Seks i Kuchnia Patrizia Caiffa
––––––––
Przekład Katarzyna Urszula Długaszek
Seks i Kuchnia Autor Patrizia Caiffa Copyright © 2014 Edizioni Haiku Wszelkie prawa zastrzeżone Wydane przez Babelcube, Inc. www.babelcube.com Przekład Katarzyna Urszula Długaszek Projekt okładki © 2014 Luigi Pagano “Babelcube Books” i “Babelcube” są znakami firmowymi Babelcube Inc.
Spis treści
Strona tytułowa Strona redakcyjna WELON PANNY MŁODEJ I ELEMENTARZ JA MOGĘ CZERŃ JAKO BÓL Twoja recenzja i Twoje wskazówki mają znaczenie Szukasz kolejnej ciekawej lektury? | Twoja książka, Twój język
WELON PANNY MŁODEJ I ELEMENTARZ
(Pączki z kwiatów czarnego bzu i akacji)
Byłam przekonana, że jedząc je, czuję także ich smak delikatnej woni. Byłam przekonana, że mogę odkryć tajemniczą rozkosz uwięzioną w mące. Byłam przekonana, że jestem w stanie nasycić się na tyle, aby móc powiedzieć „już nie mogę”.
Do licha, gorąco w tym pokoju! Ach, tego lata w ogóle nie pada, nie potrafię z tym dojść do ładu. A tę książkę przeczytałam już wiele razy, nuda. A co my tam mamy? Suche kwiaty? Och... zapomniałam. Biedaki! No i jak się macie? Dobrze? Ja też dosyć dobrze, po staremu. Minęło sporo czasu, no nie? Piękne jesteście, trochę się zestarzałyście. Ja też czasami czuję się staro. A wiecie, dziewczyny, że kwiaty się jada? I wam również to groziło, wiecie o tym? Robią sałaty z płatków róż i fiołków. Prawdę mówię! Ale was to nie dotyczy. Jednakże pączków z bzu czarnego i akacji - tak. Klnę się na Boga, że to prawda! Uważajcie biedaki, uważajcie, bo i was zjedzą....
To był maj, miesiąc panien młodych. Urodziłam się na wyspie, w Canicattini Bagno. Małe miasteczko, całe białe, czyste i wytworne. Maria Celeste mnie nazwali. Gorąco prawda?! Tu jest bardziej Afryka niż Europa. Najpiękniejszym dniem jest Wielkanoc, kiedy figurki Zmartwychwstałego Chrystusa i Matki Boskiej Bolesnej spotykają się, aby zabrzmiało „A paci – paci”[1]: cieszą się zmartwychwstaniem i obejmują się nawzajem. Godzą się! Jeśli tylko mógłbyś to zobaczyć! Cóż za widok! Falują nad głowami przejętych ludzi, chodzą w tą i z powrotem, kołyszą się, wydaje się, że wszyscy oszaleli z radości!
I to w tym właśnie okresie zaczynają wybuchać pachnącym białym blaskiem drzewa czarnego bzu i akacji, wzdłuż ulic i uliczek na wsi.
Wojna wtedy dawno się już skończyła, ale biedy jeszcze było na tyle sporo, że kto mógł wyruszyła w stronę Nowego Świata: Ameryki. Iluż wtedy, biedacy, wyjechało! Jednym udało się zdobyć fortunę, inni przeżywali męki emigranta. Pustoszały wioski, ale my natomiast zostaliśmy.
Podczas moich zwykłych nudnych spacerów z miejscowymi koleżankami, upajałam się zapachem i pięknem tych kwitnących alejek. - Słyszałyście, że Rosaria przyprawiła rogi swemu mężowi z kolejarzem? Nakryła ich dwójka dzieci, podczas gdy się kochali w wagonie kolejowym. Biedacy, strasznie się zawstydzili! – A że córka Maria, brzydka jak strach na wróble, została ugryziona przez psa? Strasznie się przestraszyła, biedulka, ale jakże pies musiał się przestraszyć... ha ha! – A wiecie, że ciotka Rosa zmarła, ta stara, która mieszkała sama w tym pięknym domu. Zobaczysz, że teraz spadkobiercy będę się o niego kłócić!
Rozumie się. Plotki i ploteczki, ploteczki i plotki. Co za nuda! Mając dwadzieścia lat miałam już dosyć tego spokojnego życia, wiecznie to samo. Również marzyłam o królewiczu na białym koniu, pięknym jak Amedeo Nazzari: pierwszy raz ujrzałam go w kinie w mieście. Jak się zwał ten film, tego znanego reżysera, który sprawił, że tak ryczałam jak bóbr? Ach, rozumie się: „Noce Cabirii”. Złego grał Amedeo w tym filmie, naprawdę okrutnego, ale cóż za urok i rozbrajające spojrzenie!
A oto moje specjalne marzenie: widzę jak staje przede mną wysoki mąż, brunatne włosy i wąs na modłę francuską, potężne barki i świetnie zbudowany. Dokładnie jak Amedeo. Wykształcony, uprzejmy. Szczery i uważny. A potem marzę o ślubie w białej sukni, dwójce dzieci, które rozweselałyby nasze dni. Pospolite marzenia, wiem, ale moje różniły się jednym detalem, niepospolitym detalem.
Tego dnia zebrałam kwiaty czarnego bzu i akacji, jak każdej wiosny. W domu zaproponowałam mamie, że to ja z nich coś przygotuję; chciałam zrobić całej
rodzinie niespodziankę.
Zamknęłam się w kuchni i zamoczyłam kwiaty w świeżej wodzie. Zapach nie do opisania...kurczę... jak świeży podmuch mojej młodości. Widziałam w tej miednicy welon panny młodej, kościoły uroczyście udekorowane, kwiaty akacji.
Przygotowałam ciasto z wody i mąki, jednej łyżki brązowego cukru, troszkę sody oczyszczonej. Zaczęłam zanurzać kwiaty w cieście. Białe na białym. Płatki, listki i łodygi wchłaniały ten okrywający je płaszcz aż do uzyskanie zupełnie nowej formy. Jakie piękne! Chronione poprzez bezpieczne i miękkie objęcie, którym obdarzyłby mnie mój mężczyzna. Widziałam go: stał tam i czekał na mnie przy ołtarzu, oczarowany moim widokiem tak po królewsku wystrojonej. I ja bym na niego patrzyła, gotowa trwać u jego boku, gotowa na lot we dwoje trwający całe życie. Wydawało mi się nawet, że słyszę słowa ojca Alfio, z parafii Świętej Brygidy:
- Czy ty, Mario Celeste Di Dio, bierzesz sobie za męża stojącego tutaj...
Pragnęłam z całego serca wyjść za mąż, ale nie tak jak moje przyjaciółki. O nie! Do licha, chciałam męża, który miałby przynajmniej średnie wykształcenie. I miałam jeszcze jeden ważniejszy cel. Rozumie się!
Miałby mnie nauczyć czytać i pisać. Krótko mówiąc, aby umieć napisać czarno na białym.
Spędziłam całe dnie mojego dzieciństwa na podglądaniu Agaty, córki aptekarza, która mieszkała w bogatym domu obok, jak chodziła do szkoły i z niej wracała w swym wyprasowanym mundurku i z różową kokardką. Do licha! Popołudniu zamykała się w swoim pokoju, aby się uczyć, na co mogłam patrzeć poprzez firanki u okna. W nocy, mdłe światło świecące dłużej niż inne, mówiło mi, że przemierzała, kto wie jakie, oceany i fantastyczne przygody znajdujące się na stronicach, które miała przed sobą. Słyszałam, jak mówiono o opowiadaniach z dziwnymi stworzeniami, które zamieszkiwały morza, np. rodzaj okropnie brzydkiej ryby, z dużą głową oraz z wieloma długimi i niebezpiecznymi ramionami. Biada rybakom, którzy pływali i przypadkiem się na nią natykali. Mogła ich zmiażdżyć i pozabijać wszystkich na raz, w oka mgnieniu. Opowiedziano mi także o bardzo małych stworzonkach i niewidzialnych pięknych elfach, zamieszkujących lasy, które czasem pokazywały się tym, którzy szli zbierać grzyby. Co za cudo! I mnie samej wydawało się, że podróżuję wolna, bardzo daleko, że mogę poznawać wiele nowych rzeczy, których nie znałam. Jeśli tylko mogłabym się uczyć!
