozwalający ludziom z bezrozumnych zwierząt osiągnąć poziom Boga i aniołów. Azaliż, czyż nie są teraz tacy jam my? Ogień, który niszczy i równocześnie daje życie. Spala i ogrzewa. Ten, który odbiera wszystko pozostawiając jedynie życiodajny popiół. Siostry i bracia! Nie można rozpocząć nowego życia nie rezygnując ze starego.
Hohenheim zbliżył się do Lidii. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
- Córko. - zwrócił się do niej. Pocałował w policzek wycofując się do szeregu. Zamiast niego wyszła Kristen Munk.
- Boże! - Krzyknęła. - Ofiarowujemy to, co mamy najcenniejsze - Naszą córkę.
- Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy? - zapytała Lidia.
- Żeby cię lepiej widzieć. - odpowiedziała Munk.
- Dlaczego masz takie wielkie uszy?
- Żeby cię lepiej słyszeć.
Powoli zaczynało coraz lepiej padać. Lidia spojrzała na Hohenheima. Na hełm z czaszki.
- A, dlaczego masz takie wielkie zęby?
Kristen Munk pokazała wszystkim swoje wypielęgnowane zęby ze sztucznej szczęki.
Zbyt gwałtownie machnęła pochodnią. Rozległ się huk wystrzału.
Kobieta upuściła ogień. Jej stara twarz strasznie się wykrzywiła. Krzyknęła unosząc krwawiącą, dziurawą dłoń.
- To z wieży. - stwierdził Martinez.
Kristen Munk zaczęła przeraźliwie wyć. Brązowa kobieta rzuciła się biegiem, aby zasłonić swojego pana. Kolejny strzał trafił w sam środek czoła Aishy.
- Ukochana! - zawołał zrozpaczony Karamanli. W jego oczach pojawiły się łzy. Nie płakał długo, kolejny strzał przebił mu policzki. Chociaż może to był deszcz.
Na dziedzińcu rozległ się nieludzki wrzask.
Kolejne krople deszczu zaczęły spadać coraz intensywniej.
Na więzy rozległ się kolejny strzał. Świst zwalnianych linek.
- Ognia! - Krzyknął Martinez. Waląc wszystkim, co miał w łopoczącą pelerynę.
Inni zrobili to samo. Człowiek na wieży, zsunął się z murów.
Przed upadkiem powstrzymały go jedynie linki.
Zatrzymał się metr nad ziemią.
Ochroniarz podszedł do ciała i trącił je lufą. Trup wisiał twarzą do ziemi, więc chwycił go za włosy i odsłonił twarz. Twarz Azjaty. Nie - Japończyka. Sasuke to w końcu japońskie imię.
- To nie on. - stwierdził. Deszcz zaczął padać, coraz intensywniej.
- Gdzie jesteś Nieznajomy? - Martinez zapytał pustkę.
- A kuku. - Odpowiedział mu Głos. Odwrócił się do tyłu i zobaczył potwora.
Czarną skórę, czerwone upiorne oczy. Nie zauważył, kiedy podciął mu gardło zakrzywionym myśliwskim nożem. Ochroniarz klęknął na kolana. Widzący to Raleigh wycelował broń w czarną postać.
- Ty skurwy... - dalsze słowa przycięła kula wbita w brzuch. Pod Brytyjczykiem ugięły się kolana.
- Najpierw się strzela, potem gada. - doradził mu Nieznajomy. Ignorując agonię Brytyjczyka, Nieznajomy przeszedł nad nim, po czym spokojnie stanął w przejściu do wieży.
Teraz było go dokładnie widać. Nosił wojskowy czarny strój, kamizelkę i czerwone okulary. Jego twarz była poczerniona.
- Zobaczmy, kto jeszcze został.
Półtora metra prawo od Nieznajomego, świsnął pocisk. To Julius, postanowił udowodnić wszystkim, że jest mężczyzną.
- Synu, nie idź tam.
Nie posłuchał jej. Jako, że z 20 metrów ciężko mu było trafić postanowił się zbliżyć do wieży. Sama Grace O'Malley miała ograniczone możliwości.
Do tej pory, jeśli pojawił się jakiś specyficzny problem po prostu go truła. Takie metody nie spodobałyby się pierwszej Grace O'Malley słynnej irlandzkiej piratce o przezwisku Granuaile. Ona wiedziała jak strzelać, walczyć. Ta Grace, nie wiedziała jak dobrze umieścić naboje w komorze dubeltówki. Zbyt długo to trwało. Kobieta rzuciła broń na dziedziniec i podbiegła do syna. Chwyciła go za rękę. Juliusz wyrwał się jej.
- Muszę to zrobić!
Zaczął wymachiwać pistoletem tuż przed twarzą matki.
- Muszę ci udowodnić, że jestem mężczyzną.
Kobieta ujęła w dłonie twarz syna.
- Nic, nie musisz mi udowadniać. Jesteś moim małym chłopczykiem. Kochanym syneczkiem mamusi...
Julius uśmiechnął się radośnie.
- Naprawdę?
- Miejcie litość.
Nieznajomy strzelił chłopakowi w udo. Julius wydał z siebie pisk świni. Upuścił pistolet. Szybko podniosła go Grace O'Malley strzeliła w kierunku Nieznajomego. Broń nie zareagowała.
- Glock 17 nie nazywa się tak, dlatego ponieważ ma siedemnaście naboi. W komorze ma jedynie dziewięć dziewiętnastomilimetrowych naboi. Do siedemnastu należy dokupić magazynek. Ot szczegół, ale ważny, gdy się w panice go marnuje amunicję.
Nieznajomy pokręcił powątpiewająco głową. Odwrócił się w kierunku nieruchomego Hohenheima, dziewcząt i Kristen Munk.
- Jesteście żałośni - powiedział. - Ze wszystkich osób, które w życiu zabiłem. Wy najbardziej przypominacie ofiary. Ofiary losu. Doprawdy cud, że nikt was jeszcze nie wykończył. Ludzie są doprawdy leniwi.
Zamilkł na moment oczekując jakieś reakcji.
Odpowiedział mu jedynie deszcz.
- Wiecie, co? Jako, że lubię być sprawiedliwy? Dam wam szansę. Kto z was odgadnie jak się nazywam ocali skórę.
Nieznajomy pozwolił, aby jego propozycja zawisła w powietrzu.
- Dobrze. To zaczniemy od państwa Farrel.
Nie uciekali, więc Nieznajomy wolnym krokiem zbliżył się do umierającej Kristen.
Kałuża pod nogą Juliusa stopniowo się powiększała. Grace O'Malley usiadła przy nim. Położyła głowę syna na kolanach.
- Jakieś typy? - zapytał.
Kobieta spojrzała na Nieznajomego z nienawiścią.
- Dlaczego to robisz? - zapytała. Chyba miała łzy w oczach. Chociaż mógł to być deszcz.
- To ja tutaj zadaję pytania. - spokojnie odpowiedział morderca. Zniżył głowę tak aby móc spojrzeć jej w oczy.
- Podpowiedź nr. 1. Znają państwo moją historię. To bardzo popularna bajka.
- Rumpelstilckin - szybko odpowiedział Julius.
- Ach. - Nieznajomy zrobił wielce zdziwioną minę. - Skąd to wytrzasnąłeś?
- W bajce. Był sobie chochlik, który zmieniał słomę w złoto. Jako zapłatę za wykonanie pracy chciał porwać pierworodnego pięknej dziewczyny. Powiedział, że odpuści...
- Juli. Nie wysilaj się tak bardzo.
- Odpuści, jeśli księżniczka, której stworzył złotą słomę odgadnie jego imię. To imię brzmi Rumpelstilckin. Zgadłem?
Nieznajomy uśmiechnął się kącikami ust.
- Nie. - Odpowiedział strzelając mu w serce. Grace O'Malley wydała z siebie niski dźwięk. Morderca zatkał sobie jedno ucho.
- Bądź przeklęty! Oby twoją twarz strawił ogień. Oby twój kutas obwisł! By twoje zwłoki psy zjadły, twoje kości sczezły, a imię zniknęło z tego świata!
- Coś jeszcze? - zapytał lekko znudzonym tonem. Przeciągle przy tym ziewnął, po czym przyłożył jej lufę do głowy i nacisnął spust.
- Następny.
Nieznajomy spokojnie przeszedł nad ciałami. Ruszył w kierunku pozostałych żywych. Wyjął myśliwski nóż. Przeszedł obok Hohenheima i Munk zatrzymując się dopiero przed Karamanli.
Libijczyk nie zauważył go, skupiony na składaniu swojej zniszczonej twarz. Na czworakach wśród kamieni szukał wyrwanych fragmentów skóry. Przez deszcz opornie mu szło.
- Jak się nazywam? - zapytał.
- Czo?
Nieznajomy westchnął.
- Podpowiedź numer 2. Mam 26 lat. Kim jestem?
- Kulwą jesteś! Dlacego tu robis? - Wrzasnął.
Dostał odpowiedź nożem. Morderca uśmiechał się, kiedy wbijał go na wysokości żołądka.
- Dla frajdy.
Nieznajomy przesunął ostrze wzdłuż brzucha. Odsuwając je, wgięta końcówka pociągnęła ze sobą jelita. Wyprysnął strumień krwi brudząc Nieznajomego.
- Następni.
Tym razem skierował się w stronę Kristen Munk.
- Jak się nazywam?
Nie przypominała eleganckiej damy z dzisiejszego poranka. Skarlała. Makijaż jej się rozmył.
- Synku. Dlaczego to robisz?
- Jeśli zgadnie pani, jak się nazywam i kim jestem. Dostanie pani odpowiedzi na wszystkie pytania.
Munk zaczęła z nerwów otwierać i zamykać usta.
- Podpowiedź nr 3. Poczęto mnie tutaj.
- Czarny. - odpowiedział stojący pod drzewem Hohenheim. - Czarny Smok.
Morderca spojrzał na Hohenheima, po czym z powrotem pochylił się nad Kristen Munk.
- Pani dobry przyjaciel. - wyszeptał jej na ucho. - Franklin Stein. Szerzej znany, jako H.H Holmes został zamordowany przeze mnie osiem lat temu. Naprawdę musiał panią kochać. Miał pani zdjęcie w swoim gabinecie, stało na jego biurku. - powiedział i jednym płynnym poderżnął jej gardło.
- To nie jest pełna odpowiedź - stwierdził zimnym głosem.
Następnie leniwym krokiem wyminął zwłoki i zwrócił się w stronę nowej dziewczyny. Lillian jej było na imię. Nie ruszała się z miejsca. Czarny Smok podniósł nóż. Hohenheim zamknął oczy usunął się na ziemię.
Tymczasem morderca przeciął krępujące dziewczynę więzy.
- Umiesz prowadzić samochód? - zapytał wyjmując zszokowanej Lilian knebel z ust. Dziewczyna zdziwiona, tempo wpatrywała się w twarz Czarnego.
Nie mogła wydobyć z siebie żadnych słów, jedynie pokiwała głową.
- Dobrze. Zabierzesz ze sobą to coś. - wskazał na wciąż uśmiechniętą Lidię.
- Pojedziesz w kierunku Ronne. Tam zgłosisz się na policję i opowiesz o tym, co dzisiaj zaszło. Rozumiesz nie zatrzymasz się. Tylko prosto na komendę.
Czarny Smok wyjął kieszeni kluczyki i iPhona 4s.
- Tu masz kluczyki i telefon. Uruchomisz aplikację mapy. Google Maps, nie Applowskie, bo tam nie ma zaznaczonej policji. Trafisz na komendę. Zrozumiałaś?
- Tak...
Czarny podał jej rękę, aby mogła wstać. Ujęła ją bez wahania. Skrzywiła się z powodu bolących nóg.
- Powinnaś się cieszyć. - stwierdził pokazując jej zniszczoną Lidię. - Zobacz, czego uniknęłaś. Naprawdę miałaś ogromne szczęście.
Dziewczyna wzięła rzeczy. Przez moment wpatrywała się twarz mordercy. Wyglądała jakby chciała coś powiedzieć.
- Tusen takk. - Wydusiła w końcu.
- Nie dziękuj. Uratowanie was to efekt uboczny.
Nie zrozumiała, o czym mówił. To nie było ważne. Szybko podbiegła do bezwolnej Lidii i pociągnęła ją za rękę w stronę samochodu. Nieznajomy odwrócił się do Hohenheima. Schował nóż i przeciągnął się.
- Cudowne uczucie. Zabijanie potworów daje sporo satysfakcji.
Więc jak brzmi moje pełne imię?
Hohenheim skulony objął pień drzewa. Zachowywał się tak jakby sądził, że nisko położone gałęzie powstrzymają Czarnego. Jednak ten po prostu się schylił się. Zbliżył się do doktora.
- Iskander de Moley. - Wyszeptał przytulając się do kory drzewa. - Pisklę Czerwonego Smoka. Dziedzic królów. Moordryd. Dziecko księżyca. Tsukiyomi. Dziki Łów.
- Ta. Dużo tego było.
Stanął nad nim oparty o gałęzie drzewa.
- Jednak w moim pierwszym akcie urodzenia figuruję, jako Aleksander Lindell. Z tym nazwiskiem De Moley, troszeczkę pan przegiął. Dawca połowy moich genów, nigdy nie poczuwał się do rodzicielstwa. Ale nie o tym powinnyśmy mówić. Miałem powiedzieć, dlaczego pana nie lubię.