Moi rodzice nie wysłali mnie do szkoły, ponieważ miałam być częścią wątłego budżetu rodzinnej pralni, podobnie jak moi bracia i siostry. Rozumie się. Nauczyłam się szyć oraz dokonywać małych przeróbek i napraw: ogólnie rzecz biorąc, kreatywny zawód, który mi nie przeszkadzał, ponieważ umożliwiał mi pracować w domu i jednocześnie dalej obserwować postępy Agaty. Szczęściara!
Nauka, która dla wielu dziewcząt w moim wieku była bezużyteczna i przereklamowana, dla mnie stała się obsesją. Zbierałam skrawki starych gazet, leżących na ulicach i próbowałam bezskutecznie odszyfrować ich sens. Pewnego razu nakrył mnie mój ojciec, jak wpatrywałam się z bliska z natężeniem w ten nadający się jedynie na makulaturę papier, obracając go gorączkowo w prawo i w lewo, we wszystkie strony.
- Zgłupiałaś, moja córo? Czyżbyś ujrzała Madonnę z Tindari całą uroczyście wystrojoną? – O mały włos przez niego nie dostałam zawału serca. -Wracaj do pracy, mała. Schowałam go do kieszeni, jakby był cennym pergaminem i wróciłam do pracy.
Czasami przepisywałam starym ołówkiem te nieznane mi znaki, wykorzystując białe brzegi i przestrzeń między słowami, do momentu, aż pisałam i jąkałam parę liter. Ale później nie potrafiłam ustalić powiązań między tymi dźwiękami. Może mam jakiś uraz mózgu, myślałam, a może jestem niewidoma, mam problemy ze wzrokiem! Do licha, to było trudne! Nikt się nie zorientował, nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, na ile to było dla mnie ważne.
Z wiekiem, mając coraz mniej czasu ze względu na pracę, której było coraz więcej, postanowiłam poczekać ze wszystkim do ślubu. Dlaczego nie dorzucić także tego małego detalu do marzeń wszystkich kobiet, które pragną wyjść za mąż?
Naprawdę go spotkałam. Parę miesięcy później, tego mojego Antonia Ficara. Cóż... był troszkę inny niż Amedeo Nazzari: chciałam mężczyzny dobrze zbudowanego i pełnego życia, który byłby też molem książkowym? Ależ naiwna! Rozumie się.
Antonio był chudy, prawie filigranowy, troszkę niższy ode mnie, bez wąsów i delikatnie łysiejący. Ale pochodził z miasta, stabilna pozycja na poczcie. Wydał mi się trochę za bardzo pedantyczny i maniakalny. Po raz pierwszy ujrzałam go, gdy stałam w kolejce do jego okienka. W stosunku do mnie okazał się bardzo uprzejmy.
- Jaki piękny cielisty kolor ma panienka! Jasny i przezroczysty jak światło księżyca. Do licha, kto wie, co miał na myśli, mówiąc “cielisty kolor”... I cóż za poeta! Zrozumiałam, że powiedział mi komplement, ponieważ wszystkie inne klientki – kobiety są wiecznie zazdrosne – patrzyły na mnie spod byka i protestowały, bo niby traciliśmy czas. Ja czułam, że się czerwienię ze wstydu! Potem zauważyłam leżące na biurku wiele ołówków perfekcyjnie zatemperowanych i z ostrym szpikulcem, wszystkie identyczne i ułożone w kształcie X. Pomyślałam, że to jakaś rozrywka, aby czas szybciej minął. Zapytałam się po co to. – Czyż nie widzisz tego, panienko? Trzy godziny mi zajęło, aby je tak ułożyć. Jakżeż poprawnie się wysławiał! Trochę mnie to zmieszało, ale nie przejmowałam się tym. Ktoś, kto miał tyle ołówków, musiał się choć trochę interesować pisaniem! Od razu mi się spodobał. Niespodziewanie zapytał się, czy udałabym się – tak powiedział „udać się”, jakiż piękny czasownik! – wieczorem na zabawę taneczną w pobliskiej miejscowości. Miałam już i tak w planach tam iść – „udawać się tam?” „udać się do tam?” – z koleżankami. Nie mogłam się doczekać, jak przywiążę do przegubu ręki mój mały notes, jak to było w zwyczaju, gdzie młodzieńcy wpisywali swoje imiona, zapraszając nas tym samym do tańca.
Wyobraziłam sobie, jak wchodzi do sali, wyprostowany i pewny siebie, podczas gdy toruje sobie drogę wśród tłumu. Szukał tylko mnie, żadnej innej. I rzeczywiście, był pierwszym, który poprosił mnie do tańca. Pocałował mnie nawet w rękę. Ależ dżentelmen! Późnym wieczorem w domu przyglądałam się na okrągło tej wytwornej kaligrafii zamkniętej w notesie. Położyłam go pod poduszką i wiele nocy o nim
śniłam. To była moja pierwsza pamiątka miłości i wkrótce miałam nauczyć się ją odczytywać. Parę dni później, spacerując wśród łanów zboża, cała w skowronkach, powróżyłam sobie z maku, jak mnie tego nauczyła moja zamężna znajoma, Maria Carmela. Należało wybierać tylko te zamknięte, jeszcze nierozwinięte. Jeśli go otworzysz i serce będzie białe, starą panną zostaniesz. Jeśli będzie różowe, zaręczysz się. Czerwone: wyjdziesz za mąż! Zerwałam jeden, drobny i delikatny. Otwierając go byłam bardzo przejęta. Był oczywiście różowy! Zaraz potem się zaręczyliśmy się. Do licha, cóż za radość! W owych czasach okres narzeczeństwa polegał na spacerach albo na herbatce u nas w domu raz w tygodniu. Zawsze w obecności siostry bądź młodszego brata. - Nie przystoi - mówiła moja matka. Przystałam na zasady bez większych kaprysów, całkowicie podniecona celem, który był już tak blisko! Nie przysłuchiwałam się nawet za bardzo wszystkim zwierzeniom moich koleżanek i sąsiadek, które opowiadały podniecone o skradzionych pocałunkach, sekretnych pieszczotach. Matko, jakie głupie baby! Miałam pewne wyobrażenie, co to była namiętność miłosna, ale szczerze powiedziawszy, w danym momencie mało mnie to interesowało. Ja miałam inny cel.
No i Antonio wydawał mi się porządnym facetem: uczciwym, powściągliwym, do przesady kontrolującym się w zachowaniu i gestach, z pewną małą manią. Za każdym razem, przed wyjściem z domu, gładził długo kapelusz z niespotykaną troską, z poważnym wyrazem twarzy, pogrążony w, kto wie, jakich ciemnych myślach.
Kiedy spacerowaliśmy po kamiennych ulicach miasta, on chodził tylko i wyłącznie po ciemnych płytach chodnika, dokładnie omijając te białe. Często był zmuszany do skakania na ukos, aby móc kontynuować zabawę. Do tego
stopnia, że aby dotrzymać mu kroku, często traciłam równowagę. Innym razem opowiedział mi, że jako dziecko podobało mu się łapać koty i wkładać je do betoniarki, aby później je w niej kręcić! Jak w pralce! Biedacy! Dziecięce pomysły, pomyślałam.