- Chodzi ci o twoją matkę? Dwadzieścia siedem lat temu, nic jej nie zrobiłem.
Czarny pokręcił przecząco głową.
- Ach. Jeśli sądzi pan, że niczym było porwanie piętnastoletniej dziewczynki, wymacanie jej publicznie. To widzę jakiś dysonans poznawczy.
Hohenheim w końcu zdecydował się na spojrzenie w twarz Aleksandrowi.
- To było badanie ginekologiczne.
- Oczywiście. Jednak obydwaj wiemy, że nie tylko tym pan mi podpadł.
Lista moich powodów jest długa zaczyna się na uczestnictwie w gwałcie
zbiorowym na mojej babce, poprzez narkotyzowanie mojego pradziadka, a kończy się na uczestnictwie w morderstwie mojej matki siedemnaście lat temu.
Hohenheim złapał się za klatkę piersiową.
- Powinieneś nie żyć. - wyszeptał.
Czarny Smok obdarzył go pięknym uśmiechem.
- Prawda. Mieliście taki plan. Matka była znowu w ciąży. Jacques de Moley pojechał do jakiegoś burdelu, a naszego domu pilnował jedynie stary Beduin. No, ale za fakt, że żyję wiń Szarego, który zamiast w głowę, trafił mnie w kark.
- To wszystko wina Twardowskiego. - wycedził przez zaciśnięte usta.
- Przesadza pan, jest winny jedynie pośrednio. Wywiózł nas, dzięki czemu żyjemy.
- Gdyby nie on, wciąż był bym Magi Niemiec. Nie robiłbym takich rzeczy.
- Co miał z tym wspólnego Twardowski?
- Sprowadził Fausta. Kupił dla tego człowieka nazwisko. Musiałem oddać moją
cudowna Zagan, opuścić Niemcy, a mogłem kierować europejskim Instytutem Przyjemności na Europę Środkowo- Wschodnią.
- Interesujące, proszę mnie poprawić jeśli się mylę, ale pan hydrobiolog z zawodu miał szefować Instytutowi badań Genetycznych.
- Tak. Co za strata, wszystkiemu są winne te głupie zasady wedle, których kierownikiem takiego Instytutu powinien zostać osobnik z tytułem Magi i doktora habilitowanego. Faust nie ma takich uprawnień.
- Nie ma. - Przyznał nieco zamyślony Czarny Smok. - No, ale on ma inne zainteresowania niż zamienianie ludzi w potwory. Ale źle pan ocenia mistrza Twardowskiego. Na pewno mu tych pieniędzy nie dał, co najwyżej pożyczył. Na jakiś zabójczy procent. Pewnie, dlatego Johan wziął się za inwestycje w aplikacje.
- Ja jestem niewinny. - Przerwał mu rozmyślania Hohenheim.
- Każdy tak mówi.
- Ja zawsze chciałem dobrze.
- Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
- Chciałem stworzyć coś swojego. Oryginalny Hohenheim prowadził badania
nad Homunkulus, napisał nawet książkę. Ja tylko chciałem pójść w jego ślady.
Czarny Smok podniósł rękę do góry. Niemym gestem rozkazał mu milczeć.
- Cisza. Wróćmy do meritum. Dwadzieścia siedem lat temu, rozwinęliście tutaj plan filmowy, nafaszerowaliście moją matkę narkotykami.
- Czekaj.
- Po czym przespała się z ówcześnie... Czterdziestoletnim facetem.
- Twoim ojcem.
- Dawcą połowy moich genów. Tak go należy określać nie inaczej. Urodziłem się ja. Czarny Smok, Jormungand, Aleksander de Moley Lindell i inne blabla. Więc powiedzmy, że tą pierwszą cześć pańskiego brzydkiego zachowania wybaczam. Jestem człowiekiem miłosiernym. W końcu nie zdarzyło nic takiego.
- Chciałem naśladować prawdziwego Hohenheima. On badał zagadnienie Homunkulus karzełka, mały człowieczek. - znowu zaczął się tłumaczyć nie rozumiał jak jest to nieistotne. Ja miałem stworzyć Smoka. Zrobiłem to wszystko dla Organizacji, a Selena... Królowa nie nadawała do pełnego sprawowania władzy.
- Jestem tego w pełni świadom. Wiem, kim była moja matka. Dziewczynką
żyjącą w iluzji. Co nie zmiana faktu, że rzeczy, które robiła czyniła, dlatego, że faszerowaliście ją narkotykami. Dzięki nim widziała demony, magów, wampiry, smoki i te wszystkie bzdury...
- Smoki to nie są bzdury.
- Oczywiście podobnie jak wszelkiej maści problemy wymagające likwidacji.
Osiemnaście lat temu przestraszyliście się tego, co stworzyliście. Postanowiliście pozbyć się problemów. Moc nie może płynąć, jeśli nie ma siedmiu prawda? Dlatego uwięziliście sześć smoków, a mnie próbowaliście zabić. Niestety popełniliście błąd zamiast mnie zabiliście Hassana wnuka naszego ochroniarza. Twardowski napalmem spalił jego zwłoki, więc mieliście problem identyfikacją.
- Ile wtedy widziałeś? - zapytał roztrzęsiony Hohenheim.
Aleksander zdjął gogle ukazując fioletowe oczy.
- Z szafy, w której siedziałem ze swoją nowonarodzoną siostrą?
Hohenheim przełknął ślinę.
- Widziałem wszystko.
- Kobiety zawsze trochę udają, że stawiają opór. - Tłumaczył mu.
Z twarzy Czarnego zniknął uśmiech.
- Panie Scheller. - Czarny zwrócił się do Hohenheim używając jego normalnego nazwiska. - Jest pan nie reformowalny. - Smok wyjął nóż.
- Doprawdy. Zawsze zastanawiałem się jak powstają tacy jak pan? Czy społeczeństwo pana zawiodło? Czy po prostu taki się pan urodził? Taki problem.
- Dlaczego dopiero teraz? - zapytał z rozpaczą. - Miałeś osiemnaście lat żeby się zemścił. Dlaczego?
Czarny dotknął nożem szyi Hohenheima.
- Dlaczego? Ponieważ, aby przystąpić do realizacji większego projektu, muszę pozbyć się mniejszych punktów na liście. Takie "Getting Things done" - dla lepszego skupienia w pracy. Większość tego nie robi.
Normalni ludzie nie lubią problemów. Nawet, jeśli przybierają one różną postać. Raportu do napisania, śmieci do wyniesienia, karalucha za zabicia, pijaka na ulicy, bitego dziecka, maltretowanej żony. Nieszczęśliwego człowieka. Odwracamy wtedy wzrok jak najdalej. Takie postępowanie stwarza anomalie. Rodzi potwory.