––––––––
– Miłość jest ślepa - mawiała moja babcia. Miłość likwiduje każdą wadę. Prawda to. Więcej więc już nie zwracałam na to uwagi. Ponadto nigdy nawet nie próbował w żaden sposób do mnie się zbliżyć. Narzeczeństwo przebiegało w sposób perfekcyjny. Moje największe pragnienie miałam mu zdradzić w naszą noc poślubną.
Wzięliśmy ślub w maju rok później. Biała suknia, welon długi aż do ziemi, lilie w bukiecie.
I ojciec Alfio mówił naprawdę: – Czy ty, Mario Celeste Di Dio, bierzesz sobie za męża stojącego tutaj Antonia Ficara? - Biorę!
- Czy ty, Antonio Ficara, bierzesz sobie za małżonkę stojącą tutaj Marię Celeste Di Dio?
Odpowiedział: tak.
Po weselnym przyjęciu, bardzo prostym w miejscowej restauracji, nadszedł wieczór. Podróż poślubna miała trwać krótko: Syrakuza, Taormina, Tindari, Cefalu, Palermo i z powrotem, wszystko w jeden tydzień, bez opuszczania wyspy. Zanim udaliśmy się w podróż jego Fiatem Nuova 500 koloru kremowego– w owym czasie taki samochód był luksusem! – spędziliśmy pierwszą noc w miejscowym hotelu.
Naprawdę wydawało mi się to wszystko snem, albo sceną z filmu: miasto z całym swym szałem głośnych czynności, które huczały za oknem, nawet po zachodzie słońca; pokój z zasłonami i nakryciem na łóżko w kolorze brokatowej czerwieni i wielkie pozłacane lustro wiszące nad antyczną komodą; Antonio, który mnie wnosił do środka na rękach. Do licha! Dosłownie jak w filmie!
Potrzebowałam trochę czasu, aby ochłonąć z emocji i szczęścia. Byłam tak bardzo zadowolona, jak nasza Madonna, gdy spotyka Zmartwychwstałego Chrystusa! Ściągnęłam welon i zapytałam się Antonia, czy mogę parę minut pobyć sama na balkonie, aby podziwiać ruch uliczny. Jak pięknie! Okazał się zaskoczony i zniecierpliwiony, ale pozwolił mi na to. Widziałam, jak wszedł do łazienki, słyszałam, jak leciała woda z kranu. Nadszedł mój moment. Ileż nieprzespanych nocy spędziłam na wyobrażaniu sobie, na planowaniu całej akcji.
Wyciągnęłam z walizki stary elementarz, który kupiłam za moje oszczędności na bazarze używanych książek, ołówek i zeszyt. Ułożyłam wszystko na łóżku i czekałam, siedząc tuż obok. Serce waliło mi jak oszalałe, ale czułam się panią sytuacji.
– Co jest na łóżku? - zapytał się po wyjściu z łazienki, ubrany już w piżamę i lekko zaciekawiony.
– To będzie nasz układ małżeński - powiedziałam – sekretna gra między mną a tobą. Ruszyłam do akcji. – Antonio, to jest moje największe pragnienie życia. Wybacz, że jeszcze Ci o nim nie powiedziałam... chciałabym, abyś nauczył mnie czytać i pisać. Począwszy od dzisiaj. Nie wiem nic o miłości, jak i nie wiem nic o alfabecie i dźwiękach. Czysta i święta jak zakonnica z klasztoru cysterek! Proponuję Ci wymianę: za każdą literę, sylabę albo słowo, których się nauczę, będziesz mógł mnie nauczyć gestów miłości. Dopiero gdy będę w stanie napisać i przeczytać pełne zdanie, będę mogła spełnić mój obowiązek małżeński. Wiem, że potrzeba na to czasu, że będzie Ci trudno czekać, ale obiecuję Ci, że dam z siebie wszystko.
Na początku Antonio nie zrozumiał i poczerwieniał cały ze złości oraz wzburzenia. Bez wypowiedzenia ani jednego słowa, zaczął chodzić w tą i z powrotem wzdłuż pokoju, zamyślony. Później wyszedł na balkon zapalić cygaro. Ja czekałam na stojąco, a w moim sercu mieszały się na zmianę lęk i nadzieja. Tak naprawdę nie wiedziałam, kim był mężczyzna, który stał przede mną i któremu przedstawiłam szaloną propozycję. Ale moje zamiary były nieodwołalne i to dawało mi siłę. – W porządku – odpowiedział – pod jednym warunkiem: biorąc pod uwagę, że będziesz musiała mi gotować przez całe życie, nakazuję Ci przygotować mi wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju potrawę.
– “Nakazuję” - jakich trudnych i ważnych słów używał. Do licha, nie chciało mi się wprost wierzyć! Wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju potrawę? Nie było niczego prostszego dla mnie. Możliwe, że dał się tak szybko namówić? Od razu
się zgodziłam, zaskoczona tak łatwym przebiegiem zdarzeń tego wieczoru. Z radości prawie zabolało mnie serce.
Zaczęła się gra. „A” razem z dotykiem, „B” towarzyszył delikatny pocałunek, przy „F” byliśmy już przy słodkim ugryzieniu w szyję, przy „M” pocałowaliśmy się po raz pierwszy. Pisałam i jąkałam na głos wszystkie samogłoski i spółgłoski, stawiałam je obok siebie, by odkryć nowe najprostsze formy: MA, SE, TA, BA, DU, ZI... Całus za całusem, obejmowanie się i głaskanie, całowanie się i obejmowanie... Pierwsza noc minęła na szkolnych i miłosnych ćwiczeniach. Otwierałam się na nowe odkrycia pełna entuzjazmu i szczęśliwa, jak piękne panny młode z mych marzeń.
W dzień podróżowaliśmy i zwiedzaliśmy kościoły oraz wspaniałe pałace. W nocy, w tanich hotelach, rozpoczynała się zabawa. Nie wspomnę o zmęczeniu! Byłam zaskoczona cierpliwością Antonia, jego próbą zaspokojenia w sposób pilny tego mojego dziecinnego marzenia. A, powoli, powoli, zaczynała mi się podobać i cała reszta...
W krótkim czasie poznałam nieznane dotąd zestawienia: SOF, CUO, LUS, SENS, FRR... Przepisywałam i czytałam, czytałam i przepisywałam, i im bardziej słowa nabierały formy, tym Antonio stawał się odważniejszy w swym ściskaniu i swych żądaniach. Pomimo rosnącej niecierpliwości, dał się ponieść całej sytuacji. Wydawał się nawet przy tym bawić! Ale sprawiał wrażenie, jakby coś sobie obmyślił.
Miotałam się między żądzą nauki, przyjemnością i zdziwieniem zmieszanym ze wstydem przy niektórych propozycjach, którym ulegałam bez słowa, aby uszanować moje dotychczasowe zaangażowanie. Nie wiedziałam prawie nic o miłości, nikt mi tego nie wyjaśnił, co było
normalnym w owym czasie. W kinie widziałam sceny z pocałunkami i miłosnymi uściskami, i do tego punktu wszystko było jasne. Moje zamężne koleżanki zdradziły mi, śmiejąc się złośliwie, że w pierwszą noc po ślubie jego „ptaszek” znajdzie gniazdko w mojej ”dziurce” (cóż za głupie słowa) i wszystko wydawało mi się być załatwione opowiadaniami o ptactwie. Nie zgłębiłam za bardzo aspektów technicznych w tej sprawie, natomiast przez myśl by mi nie przeszło, że mogłyby być jakieś „warianty”, a przynajmniej tak je zwał Antonio. Warianty. Rozumie się.
Pierwszym słowem, które udało mi się poprawnie napisać i wymówić, już pod koniec naszej podróży poślubnej, było COLTELLO[2]. Zasugerował mi je Antonio podczas krojenia swojego zrazu z ryby miecza, zachęcając do prawidłowego wymówienia: COL-TEL-LO. Czułam się bohatersko, potrafiąc rozszyfrować i przeczytać nieprawdopodobny związek L i T, czy też podwójne LL. Czułam się bardzo usatysfakcjonowana i krążyłam po pokoju, wykrzykując COLTELLO, COLTELLO... Ale nie był to czas, abym mogła się cieszyć tym szczęściem. Od razu przyszło mi zapłacić, w sposób niespodziewany, brutalny. Miałam za nie zapłacić na kolanach, przed nim, on na stojąco, wymawiając sprośne wersy, podczas gdy trzymał mą głowę i zmuszał mnie. Nie rozumiałam, co się dzieje. Nie sądziłam, że także to jest miłością, czułam się poniżona i zraniona, ale nie chciałam płakać, aby nie dać mu powodu do zerwania naszego układu. Cały jego dotychczasowy spokój i dobroć przeobraziły się, w ciągu kilku minut, w srogość i ból. Napędzał się przede mną i zmuszał mnie siłą, ciągnął mnie za włosy, aż w pewnym momencie poczułam tępe uderzenie w ucho, zaraz potem następne i jeszcze jedno. Policzkował mnie, podczas gdy kończył w jękach... W krótkim czasie, nie wiedząc dlaczego, Antonio zmienił swe zachowanie. Stał się nieustępliwym i wymagającym. Nauczyłam się pisać nazwy pozostałych sztućców: FORCHETTA, CUCCHIAIO, CHUCCHIAINO[3], ale on dokładał coraz to nowe wymagania, podczas coraz to nowych uderzeń. Znosiłam to wszystko w ciszy, ukrywając mój ból i wstyd.
Nie mogłam odpuścić, będąc tak blisko mety. Pomimo tego, że jakiś ogromny pająk oplótł już moje serce. Nie rozumiałam, jak owym gestom mogło się przypisywać znaczenie miłości, podczas gdy na mnie spadała masa agresji. Czy to była ta miłość, o której mi opowiadały miejscowe plotkary? No i dlaczego Rosaria, Maria Carmela i Nunzia nie powiedziały mi całej prawdy, prawdy i tylko prawdy? Dlaczego moja matka nic mi nie powiedziała? Dlaczego nic mi o tym nie powiedział, jeśli i ich to dotyczyło? Co to do jasnej cholery są za kobiety? Straciłam dziewictwo wraz z mą niewinnością i moimi marzeniami, kiedy minęło już parę dni, jak wróciliśmy do domu. Nie przejmowałam się ani krwią, ani siniakami, które miała na ciele i w sercu, nie uroniłam ani jednej łzy. Skurczona na łóżku, cicho śpiewałam. Ileż bólu, ileż bólu od tej miłości. Ileż bólu, ileż bólu od tej miłości. Miłość nie jest rzeczą magiczną. Miłość nie jest rzeczą magiczną.
Od razu po wstaniu z łóżka, kiedy on jeszcze spał, poszukałam zeszytu i po raz pierwszy udało mi się napisać całe zdanie. Przeczytałam je po cichu, w ukryciu: – PRZEPIS: KWIATY BZU CZARNEGO I AKACJI
Wsłuchiwałam się w dźwięk mojego głosu, który wymawiał te słowa, na początku szeptem i z niepewnością, później wyraźniej i bardziej zdecydowanie.
Powtórzyłam to zdanie wielokrotnie. – PRZEPIS: KWIATY BZU CZARNEGO I AKACJI. PRZEPIS: KWIATY BZU CZARNEGO I AKACJI. Byłam absurdalnie szczęśliwa. Następnie, jakbym wpadła w jakiś nieoczekiwany obłęd, pisałam jeszcze i jeszcze: MĄKA, WODA, SODA OCZYSZCZONA. PRZYGOTOWAĆ MASĘ Z TRZECH SKŁADNIKÓW. UMYĆ KWIATY, OSUSZYĆ JE I ZAMOCZYĆ W CIEŚCIE. ROZGZRAĆ OLEJ NA PATELNI, USMAŻYĆ JE. Może i porobiłam błędy ortograficzne, ale mało mnie to obchodziło. Nigdy mu tego nie powiedziałam. Schowałam przepis w szufladzie. Wolno płynęły dni, miesiące, a siła mojego sekretu pomagała mi przetrzymać bicie i poniżenia. Czasem wracał do domu późno, bardzo późno. Wymagał, abym na niego czekała z kolację. Jeśli mnie zastawał śpiącą z głową opartą o blat stołu, wycieńczoną po całym dniu pracy, budził mnie kopiąc i krzycząc, cały czas krzycząc. Nie chciałam sobie zadawać zbyt wiele pytań. Ale tam w środku, w środku serca, bardzo bolało, naprawdę bardzo bolało.
––––––––
Maj znowu nadszedł, wraz z pierwszą rocznicą ślubu. Byłam gotowa na wyjątkową potrawę, o którą mnie poprosił w noc poślubną. W miasteczku widywano mnie rzadko, mój status kobiety zamężnej nie pozwalał mi na zbyt częste spacery z moimi zamężnymi koleżankami. Brakowało mi tych białych i uderzających zapachów wiosny. Bądź co bądź wyszłam sama i z troską zebrałam kwiaty. Przed moimi oczami przesuwały się
obrazy domowe i rodzinne, czułam delikatny zapach smażenia, widziałam jak kwiaty delikatnie zmieniają swe barwy... olej sprawiał, że stawały się żółte, później bursztynowe, pulchne i chrupiące. Do licha, jakie piękne!
––––––––
Byłam przekonana, że jedząc je, czuję także ich delikatną woń. Byłam przekonana, że mogę odkryć tajemniczą rozkosz uwięzioną w mące. Byłam przekonana, że jestem w stanie nasycić się na tyle, aby móc powiedzieć „już nie mogę”.
Tego wieczoru, kiedy Antonio wrócił do domu, zauważył otwarty zeszyt na stole. Tam był zapisany przepis. Powiedział mi: w końcu! Potem wszedł do kuchni. Czekał na mnie po drugiej stronie, spokojnie siedząc, w oczekiwaniu na to danie. Powiem więcej, wydawał mi się, że był w lepszym humorze niż zazwyczaj.
Ja maczałam i smażyłam, następnie układałam ze spokojem te łakome i pachnące kąski na dużym głębokim talerzu. Na stole postawiłam także czerwone wino. – To co dzisiaj świętujemy? - zapytał. Nawet o tym nie pamiętał.
Sądziłam, że gdy kwiaty ostygną staną się ciężkie, wilgotne, ciężko strawne.
Albo się je zjada od razu gorące albo wyrzuca.
COLTELLO było pierwszym słowem, którego mnie nauczył podczas gry, którą uważałam za miłosną grę. Tym słowem go zabiłam. A więc mają rację, mówiąc, że słowa zabijają. Upadając na ziemię, wylał na białą koszulę kieliszek czerwonego wina, które pił. Do licha, co za plama, będzie ciężko ją zmyć!
Potem, z trudem, wyniosłam go na balkon i oparłam na balustradzie, głową w dół, z wiszącymi i bezwładnymi ramionami. Skulona tuż obok, z moim zeszytem, spoglądałam na zewnątrz.
Przez okno wyglądały dwie podeszłe w wieku siostry, stare panny, które obserwowały i mówiły rzeczy złe o wszystkim i o wszystkich, od rana do wieczora. Nie zdziwiła się, że jako pierwsze zaczęły wrzeszczeć ze strachu. Krzyczały głośno: – Morderczyni! Morderczyni! Biegnijcie tu wszyscy! Nawet ojciec Alfio, który nie wstawał od stołu, choćby krzyż spadł mu na głowę, przyszedł zobaczyć. Przeżegnał się, jakbym była diabłem, wołali Jezusa, Józefa i Maryję i wszystkich świętych w niebie. To nie jest czas, aby się spowiadać ani nawet przyjąć Pana, pomyślałam. Nawet Agata, córka aptekarza, zobaczyła mnie i krzyknęła. Przyjechał wóz policyjny, z włączona syreną.