Dlatego czasem lepiej dążyć do konfrontacji. Reginie Uri będzie przykro, kiedy dowie się o brutalnej śmierci przyjaciela.
- Proszę nie zabijaj mnie. Obiecałeś...
- Że zachowam twoją skórę w stanie nie naruszonym. Tak zrobię, o ile ręka mi nie zadrży. Tak. Nazwałeś mnie Dzikim Gonem. Dzikim Łowem, który wedle legend zwiastuje nadejście katastrofy. Bardzo podoba mi się ta wersja.
Na pocieszenie dodam, że w sumie to ci się udało. Spójrz na mnie.
Czarny smok chwycił palce twarz Hohenheima.
- Widzisz. Tamtego dnia, gdy gwałciliście moją matkę, obudziliście smoka. Stworzyliście potwora.
Stałem się śmiercią
„Stojąc nad brzegiem morza Selena otworzyła drzwi klatki. Krasnoludek wyszedł z niej lekko skrzypiąc. Wciąż był ranny, przy każdym ruchu wydawał metaliczne dźwięki.
Kiedy jego buzia uniosła się do góry, Selena zauważyła, że w policzku ma dziurę, z pod której wyziera zimny metal.
- Py-ta-nie.
- Czy dziecko, które urodzę będzie złym człowiekiem?
- Nie. Będzie smokiem. - odpowiedział Petermachen. Jego głos był dziwnie mechaniczny.
To nie jest wyczerpująca odpowiedź.
- Czy będę kochana?
- Tak, ale nie przez tego, o którym myślisz. Dzieci zawsze kochają swoje matki.
Idąc z powrotem do swojego pokoju rozmyślała nad tym, co się przed momentem stało.
W jakim stanie ducha powinna być osoba, która właśnie straciła dziewictwo? Czystość lub niewinność w zależności od eufemizmu. Selena czuła się w sumie dosyć zwyczajnie. To było co przeżyła było w sumie dosyć przyjemne. Chociaż nie osiągnęła gwiazd, jak to opisywali poeci. Zresztą gwiazd w ogóle nie było widać. Nawet tej jednej największej i najbliższej ludziom - słońca, które przed momentem zaszło.
Resztę ciemnego niebo zajęły chmury, wiał wiatr, a jej włosy znowu nie dały się uporządkować. Nie potrzebnie je rozpuściła, ale spinkę zostawiła w komnacie De Moleya. Nie. Nie, De Moleya - Jacques.
Oddałam mu swoje dziewictwo, więc chyba mam prawo mówić do niego po imieniu.
Selena westchnęła. Wiedziała, że prawdopodobnie to nie był ostatni raz gdy dzieliła łoże z Czerwonym Smokiem. Rzadko, kiedy kobieta zachodzi w ciąże za pierwszym razem. Dziecko. Czarny Smok. Bestia wymykający się ludzkim prawom. Potwór, który... Potwór, który będzie mnie kochał.
Selena poczuła jak jej usta rozciągają się w uśmiechu.
W końcu ktoś mnie będzie szczerze i bezwarunkowo kochał. Dziwne uczucie. Chcieć dziecka.”
Aleksander wcisnął przycisk stop. Ponownie zamknął oczy, próbując zasnąć. Miał z tym problem, odkąd skończył dziewięć lat całe noce przesypiał wyłącznie wtedy, kiedy był oszołomiony prochami.
Bez nich spał jedynie około 3 godzin.
Dzisiaj jednak czuł, że nie będzie wstanie zasnąć. Wszystko przez to, że od paru godzin słuchał nagrania z przesłuchania matki.
Prawie cały czas mówiła o sobie w trzeciej osobie. Nie tylko podczas monologów, ale i w życiu codziennym.
Mądre książki psychologiczne, twierdziły, że takie zachowanie oznacza dystansowanie się do własnej osoby, swoich poczynań. Dodatkowo może oznaczać brak akceptacji własnej osoby, bagatelizowanie swojej roli w jakimś działaniu, które przyniosło niepożądane skutki. Może także oznaczać początki schizofrenii.
"Niepożądane skutki". - jego poczęcie, właśnie wtedy za pierwszym razem na zamku Hammershus. Albo na tym planie zdjęciowym ucharakteryzowanym na zamek. Cholera wie. Musieli pokazać jej coś w tym stylu, w końcu to co jej podali nie mogło być aż tak mocne aby przez czterdzieści osiem godzin zaczęła widzieć mury.
Aleksander przeciągnął się na łóżku. Zamówił sobie pokój w hostelu Møbelfabrikken. Dwu osobowy, innych nie mieli. 80 euro za noc. Ponownie zamknął oczy. Powinien przyjechać tutaj z namiotem. W całej Skandynawii można biwakować za darmo. Tymczasem, jemu zachciało się pokoju, za który trzeba było zapłacić 80 euro, 65 funtów, 108 dolarów, 328 złotych za noc. Zdzierstwo. Starzeje się - pomyślał. Trzeba było wziąć ten namiot. Zegar w telefonie wskazywał 3:49. Może wtedy mógłbym się przespać.
- Bzdury. - powiedział na głos. - Nie zasnąłbym przez wspomnienia.
Selena Lindell, jego matka.
O tym, że coś jest zdecydowanie nie tak, zrozumiał, gdy miał pięć lat i wybrali się z matką do centrum handlowego.
Jako, że był wówczas okres świąteczny, przy wejściu do galerii stał mężczyzna nieudolnie przebrany za Świętego Mikołaja. Miał brodę z filcu i cuchnął źle przetrawionym alkoholem. Był straszną podróba, a jedyną w nim autentyczną bożenarodzeniową cechą był czerwony nos.
Jednak Selena Lindell wierzyła, że spotkała najprawdziwszego Świętego Mikołaja. To był jakiś stary pijak, który kupił strój w supermarkecie za 5 funtów.
Ale jego matka zapytała go: "Czy wszystkie renifery mają się dobrze?"
Facet myślał, że żartuje, ale ona pytała serio. Naprawdę wierzyła, że ten człowiek przed nią mieszka na Biegunie Północnym i jeździ saniami ciągniętymi przez dwanaście reniferów.
Wiedzieli o tym ochraniający ich łowcy, którzy szybko odciągnęli ich od tego żebraka z powrotem do samochodu.
Im był starszy, tym więcej tego dostrzegał.
Wpatrywanie się bez sensu w puste niebo. Opowiadanie o nawiedzających duchach. Widzenie Aniołów. Czy po prostu tępe wielogodzinne wpatrywanie się w sufit. Była całkowicie bezwolna, niczym lalka w wystawie w sklepowej, mająca tylko ładnie wyglądać i przyciągać klientów.
Czasem Petermachen był bardziej ludzki.
To było nawet zabawne. Mała laleczka z zaprogramowanymi paroma kwestiami do wypowiedzenia i dostępem do Internetu. Nic specjalnego, ale matka dała temu miejsce przy stole.
Kiedyś zapytał się Białą Zakonnicę - „Ciocię Renię” - „Dlaczego mamusia się tak dziwnie zachowuje?”
W odpowiedzi usłyszał, że to choroba rodzinna. Zadziwiające, że on jakoś na nią nie zapadł. Być może wpływ na to miał fakt, że nigdy nie łykał podawanych przez ciocię Renię "witaminek".
Zdradziecka kurwa, postawiła interesującą hipotezę, która nie przetrwała jego eksperymentu z podbieraniem matce tabletek.
Gdy przestała je brać zdarzył się cud, Selena Lindell odzyskała wzrok Przestała widzieć nie istniejące rzeczy i była całą sytuacją autentycznie zdziwiona.
Była w szoku, zwłaszcza jak Aleksander matce internet. Wcześniej nie wiedziała:
Kto jest czyim prezydentem? Kto prowadzi wojny? Jakie restauracje są teraz w modzie? Który komputer jest lepszy?
Aleksander jej opowiedział, a jego matka...
Wkurzyła się.
Kazała ukarać, zabić winnych.
Kiedy wykryto pierwszą próbę zamachu. Przywódczynię spiskowców, Sygrydę Stooradę skazała na śmierć na stosie. Śmiała się przy tym krzycząc do niej o zapachu wieprzowiny.
W organizacji wszystkiego pomagała jej wieloletnia przyjaciółka, regentka królowej - Regina Uri.
Ją matka potraktowała łagodniej.
Osobiście wybiła jej wszystkie zęby.
Mówiła, że dobrze zrobił otwierając jej oczy. Uwolnił ją z koszmaru.
Tylko, że gdy skończyła swoją zemstę, została sama. Bez żadnych sojuszników.
Co mogła zrobić?
Sama, dwudziestoczteroletnia dziewczyna z dziewięcioletnim synem i starym Beduinem Malikiem, który obiecał, że będzie ją chronił.
Taką samą obietnicę złożył Czerwony Smok.
Jacques de Moley, też obiecał ją chronić, czerwonym ogniem rozpędzać jej wrogów. W zamian chciał jedynie drugiego dziecka, statusu jej męża, tytułu króla i oczywiście pieniędzy.
Biedny dureń.
Z tego, co wiedział. Nie zabili go. Wtedy 24 grudnia 1997 roku zamknęli go tak jak inne smoki.
Regina Uri wstawiła sobie nowe zęby i nowy plan, który tym razem się powiódł.
Zgwałcili, zamordowali Selenę Lindell, a on razem z nowo narodzoną siostrą, na
to patrzył.
Pomimo tego on - Książę Federacji - miał niesamowicie dużo szczęścia.
Aleksander pomasował sobie kark.
Chcieli go zabić. Jego demona. Siedmiorogiego Smoka Apokalipsy. Chodzącą śmierć. Niszczyciela Światów, bez żadnej mocy sprawczej.
Jak wtedy pragnął otrzymać jakaś super moc, by móc ich wszystkich zabić.
Uratował go Twardowski, dowodzący w kordonie zabezpieczającym pałac. Miał pilnować, aby żaden grzech stamtąd nie uciekł.
Czego się obawiali? Do tej pory nie zrozumiał. Nawet wtedy gdy trafili do Polski razem z Ireną. Nic się niezwykłego nie stało, byli zwykłymi dziećmi.
Ponownie spojrzał na telefon 4:06. Niech to szlag. Usiadł na łóżku. Wyjął z plecaka iPada. Zajrzał na stronę duńskiej gazety Dagbladet. Włączył translator i po zobaczeniu nagłówka poczuł się lepiej.
Sekta na wyspie. Masowe Morderstwo na zamku Hammershus.
Dzisiejszej nocy bornholmska policja odkryła siedem ciał porzuconych wśród ruin - Hammershus największej twierdzy w tej części Europy.
Nasze źródło donosi, że należą one do członków Sekty od lat działającej w Danii. Wśród zmarłych zidentyfikowano obywateli narodowości brytyjskiej, irlandzkiej, libijskiej i niemieckiej. Świadkowie widzieli zwłoki obdarte ze skóry.
Nieznajomy uśmiechnął się, gdy zobaczył komentarze.
Rottenkreuz79
- Znowu ci pierdoleni imigranci szkoda, tylko Polaków brakuję. Wszystko przez tą jebaną Unię Europejską.
Valkiria1789
- Musi nadejść kres męskiej dominacji. Przeklęty patriarchat jak każdy zbrodniczy system musi upaść. Głośmy chwałę Bogini.
Lovundjustice
Tak właśnie działa policja. „Sekta od lat działająca w Danii” - i co wykryć się nie chciało „od lat nie chciało”
ThebestDannish456
Lovundjustice - Nie bluźnij Dania jest jednym z najlepszych państw na świecie.
Valkiria1789
ThebestDannish456 Duńczycy wmawiają wszystkim, że są najszęśliwszym narodem świata tymczasem mają jeden z największych odsetek samobójstw w Europie. Jesteście hipokrytami.
Ragnar.L85
Valkiria1789 Nie myśl, że się ukryjesz pod nikiem muzułmanie.
Valkiria1789
Ragnar.L85 Sam nim jesteś.
Utoya54
W sekcie był Libijczyk, co oznacza, że Breivik miał rację. Stajemy się
Euroarabią. W Danii nie rodzą się dzieci, zaś muzułmanie mają średnio 4 potomków.
Blomst897
Utoya54 Nie przesadzaj. Przez takich jak ty nie dostrzegamy innych problemów. Tymczasem polskie ciężarówki wyjeżdżają z Danii wypakowane telewizorami skradzionymi z naszych domków letniskowych.
No, ale najgorsi są ci spryciarze, którzy odbierają Duńczykom pracę, bo godzą się na zaniżone stawki. Zatrudniono Polaków do renowacji 40 szkół w Kopenhadze. Jako, że najęła ich firma pośrednicząca, sprawiło, że nie musieli dostawać minimalnej pensji. – Robotnicy dostają 80 proc. swojej pensji w Danii pod stołem, a tylko 20 proc. legalnie w Polsce
Hizenbeer
Heh, to takie straszne, Polacy ciężko pracują, mieszkają po kilka osób w mieszkaniu bo są biedni, i nie oczekują wiele. Ach!
Blomst897
Hizenbeer To niech ciężko pracują u siebie w Polce. Gdzie znajdują się skradzione w Danii samochody?!
Sort88
Wnioski z tego takie, że w następnych wyborach do Europarlamentu zwyciężą eurosceptycy, ale chyba nie to jest najważniejsze. Ci ludzie działali u was od lat. Nikt nie zauważył, że znikają młode pełne życia dziewczyn. Nikt nie słyszał krzyków dobiegających z wnętrza statuły.