Dali mi trzydzieści lat więzienia.
Mam jeszcze sporo czasu na czytanie i pisanie. Do licha.
JA MOGĘ
(Rustykalna tarta)
––––––––
“Obecnie pragnienie bardzo często wychodzi z ukrycia przy kieliszku wina lub podczas jedzenia, żywność płynna czy stała, wszystko jedno, staje się ona produktem metamorfozy. Wydawałoby się, że podczas opowiadanie siebie poprzez zbliżenie ust i języka do dania czy napoju, pragnienie już wtedy próbuje skosztować, jeszcze przed pierwszym pocałunkiem, troszkę z seksualności drugiej osoby, przypuszczalnie pożądanej... W ciągu całej tej gry wstępnej słowo nie przestaje ingerować w oba ciała skoncentrowane na piciu czy przeżuwania. Język posiada funkcję afrodyzjaku, próbuje rywalizować z alkoholem, który rozgrzewa błony śluzowe. (...) Łącznik żywnościowy i lingwistyka, w której widać zapowiedź mieszaniny ciał. (...) Jedzenie pomaga słowu, słowo pomaga seksowi”. (Irène Frain, Radość z kochania się w kuchni i na odwrót)
Zazwyczaj nie znoszę robić zakupów. To jest jeden z tych momentów, w których najbardziej nienawidzę tej mojej pozycji trzydziestoletniej pełnej wdzięku kobiety bez faceta. Nie znoszę krążyć wokół regałów z moim ohydnym na wpół pustym wózkiem, aby kupić porcje dla jednej osoby, puszki dla jednej osoby, małe pojemniczki jogurtu, zwiotczałe marchewki i zmarznięte fenkuły. Wszystko to, aby stworzyć niejakie pozory przestrzegania diety. Tym razem jednak, jeśli wszystko pójdzie dobrze, nastąpi zmiana. To będzie jedna z tych, które można zaznaczyć na czerwono w kalendarzu. Ależ ciężkie są te reklamówki. Wzięłam oliwki na przystawkę? Do jasnej cholery, zapomniałam. A Martini? Tak, mam, dzięka Bogu. No tak, winda też się musiała popsuć. Cztery piętra na piechotę. Męczarnia. I śmieją twierdzić, że pływanie rozwija wydolność płuc. A na dodatek... nie było razu, abym wyszła punktualnie. Przecież powiedziałam szefowi, że potrzebuję wyjść troszkę wcześniej. Nie ma mowy, jednym uchem wpada, a drugim wypada. Dziesięć lat jak pracuję w tej przeklętej księgarni, dziesięć lat! Ale wcześniej czy później odejdę stamtąd, chcę stamtąd odejść. Zawsze znajdzie jakąś wymówkę, abym została po godzinach. Na dodatek, za marne pieniądze. - Iris, idź, proszę, do banku. - Iris, byłaś u księgowej? - Iris, dzwoniłaś do wydawnictwa? Co za męka! Szyby i podłogi też każe mi myć. Jak jakaś pomywaczka. Coś jeszcze? Na szczęście udało mi się pójść do kosmetyczki na depilację woskiem. Dobra, skoncentrujmy się: co najpierw? Gotować czy lepiej się przebrać? Gotować. A jeśli nagle zadzwoni do drzwi, a ja nadal będę w tym stanie? Gotować. W przeciwnym razie skończy się na tym, że poplamię bluzkę.
––––––––
Matko Niepokalana, ale stres, od tygodnia jak czekam na ten wieczór. Poznałam go w ubiegłą w środę w księgarni. Ale ciacho! Coś między Javierem Bardem i Johnny Deppem! Dobra, może trochę przesadziłam. Powiedzmy, że klatkę piersiową i sylwetkę, niską, ma Bardema, a bicepsy i nos - Deppa. Mniej więcej. Poprosił mnie, abym mu poradziła jakąś książkę z przepisami na prezent dla jego matki. Czas zaryzykować, pomyślałam. Teraz albo nigdy. - Pokażę Panu wspaniałe wydanie - powiedziałam do niego, wstrzymując na moment oddech, aby podkreślić mój dekolt. Skorzystałam, aby zabrać mu z rąk "Ugotowane i zjedzone", to rozchwytywane okropieństwo Elisabetty Paredi, i skorzystałam z drabiny obok. I dzięka Bogu, że książka była właśnie na najwyższej półce. Święci opiekunowie minispódniczek, nie żebym ją często wkładała, ale tego ranka była w sam raz! Ściągnęłam, triumfując, wielki klasyk tradycjonalnej kuchni: "Talizman szczęścia". - Na pewno, Pan, nie będzie żałować tego zakupu. Zrobi Pan wrażenie na matce. Zeszłam z należytą gracją, patrząc mu prosto w oczy. Kupił ją! Potem zapytał się mnie, czy potrafię gotować. Oczywiście, że tak - odpowiedziałam. - Gotuję dosyć pikantne i dobrze przyprawione potrawy, czasem w sposób dosyć wymyślny. Ale przyjaciołom smakuje. "Przyjaciołom" powiedziałam, nie "narzeczonemu". Lepiej od razu dać do zrozumienia, że jestem jeszcze, jak to powiedzieć, do wzięcia. A on: - Miło mi, Loris, mówmy do siebie na ty. Hura!
A ja: - Ach, naprawdę? No proszę, a ja mam na imię Iris: we dwoje rymujemy się. Troszkę się zmieszał. Być może ten dowcip nie za bardzo mi się udał. A on: - Kuchnia nie jest moją mocną stroną. Rzadko można spotkać informatyka, który by się na tym znał. A ja nie jestem wyjątkiem. Jeśli nie pójdę do stołówki czy do pizzerii ze znajomymi, zadowalam się talerzem makaronu czy kotletem. Pewnie, jeść samemu przed komputerem jest troszkę smutne. Ale byłbym zainteresowany jakimś podstawowym szkoleniem w tej materii. Może zaprosisz mnie na kolację do siebie do domu? Niech to szlak, bingo! Nie mogłam w to uwierzyć! Bardem-Depp w moim domu! Prośba o kurs kucharski wydała mi się przyjemnym i dobrym pretekstem. Tym lepiej. A kiedy dowiedziałam się, że jest singlem, to jego punkty od razu wzrosły. Odparłam szybko. - Pasuje Ci następna środa? - Doskonale. Przyniosę wino. Niech tym razem Dionizos ześle niebiosa! Miejmy tylko nadzieję, że nie zjawi się jak wszyscy z Müllerem Thurgau. Jakbym chciała, aby przyniósł dobre czerwone sycylijskie wino i wspaniały bukiet róż... Ale która to godzina? Strasznie późno. I nic nie jest gotowe. Obrus, gdzie go włożyłam? Co za okropna plama z oleju. Alternatywa? Serwetki "made in China" gotowe do użycia. Talerze, sztućce... Niech to szlak, muszę jeszcze je pomyć od wczorajszego wieczoru. Szklanki. Ta jest nadtłuczona, do śmieci. Potrzebuje jeszcze dwóch kieliszków do wina. Gdzie je wsadziłam? Ach, tu są. Serwetki: tylko te papierowe, ale przynajmniej kolorowe. Zrozumie. Ale nie mam wystarczająco czasu, aby ugotować makaron, przygotować sos,