A może nie chcieliście słyszeć? Ludzie Bornholmu. Tutaj w Internecie nieźle wam idzie krytyka, ale ilu z was zdołałoby stanąć w rzeczywistości twarzą w twarz z Arabem, Polakiem, Rumunem. Powiedzieć, co wam nie pasuje. No ilu? Wasza hipokryzja i zapatrzenie siebie jest porażające.
hvid9
Sort88 Uspokój i nie zostawiaj niernych śladów.
Sort88
hvid9 Jestem spokojny.
Aleksander zamknął ekran. Ponownie położył się na łóżku i przez pięć minut wpatrywał się biały sufit.
Dalsze leżenie bez sensu.
Pochylił się nad plecakiem wyjął zafoliowany garnitur, płaszcz i skórzane buty. Czas powrócić do starego wyglądu.
Tego, pod jakim inni go widzą od prawie trzech lat. W końcu vice dyrektor działu zaopatrzenia w prywatnej organizacji wojskowej **Chequer Wordwide**, były kapitan British Army - Aleksander Black nie może wyglądać tandetnie.
I nie wyglądał. Kiedy skończył odbicie w lustrze pokazywało starszego z dziesięć lat, poważnego biznesmena. Gdy wychodził zostawiając klucze na recepcji, dyżurny recepcjonista nawet na niego nie spojrzał.
Chyba właśnie tak rodzi się największe zło z obojętności nad losem innych. Ile nieszczęść można byłoby uniknąć, gdyby, choć trochę przyjrzeć się drugiemu człowiekowi.
Aleksander spokojnie ruszył w kierunku portu. Swój sportowy plecak wyrzucił do najbliższego śmietnika na odpady plastikowe. W końcu zawsze należało dbać o matkę naturę.
Zrobiło mu się zimno. Noce na Bornholmie były zaskakująco zimne.
W porcie pachniało rybą. Wiał mocny, burzowy wiatr. Przegnał chmury ukazując gwiazdy i księżyc powoli chowający się w morzu. Wpatrywał się w niego, nie myśląc o niczym. W końcu poczuł się senny. Ziewnął. Omal przy tym nie połykając komara.
- Och. - Aleksander Black uśmiechnął się wrednie do metalowego robaka. Szybko go złapał.
- Sześć godzin z Białegostoku na Bornholm. To chyba rekord.
Z jachtu pod niemiecką banderą wyszedł sześćdziesięcioletni mężczyzna z opaską na lewym oku.
Jan Twardowski, opinii publicznej znany pułkownik Adam Lewandowski. Człowiek który przechytrzył diabła.
Kim był pierwszy Jan Twardowski?
Oryginalny był alchemikiem wynajętym przez braci Mniszków, aby oszukać króla Polski.
Jego wysokość Zygmunt August tęsknił za swoją zmarła żoną Barbarą. Zrobiłby wszystko żeby ją jeszcze raz zobaczyć.
Twardowski zaoferował mu taką możliwość. Przy pomocy magicznego lustra, magicznie podobnej aktorki, urządził seans spirytystyczny. Co zabawne lustro istnieje na prawdę, pozostawione przez Twardowskiego w pewnym klasztorze.
Dalszy ciąg tej historii to już bajeczka. Moc Twardowskiego pochodziła od diabła Mefistofelesa. Wedle podpisanego kontraktu, czarownik po stu latach miał się oddać duszę mieście Rzym.
Nie zrobił tego, więc Mefistoteles zaskoczył go w karmie o nazwie "Rzym".
Jednak, wedle legendy Twardowski uciekł diabłu lecąc na księżyc, tym samym kradnąc Armstrongowi tytuł "Pierwszego człowieka na Księżycu".
- Dzień Dobry, wujku! - zaczął uprzejmie.
- Co ty odpierdalasz? - Polak jak zwykle był taktowny. Aleksander zdążył już zapomnieć, jak bardzo.
- Ciebie też miło widzieć po tylu latach. Jak się czujesz?
Twardowski bezradnie rozłożył ręce, zacisnął pięści, wystawił zęby.
Po czym nieco oklapły usiadł koło Aleksandra.
- Dlaczego jeszcze tu jesteś? Namierzą cię. Sfotografują, nagrają, do mnie dojdą. Znowu będę musiał płacić za twoje błędy
- Spokojnie. Nie namierzą mnie, techniczną stronę misji mam opanowaną.
- Chcesz mi wmówić, że zostałeś hakerem. Wciąż pamiętam, że na szkolnych świadectwach z informatyki zawsze przynosiłeś mi tróję.
Aleksander zachichotał.
- To było przed wprowadzeniem iPhone. Po nim, moja znajomość elektroniki znacznie się poprawiła. Poza tym, to nie ja zhakowałem serwery. O informatyczno - techniczną stronę mojej działalności: typu nadajniki GPS, pluskwy w garniturze. Zadbała moja dobra przyjaciółka.
- Czyli kto?
Czarny Smok przyłożył palec do ust.
- Tajemnica.
Twardowski zmarszczył brwi, nie przestając go lustrować swoim jedynym okiem.
- Nie odzywasz się przez dziesięć lat...
- Nie prawda. - zaprzeczał kategorycznie. - Przesyłałem wam kartki na Wielkanoc i Boże Narodzenie.
- Anonimowe...
Czarny zachichotał.
- Bez jaj. Wiedziałeś, że to ja.
- Domyślać się, a wiedzieć, to dwie różne rzeczy.
- Trzeba było posłać więcej komarów, może wtedy byś mnie namierzył.
Siadł ci coś design dronów. Te twoje kulki były ładniejsze. Nawet nazwę miały bardziej poetycką „Lustra Twardowskiego".
- Aleksander, po co tu przyjechałeś?
Był taki zrozpaczony, bezsilny. Zestarzał się. To było satysfakcjonujące.
- Na ryby. - odpowiedział złośliwie. - Na łososie.
Twardowski rozmasował skronie.
- Po co, ci te łososie?
- Chce zanęcić nimi większą rybkę dużo bardziej drapieżną. Powiedziałbym, że rozpoczynam polowanie na Białego Wieloryba ale byłoby zbyt literackie.
Jego rozmówca zaczął być coraz bardziej poirytowany.
- 10 lat temu jak opuszczałeś Białystok wydawało mi się, że ustaliśmy parę rzeczy.
- Ludziom się dużo rzeczy może wydawać. Niektórym się może wydawać, że człowiek, który wyratował dwójkę dzieci z masakry zrobił z szlachetnych pobudek, a nie wyrzutów sumienia. Które przestał odczuwać, kiedy zagrożone były jego interesy.
- Czy powody czynu, zmieniają jego znaczenie?
- Nie. Dlatego jeszcze żyjesz.
Polak uśmiechnął się do swojego ucznia.
- Inaczej mnie, też byś zabił.
- Oczywiście. Dziwi cię to? Gdybyś mnie nie uratował byłbyś po prostu jednym ze skurwysynów, którzy pozbawili mnie dzieciństwa, którzy zrobili z mojej matki bezmyślną kukłę do podpisywania dokumentów.
- Po to tutaj jesteś? - Polak zaczął być zły. - Aby się użalać nad sobą? Ponarzekać jak dobrze ci było w domu dziecka? Musiałeś zacząć sam się sobą zajmować? Czy może masz pretensje o to, że zapewniłem w wam wikt i opierunek przez siedem lat? Każdego dnia ryzykując życiem. Bo jeśli by się dowiedzieli czekałoby nas długa i okrutna śmierć. Zapomniałeś o to?
- Nie. Nie zapomniałem. - Aleksander wstał z ławki i spokojnie ruszył w stronę rybackich kutrów. - W tym właśnie problem, że nie zapomniałem. Nie zapomniałem, że jestem dzieckiem dziecka oraz, że nie istnieje dla ciebie coś takiego jak elementarna przyzwoitość.
- Gdyby było tak jak mówisz, to zabij mnie, ale nie rozmawialibyśmy teraz.
- Tak... To ci mogę przyznać. Zawdzięczam ci przeżycie pomiędzy 10 a 17 rokiem życia. Potem musiałem sam sobie radzić, wysłałeś mnie do Stanów.
- Za to mój drogi chłopcze możesz winić jedynie siebie. Mówiłem ci żebyś nie zwracał na siebie uwagi. A ty co? Śpiewać się zachciało?
Aleksander poczuł niezapomniany przypływ irytacji. Pamiętał jakby to było
wczoraj.
- To był przypadek. Przypomnij sobie. Marek dostał zapalenia płuc, ponieważ ty chciałeś oszczędzić na ogrzewaniu. Nie mógł śpiewać, więc ja musiałem to zrobić za niego.
- Ale nie musiałeś tego konkursu wygrywać. Wojewódzki Konkurs Piosenki Niepodległościowej. Najlepiej zaśpiewana "Obława" od czasów Jacka Kaczmarskiego. Powinieneś wiedzieć, jak to się skończy.
Ta, powinien, wsadzeniem w samolot z wizą do Stanów a tam prosto w łapki profesora Franklina Steina znanego, jako H.H Hohenheim.
- To ty powinieneś zdawać sobie sprawę, że byłem jeszcze dzieckiem. Myślałem tylko o tym, aby pomóc moim kolegom. Braciom, z którymi mnie połączyłeś tworząc dom dziecka. Nie powinienem tego robić, ale ty powinieneś mnie dopilnować. To ty byłeś dorosły i byłeś za mnie odpowiedzialny, a obowiązkiem dorosłych i odpowiedzialnych ludzi jest ochrona dzieci. Nie wykorzystanie ich naiwności, bo „Jestem starszy i mądrzejszy,” a „Dzieci i ryby głosu nie mają”
Twardowski zaczął się śmiać, najwyraźniej był zadowolony z odpowiedzi. Nie zdziwiło to Aleksandra, Polak robił tak już wcześniej.
Prowokował.
"Życie to nie bajka" - lubił mawiać, kiedy kazał im biegać dziesięć okrążeń po
lesie w czasie wychowania fizycznego. "Zjedz, lub zostań zjedzonym."
Najlepiej potraktował go zaraz na początku po przyjeździe do Polski. Po wydarzeniach z 24 grudnia, po tym jak widział, jak mordowano jego matkę przestał mówić, nie chciał jeść. Co więc zrobił czarodziej Twardowski?
Zamknął dziewięcioletniego Aleksandra w pokoju przed telewizorem i polskojęzyczną wersją Króla Lwa. Magnetowid ustawiony był na powtarzanie.
Efekt był taki, że przy trzydziestym "Hakuna Makata" Aleksander wywalił telewizor przez zamknięte okno.
Reakcja była charakterystyczna dla Twardowskiego. Polak po wszystkim zwrócił mu jedynie uwagę, że następnym razem jak będzie wyrzucał rzeczy przez okno, powinien je najpierw otworzyć.
- Wciąż masz mi za złe okłamaniem twojej Matki. Zdajesz sobie sprawę, że to nie moje kłamstwa ją zabiły, ale twoja prawda.
Tego już było, za wiele.
- Nie zrzucisz winy za jej śmierć na chłopca, który chciał, aby jego matka zaczęła się zachowywać względnie normalnie.
- Aleksander! Gdybyśmy zawsze, wszystkim i każdemu mówili prawdę świat
uległby zagładzie. Z przypadkiem Seleny było tak samo. Jak myślisz? Co by się stało gdybyśmy na początku powiedzieli jej prawdę?
- Nie wiem. Ona była...
- Niezrównoważona od początku. Miała napady gniewu. Słyszała głosy, nawet bez środków farmaceutycznych. Jak ktoś taki mógł podejmować rozsądne decyzje?
- To trzeba było zamknąć ją w ośrodku psychiatrycznym, a nie narażać na jeszcze większą traumę.
Twardowski wbił wzrok w ziemię. Pewnie ze wstydu.
Aleksander pomyślał o przerażonej Lidii. Znał smutną prawdę. Niewiele się od nich różnił.
- Przypuszczam, że tak jest lepiej. Chyba wolała umrzeć w ten sposób - jako osoba, a nie bezwolna lalka.
Przez chwilę milczeli. Fale odbijały się od brzegu.
- Olek. - pierwszy odezwał się Twardowski. - Rozumiem, co czujesz, ale wciąż uważam, że to, co robisz głupota. Zemsta nic nie da, a stworzy zagrożenie. Nie tylko dla ciebie, ale też innych.
Przecież to głupota. Zwłaszcza, kiedy chcesz się mścić na ludziach wpływowych i zamożnych. Przy czym samemu nie będąc ani zamożnym ani wpływowym.
- O moje finanse i wpływy, proszę się nie martwić. Przez te dziesięć lat dobrze o nie dbałem. Gdybym chciał się na nich zemścić za wszystko, co mi zrobiono, zacząłbym wysadzać Instytuty. Jako, że jesteśmy w Danii, pierwszy wybuchłby ten w Kopenhadze.
- Nie możesz...
- Tak, wiem, co mi za to grozi. W najgorszym razie zamkną mnie, będą torturować. Poza tym dopadną moją siostrę i zrobią jej to samo, co naszej matce.
Wujku powinieneś wiedzieć, że nigdy, przenigdy do tego nie dopuszczę.
Wciągnął do płuc zimne powietrze. Zdenerwował się, powinien odrobinę uspokoić.