usmażyć bakłażany po parmeńsku, zapiec je, przygotować przystawki, deser. Nie ma szans, abym dała radę. No to co ja teraz zrobię? Zdecydowane! Uproszczę sobie życie. Zmiana menu. Piękna rustykalna tarta: to jednodaniowa smaczna potrawa, która zaspokoi każde podniebienie, dorzucę jakąś zimną przekąskę, później owoce i jako finał - lody. Jeszcze mogę zdążyć. Jeszcze mogę zdążyć. Najpierw troszkę muzyki. Ach, que recuerdos, i boleros de Cuba, idealne tło, aby zamienić wszystkie te składniki w jedzenie i pyszności .... Niektórzy mówią, że jeść to tak jakby się kochać. Nic bardziej prawdziwego. Drogi mój Bardem-Depp, już ja się tobą zajmę: będziesz "gotowy do użytku" zaraz po spróbowaniu moich cudnie przyprawionych przysmaków. Czuję się jak prawdziwa czarodziejka, i teraz wyczaruję z mojego magicznego kociołka, dla nas obojga, eliksir miłości. Zobaczymy, czy tym razem uda mi się pokroić cebulę bez odkrojenia sobie kawałka palca. Do tej pory nie nauczyłam się, jak używać ten super technologiczny mikser wielofunkcyjny. Nigdy się tego nie nauczę, jesteś za bardzo skomplikowany. Zdradzę Cię z nożem, trzepaczką i innymi przyborami kuchennymi, staroświeckimi, ale za to zdecydowanie bardziej bezpiecznymi, Co leci w radiu? Wydaje mi się, że to pizzica[4] z Apulii. Co za rytm. Fantastyczne. Właśnie. Usypię "fontannę" z mąki. Masło do środka. Połączenie dwóch elementów tak sobie obcych jest naprawdę nie lada wyzwaniem. Już je widzę, te dwa ciała miłosne, które spotykają się po raz pierwszy i otwierają się na siebie powoli, powoli, zbliżają się najpierw niepewnie, a później już z pasją. Cóż za alchemiczny cud! Do przodu, do tyłu, na górę i w dół. Ileż bym dała, aby to miękkie ciasto nabrało kształtów z moich marzeń. - Jestem twoja! Wydaje się mówić ciasto, podczas gdy wałek przesuwa się po jej
powierzchni parokrotnie. Spójrz, jak pozwala się kształcić frywolnie w blaszce. Jeden zdecydowany ruch i wola przegrywa. Tak właśnie mi się podoba. A teraz farsz. Brokułki, kiełbasa, podsmażony czosnek, ostra papryczka. Nie ma możliwości, aby się nie "rozbudził" tym pikantnym nadzieniem. Prawie gotowe: rozprowadzę farsz na cieście brisé i do pieca. Voilà! Domofon? Jak to? Chyba jeszcze nie przyszedł? O mój Boże, nie! O pół godziny za wcześnie! I co teraz? Cholera, jeszcze się nie przebrałam! Muszę coś wymyślić. - Tak, kto tam? - To ja, Loris. - Cześć kochaniutki, myślałam, że to moja sąsiadka, Filomena. Mieszka na pierwszym piętrze, winda jest zepsuta i nie chce jej się wchodzić po schodach aż na samą górę. A poza tym jest też trochę skąpa. Dlatego jak musi mi coś opowiedzieć, to zamiast do mnie zadzwonić na telefon i przyjść do domu, dzwoni przez domofon. Godzinami potrafimy gadać przez domofon, dasz wiary? Co raz to ma jakąś nowinę: kochanek z Tunezji, co jej zabrania chodzić w krótkiej spódniczce i na wysokich obcasach; dyrektor biura, który ją gani, ponieważ zamiast pracować siedzi na Facebook’u; matka, która jej każe odwiedzać każdy ogród botaniczny w mieście, ponieważ jest pasjonatką kwiatów... - Naprawdę? Dosyć dziwna ta twoja znajoma. Może lepiej będzie, jak mi o tym opowiesz na żywo. Tu nie wydaje mi się to dobrym miejscem. Możesz otworzyć bramę? Trochę wilgotnawo dziś wieczorem. - Ach, tak, masz rację. A propos wilgoci. Mogę cię o coś poprosić? - Oczywiście, mów. - Mógłbyś sprawdzić co jest napisane na kubłach na śmieci do segregowania odpadów, które stoją przy bramie? Nie pamiętam, czy brudny papier wyrzucać wraz z odpadami organicznymi czy odpady organiczne osobno. Plastik ze
szkłem, czy osobno. No i gdzie aluminium. Już nic z tego nie rozumiem z tymi wszystkimi utrudnieniami. Widzisz, nawet śmieci mają swoje miejsce i przyczynę w kuchni. – Iris, czy ja dobrze zrozumiałem? Prosisz mnie, abym przeczytał, co jest napisane na pojemnikach na śmieci? – Tak, dlaczego? Co w tym dziwnego? – (No cóż!) Nie, nie, nic. Ok, zaraz wracam. – Dzięki, dzięki, nie spiesz się. Muszę się pospieszyć. Gdzie jest pomarańczowa szminka? Ta czerwona nie pasuje. Jakie kolczyki założyć? A wisiorek? I nie założyłam jeszcze rajstop. Och, nie! Nie! Poszło oczko. Właśnie teraz! I co teraz? Co teraz? Mam tylko jeszcze jedną parę w bordowo-żółte paski, które w ogóle nie pasują do ubioru! Trudno, znaczy się, że uzna mnie za lekko ekstrawagancką! Znowu domofon. – Iris, to ja. No więc: jeśli dobrze przeczytałem, aluminium, szkło i plastik idą razem. Papier i kartony – oddzielnie. Otworzysz mi teraz? – Dziękuję, dziękuję, oczywiście, że ci otworzę. Ale najpierw, możesz zadzwonić do mojej znajomej, Filomeny – na tabliczce jest napisane Puzzoni – i powiedzieć jej, że dzisiaj wieczorem nie dam rady zajść do niej, aby wyrzucić i jej śmieci? – Nie chciałbym przeszkadzać (ale dziwaczka, ma bzika na punkcie śmieci). No dobra, jeśli tak nalegasz. Puzzoni czy Buzzoni? Tu jest jakaś Puzzoni. Dzień dobry, czy rozmawiam z Filomeną? Jestem znajomym Iris, poprosiła, abym przekazał Pani ... – Filomena to twoja stara! Kto ty jesteś, czego chcesz? Nie interesują mnie domokrążcy wynocha dzwonić w inne miejsce. – W rzeczy samej, chciałem.... Proszę mi wybaczyć. Rozwalę ten domofon.
– Iris, może źle zrozumiałem nazwisko... to nie była Filomena. - Nieważne, nieważne, wchodź na górę, zadzwonię do niej później na telefon. – Wchodzę. Powiedz mi, dlaczego nie każecie naprawić windy? Co za męczarnia! Można? Wow, ale przystojniak! I jaka elegancka koszula. Facet wystroił się cały dla mnie. – Cześć Loris, cokolwiek zechcesz, będzie ci dane... – Dobrze, jako “homepage” całkiem nieźle. Ale, co za ekscentryczne rajstopy! Zgadnij, co ci przyniosłem? Hura! Moje pierwsze życzenie właśnie się spełnia. – Róże? – Nie, żartujesz sobie? Za bardzo wyszły z mody. Proszę bardzo. Piękna butelka Müller Thurgau. Nie! – Jesteś wielki! Müller Thurgau to moje ulubione wino, naprawdę. Świetnie się łączy z rustykalną tartą, którą niedawno włożyłam do piekarnika. O mój Boże, cóż to za smród? Tarta! Loris, poczekaj chwilkę. Zaraz wracam. Nie! Nie! Spaliła się. – Niech zapach cię nie zniechęca, ta wersja to francuszczyzna mojej twórczości. Będzie fantastyczna, zapewniam cię, pomimo, że na pierwszy rzut oka tak się nie wydaje. I voilà! La tarte flambé. Mam nadzieję, że byłam przekonująca. – Mówisz, że to flambé? Wierzę na słowo. Ponadto ukryte i nieoczekiwane smaki są lepsze aniżeli to, co widać gołym okiem. Chyba to nie był prawdziwy komplement. Czy to wina rajstop? Czyżby fryzura mi się zepsuła? Na szczęście byłam u kosmetyczki. Oczywiście powinnam była
skoczyć też do fryzjera. Gdybym miała więcej czasu. Teraz jest już późno. - Dokładnie, żartownisiu! Rozgość się, proszę. Czy mogę w między czasie poczęstować cię aperitifem bez oliwek? Mam trochę chipsów. - Chętnie. No więc wyjaśnij mi: jak narodziła się ta twoja pasja do gotowania? Ciekaw jestem, wiesz, ja nie potrafię gotować, ale jestem prawdziwym smakoszem. I nie tylko jedzenia... -Dobrze wiedzieć. A jakie pyszności sprawiają najwięcej przyjemności twojemu podniebienie? – Czy zabrzmi banalnie, jeśli powiem ostrygi? – Troszkę. –Czy mam ci wymienić listę? Punkt pierwszy: lubię odpalać “driver” gorącym, ale wyszukanym musem z dorsza, którym powoli się rozkoszuję, smakując powolutku zmysłową miękkość, wprowadzającą w późniejsze rozkosze... Jakżeż on mówi? Co za dziwne typy z tych informatyków. Ale nie żal mi tych jego delikatnych aluzji. – Dorsz! Tak naprawdę mus z dorsza był potrawą, którą miałam ci przygotować dziś wieczorem. Ale nie dostałam go w sklepie rybnym. – Punkt drugi: bardziej klasyczne, ale nie do przebicia, cannelloni mamy z mięsem mielonym w swojej radosnej odsłonie z czerwonego sosu i beszameli. Cóż za rozkosz! Wiesz, jak to jest, kiedy zaczynasz odgryźć kawałek cannelloni i chwilkę później czuć wyśmienitość beszameli, która otacza farsz? Połykam ogromne kawały w celu napełnienia się i zaspokojenie się tą przyjemnością tak, jakby to ująć, napełniającą. Pełne spełnienie dla wszystkich zmysłów. Wieczór zaczyna robić się interesujący. Bardzo interesujący. – Ach tak? Z tego jak jesz można wywnioskować, że jesteś mężczyzną o gwałtownych namiętnościach. – Powiedzmy, że przed mocnym daniem jestem zdolny zrezygnować ze wszystkich tych rozpraszających zakąsek. Lepiej od razu przejść do sedna.
Konkretny typ. Ciekawe spod jakiego jest znaku. Z pewnością spod Byka. – Ej, ej. Nie tak prędko, chłopcze. Ja, natomiast, jem bardzo wolno. Uwielbiam niespodziewane smaki, frykasy do okrycia, drobne pieszczoty podniebienia jak pomidorki w oleju, dobrze doprawiona i sezonowana szyneczka z Saulisa położona na cieście z parmezanu grillowanym na ruszcie .... – Cudnie! Nie chcesz chyba powiedzieć, że sporządziłaś dla mnie to całe dobrodziejstwo? A my nadal jesteśmy przy słonych zakąskach? Wpadłam. Teraz się zorientuje. Muszę coś wymyślić.
– Szczerze mówiąc... Miałam wszystko gotowe na stole, przygotowane wczoraj wieczorem, aby szybciej poszło z resztą kolacji. Miałam już wkładać do lodówki, kiedy moja kotka Gimilde wyczuła rybę miecz. Wskakując na stół dziabnęła roladkę, robiąc „strike” ogonem na faszerowanych oliwkach all’ascolana dopiero co obtoczonych w panierce. Potem zrzuciła na podłogę wszystkie talerze już pięknie przygotowane i udekorowane. Co robić? Ze złości miałam ochotę usmażyć zamarynowane wcześniej cztery uda Gimildy i schrupać zaraz potem, wprowadzając w zdumienie wszystkich wielbicieli kotów mego pokroju. Ale później zwyciężyła moja czułość do kotów. Miaaauł... – Oczywiste. Wystarczy spojrzeć na twe kocie oczy, abym mógł sobie wyobrazić, jak dobrze byś miałczała... Udało mi się, uwierzył. Dobrze, bardzo dobrze. Ale mnie podnieca ten facet... ale lepiej nie pokazać od razu, że jest się nadto chętną. – Zamiast opowiadać żarty, które są nie na miejscu, otwórz butelkę Müllera Thurgau. Ja nastawię cicho muzykę i zapalę świece. Możemy już siadać do stołu. – Robi się! Ajajaj, porażka. To by było na tyle z bon tonem. Siada pierwszy, serwetkę kładzie sobie na kolana, łokcie opiera na stole. Bardem, jestem tego pewna, nigdy by tak nie postąpił. Minimum wymagane, odsunąłby z gracją moje krzesło, abym to ja pierwsza usiadła.
– A ty nie siadasz? – Tak, dziękuję, bardzo miło z twojej strony. Jestem naprawdę hipokrytką. – Wzniesiemy toast? – Najpierw spróbuj rustykalną tartę, ciekawa jestem jak wyszła. Nadszedł ten moment. – Tak. Hm. Smak jest “obiecujący”. – W jakim sensie? Smakuje Ci czy nie? – Mam nadzieję, że dotrzyma swych obietnic tak, jak dzisiejszy wieczór. – Zobaczymy. Jesteś namiętnym typem? – Powinnaś sama to odkryć. A ty? – Szczerze mówiąc w ostatnich latach przeczytałam dosyć sporo romansideł, typu „Jane Austen” czy „Wichrowe Wzgórza”. – Acha. Nie, ja ich nie przeczytałem. Moimi ostatnimi lekturami były „Windows 2010 bez granic” i “Przejść na mac’a. Wszystko i więcej co niezbędne”... O mój Boże, siedzę przy kolacji z repliką? – To dopiero. Ciekawe. Muszę absolutnie sprowadzić rozmowę na właściwy tor. – Tak czy inaczej, odpowiedź brzmi: tak, jestem bardzo romantyczna. Chciałabym przeżyć głęboką i wypalającą mnie miłość jak niespodziewany bukiet róż.... – Ja mam alergię na róże. – ...miłość czułą i delikatną jak dźwięk skrzypiec w świetle księżyca...
– Ledwie jestem w stanie zagrać „do” na gitarze. – ...miłość gwałtowną i silną jak potężna fala na morzu, która rzuca Cię na ziemię, bez oddechu, na brzegu... – Odlot! Tu nic nie pomoże. Mówimy w dwóch różnych językach. – Widzę, że zrozumiałeś. Chcesz jeszcze kawałek tarty? – Już teraz? Namiętny nie oznacza wcale szybki i ... przedwczesny. Lubię napełniać me usta, ale z całą pewnością nie gardzę spokojem w kosztowaniu się nowymi smakami pełnymi tajemnic. Spróbuj. A niech to, muszę trafić z tą łyżeczką. Zawsze nienawidziłam być karmioną, nawet jako dziecko. Lecz w filmach wszyscy kochankowie w to się bawią. – Mogę się założyć, że chcesz być obsługiwany jako pierwszy, sprawiedliwie rozdzielasz dania i zawsze jako ostatni kończysz, ciesząc się na cały głos ze smakowitości potraw. – Dokładnie. Wiedz, że do tej pory żadna z moich współbiesiadniczek się nie skarżyła. Wręcz przeciwnie, twierdzą, że jestem, pod każdym względem, sprawnym erotycznie. O mój Boże, to akurat mógł sobie był oszczędzić! – Erotycznie co? Domyślam się, że spotykasz się tylko z koleżankami z pracy. I tak czy inaczej wydaje mi się to rażącym grzechem dumy niż podniebienia. – Zawsze potrafię znaleźć sposób, aby mi wybaczyć moje grzechy. Choć mimo wszystko, prawdę powiedziawszy, nigdy nie spróbowałem tego uczynić w konfesjonale. – Podobają ci się nowe miejsca? – Niekiedy. Ale specjalnością, którą serwuję moim biesiadniczką, są liczne przyjemne i powtarzające się poranne „śniadania”.