- Pamiętam, co mi powtarzałeś. Dlatego powtarzam to, nie było z zemsty. Tym bardziej, że jedyną osobą, jaka mi osobiście podpadła był doktor Scheller. On jednak nie stanowił zagrożenia dla mnie i Ireny.
- Więc po co? Zaczną na ciebie polować, przez prawie osiemnaście lat byłeś bezpieczny a teraz...
- Nigdy nie byłem bezpieczny. - przerwał Aleksander.
- Nie jestem, nie byłem i nigdy nie będę bezpieczny. Udowodnił to dziewięć lat temu profesor Stein. Nie z tą klątwą ciążącą nad moją głową.
Głowa zaczęła go boleć. Rozmasował skronie.
- Smok Apokalipsy. Dwadzieścia siedem lat temu siedmiu mężczyzn dokonało samospalenia w proteście przeciwko mojemu poczęcia. Przeciwko przybyciu na świat wcielonego zła. Musiało to być dla nich dramatyczne, a jednak to zrobili. To się nazywa siła wiary. Od dziewięciu lat kiedy mój pobyt u profesora Steina, zakończył się dużymi zniszczeniami kierownictwo Zachodu wie, że żyję.
Zawsze będą mnie szukać. Ostatnio byli naprawdę blisko i w końcu mnie znajdą, a wtedy lepiej żeby nasze spotkanie odbyło się na moich warunkach.
Twardowski kręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie masz pojęcia, co ryzykujesz. Organizacja ma wielu członków, każdy zakodowany w Goecii. Nie będziesz wiedział, kiedy cię dopadną. Naprawdę...
Twardowski złapał się za głowę.
- Co za bezsensowne morderstwo.
- Bezsensowne? Uratowałem życie dwóch kobiet. Przerwałem pasmo czegoś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Coś, co ty, powinieneś przerwać dawno temu, wiedząc, kim był ten potwór.
Chociażby to nadaje temu odpowiedni sens.
- Sens? Od kiedy tacy ludzie się liczą? Mrówki. Mrówki nie są wstanie przełamać systemu. Ja też jestem mrówką Aleksander. Mrówką, która dba o swoje gniazdo. Co powinieneś zrozumieć. Czasem lepiej jest przeczekać.
- Ciekawe... Jak wysłałeś nas Stanów? Chciałeś abyśmy przeczekali w rękach Steina?
To było miłe, patrzeć jak odbiera mu mowę, z zaskoczenia i przerażenia.
- Wiesz czasem się zastanawiałem. Czy nas wtedy nie sprzedałeś?
- Jak możesz? Przecież wiesz, że nie wiedziałem. Po tym wszystkim...
- Ale patrząc jak was wszystkich ograła Biała Regina, dochodzę do wniosku, że to mało prawdopodobny scenariusz. Wam nawet spiskowanie kiepsko wychodzi.
- Poza tym, mój pobyt tutaj był bardzo owocny. Dowiedziałem się paru ciekawych informacji. Nie wiem czy wiedziałeś, ale dwadzieścia siedem lat temu nie potrzebnie oczekiwaliście wschodniej inwazji. Chińczyków nie było na wyspie.
W końcu go zaskoczył, Twardowski złożył ręce jak do modlitwy.
- Ale chryzantema...
- Została wykonana na zlecenie Reginy Uri.
Białej Zakonnicy, Białej Królowej kobiety zniszczyła jego matkę.
- To nie możliwe. Była wtedy z Seleną na łodzi. Nie miała czasu, aby zrobić coś takiego.
- Tych ludzi zabito wcześniej.
- Ale Sygryda dzwoniła...
- Mogła już wtedy zacząć z nią współpracować.
- Jesteś tego pewien.
- Tak, tym bardziej, że ma sens. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę późniejsze wydarzenia. Ich spisek oraz fakt, że Biała Zakonnica pierwsza dobrała się do Grama.
Twardowski podrapał się po brodzie,
- Miecz? Jeśli chciałeś go zlokalizować. Trzeba było mnie zapytać.
- Jaką miałem gwarancję, że powiesz mi prawdę? Co? Może znowu zniekształciłbyś otaczającą nas rzeczywistość? Pokazał fałszywe odbicie w kuglarskim lustrze. Co Janie Twardowski? Zorganizowałbyś plan filmowy. Mam już nawet tytuł "Księżniczka i Smok".
- Czyli, co zamordowałeś ich ponieważ poszukiwałeś Świętego Miecza?
Aleksander machnął lekceważąco ręką.
- Skądże znowu. Nie musiałem tego robić, ponieważ go mam.
Twardowski przetarł ucho. Najwyraźniej myślał, że się przesłyszał.
- Że co?
- Gram - “Oburzenie, miecz Zygfryda, zresztą jak zwał tak zwał. Teraz to mój miecz, a konkretniej rzecz ujmując to szabla.
- Ty mówisz poważnie.
- Najzupełniej poważnie.
- Jak?
- To dłuższa historia. W wielkim skrócie profesorowi Steinowi, do którego mnie wysłałeś na badania się zmarło, a ja... Mam miecz.
Twardowski wpatrywał się w Aleksandra z niedowierzaniem.
- Olek. Coś ty robił przez dziesięć lat?
- Sporo. Pierwszy rok, po wyjeździe z Polski upłynął mi bardzo miłym towarzystwie profesora. Co by o nim nie powiedzieć facet miał klasę, nie to, co te płotki. Ale nie mówmy już o mnie, co żeś się tak pospieszył, co?
- Mefistofeles włamała się do policyjnych akt, zobaczyłem zdjęcia. Skórę z Hohenheim ułożoną w kształt odwróconej ósemki. Poważnie. Musiałeś tak ich układać? I ten podpis.
Aleksander uśmiechnął się zadowolony.
- „Stałem się śmiercią niszczycielem światów”. Co nie podoba się? Myślałem, że nasza organizacja lubi takie dramatyczne eufemizmy. Cytaty i symboliczne dwuznaczności.
- Tak, ale Oppenheimer i bomba atomowa.
- Nie wystarczą, jako zapowiedź katastrofy? Do rozpoczęcia, której polowania Czarnego Smoka? Za mało groźne? Niech się zastanawiają, szukają, panikują. Poza tym, pomyliłeś się. Oryginalnie te słowa wypowiada bóg Kriszna w hinduskiej Biblii.
Na skraju łączącym morze z niebem pojawiły się czerwone promienie. Słońce zaczęło wschodzić oświetlając na czerwono Nexo.
Aleksander Black wyszedł odrobinę do przodu. Zdjął okulary.
- Wiesz, co wujku... Nigdy nie lubiłem Czerwonego.
- Co ma do tego twój ojciec?
Twardowski zamilkł, wpatrując się w zwężone kocie źrenice i czerwone oczy
Czarnego Smoka.
Koniec
###