– Żadnych nocnych „przekąsek”? – Te tylko w środku tygodnia, jako odskocznia od rutyny zawodowej. A Ty? Co wolisz? – Zgadzam się. Nocne przekąski, na dłuższą metę, stają się nudne i monotonne. Poza jakimś wyjątkowym wieczorem, dobrze podlanym. Teraz zaskoczę go moją wyrafinowaną kulturą winiarską: – ...chociażby takim sycylijskim Nerello Mascalese, “unikatowe wino biało pochodzące z winogron uprawianych na Etnie na wysokości 850 n.p.m.”, moje ulubione wino. – Ale czy Twoim ulubionym winem nie był Müller Thurgau? Do licha! Jesteś wielką specjalistką od win, nigdy bym nie pomyślał. A może jesteś też sommelier? – Nie, chciałabym, ale nie miałam czasu, aby uczęszczać na kursy. Ale mogę Cię zaskoczyć, opowiadając Ci godzinami o mitologicznych aspektach kuchni bazującej się na afrodyzjakach, jeśli chcesz. W tej dziedzinie jestem studnią wiedzy. – Do jasnej anielki, opowiadaj! Bardzo mnie absorbuje ten temat! Jestem gotowa zadać mu ostatni cios. Albo teraz, albo nigdy. – Wiesz dlaczego mówi się afrodyzjak? Ponieważ Afrodyta była najpiękniejszą grecką boginią Olimpu. Narodziła ze wzburzonego morza wewnątrz muszli. Oto dlaczego tak bardzo smakują ostrygi, ten ich smak tak morski i cielisty, muszla jako pochwa. Wyobraź sobie, że Casanova zjadał ich pięćdziesiąt przed każdym z miłosnych spotkań. - Naprawdę? (I pomyśleć, że tuż przed wyjściem dla bezpieczeństwa zaserwowałem sobie tabletkę viagry. Jakbym wiedział....) – I ponadto... O tym z pewnością nie wiesz: w niektórych częściach Europy wiele kobiet zna odważne tajemnice jąder byka czy nawet osła. – Ajajaj, cóż za pech, tutaj opowiadanie staje się poważne.
– A wiesz, że władca Azteków, Montezuma, codziennie wypijał pięćdziesiąt filiżanek kakao, aby w ciągu dnia móc zaspokoić swoje kobiety? – Casanova - ostrygi, Montezuma – kakao, to cwaniacy! Byłbym i ja w stanie! – Nawet kawa jest afrodyzjakiem, pamiętaj o tym! Mówi się, że Mahomet zaspokajał w ciągu jednej nocy czterdzieści kobiet, biorąc parę łyków wrzącej kawy. Wszystko to oczywiście doprawione to tu to tam przyprawami: imbir, chili, cynamon, pikantne garści dla niezapomnianej nocy. – Na Mahometa i wszystkich proroków świata. Przez Ciebie naszła mi ochota... Gotowe. Właściwie ugotowany. – No więc? Nie przyszedłeś chyba dla samej teorii, prawda? – Oczywiście, że nie. Chodź do mnie, moja piękna i wypachniona Iris. Gdzie jest sypialnia? – Ale jak to? Rzucisz się na mnie jak jakieś zombie? I na dodatek chcesz mnie zaprowadzić na zwyczajne, nudne łoże? Też mi erotyczna fantazja... – To prawda, lubię kochać się wygodnie, co w tym złego? Cudnie jest turlać się wśród poduszek oraz czuć słodkie i miękkie kołysanie materaca. Zobaczysz, będziemy się unosić jak na falach morskich. Wracaj tu gołąbeczku. – Morze... Jakżeż je lubię. – No dalej, chodźmy, nie mogę się doczekać „surfowanie” wraz z Tobą. – Ależ co ja słyszę? Wziąłeś mnie za deskę do surfowanie? Idziemy do kuchni, chodź. Mam tam piękny stół z marmuru, jeśli mamy pozostać przy temacie... – Ale marmur jest zimny, materac jest ciepły. Chodź stamtąd. – W porządku, ale to znaczy, że będziesz musiał po mnie przyjść. – Dokąd uciekasz? Wracaj tutaj moja słodka kurko, nie traćmy czasu. – Nie złapiesz mnie, nie złapiesz mnie!
– Iris, w ten sposób przez Ciebie dostanę zawału. Starczy, już się nie bawię. Dobrze, że jest jeszcze sofa. – W porządku, ty wygrałeś. Nie mogę dłużej tego przed nim ukrywać. – Muszę Ci coś powiedzieć: jestem w stanie kochać się tylko w kuchni. – Chcesz, abyśmy wstawili łóżko do kuchni? Jest trochę ciężkie, ale możemy spróbować. – Nie zrozumiałeś. „W” kuchni nie oznacza „na łóżku”. Możemy to zrobić na stole, na pralce, na podłodze, na umywalce, na kuchence... – No dobra, ale nie musimy chyba za wszelką cenę odegrać “9 i pół tygodnia”.... – Nie żartuj sobie. To poważny problem. Nie udało się go rozwiązać nawet mojemu psychiatrze. – Psychiatrze? A to dlaczego? – Naprawdę chcesz wiedzieć? Obiecaj jednak, że nie będziesz sobie robić ze mnie żartów. – Obiecuję. Nienawidzę mówić prawdę, cała prawdę. – Chodziłam wtedy do liceum. W domu często byłam sama z Carlem, kolegą z klasy i serdecznym przyjacielem. Kuchnia była jedynym pomieszczeniem, gdzie mogliśmy się uczyć. Pewnego razu, między podwieczorkiem składającym się z chleba, masła i miodu a zadaniem z matematyki, pocałowaliśmy się. Następnego dnia pieściliśmy się długo, tydzień później kochaliśmy się na stole z marmuru. To był mój pierwszy raz. Pamiętam zapach sosu bolońskiego, który moja mama przygotowała rano, mąki, którą rozprowadzaliśmy, bawiąc się, po naszych ciałach, truskawek między jednym a drugim pocałunkiem. Nasze zmysły budziły się do całkiem nowego tańca di tatto, zapachów i smaków. Było naprawdę pięknie, poza paroma siniakami w różnych miejscach, które starałam się ukryć najlepiej, jak potrafiłam. Od tamtego czasu prosiłam każdego nowo poznanego
mężczyznę, aby się dostosował do tej mojej, nazwijmy to, cechy. Na początku wszyscy są bardzo zaciekawieni i podnieceni sytuacją. Jednak z czasem, nudzą się. Z niektórymi próbowałam kochać się w sypialni czy na sofie, ale za każdy, razem kończyło się to katastrofą: blokowałam się i stawałam się nieruchoma jak kolumna z trawertynu. Oto dlaczego nadal jestem sama. – Nie przejmuj się, Iris, dzisiaj wieczorem dostosuję się (ostatecznie, niewiele się różni od stołu w biurze, na którym „lokowałem” moją koleżankę Lorenę jako piękny “” na koniec dnia). Pozwól się pocałować. Czyżby naprawdę zrozumiał? Nie poszło tak źle, jak się obawiałam. – Poczekaj, poczekaj. Jeśli naprawdę chcesz przejść dalej, musisz przestrzegać zasad mojej gry. – Pewnie, zagrajmy w Traviana, Farmville, w Trivial Pursuit... W co tylko chcesz. – Loris! To jest gra na serio. Ana koniec będzie też piękna nagroda. – Ok, ok. Ustawiam się na stand-by. Zrób ze mną co tylko chcesz. W końcu. Gdzie jest mąka? – Teraz zobaczysz. Aachhh cóż za przyjemność zanurzyć dłonie w jedwabisty chłód mąki, przypomina mi właśnie tamten dzień. Teraz nałożę ci jej trochę na twarz, na szyję, na klatkę piersiową. Podoba ci się? – (Co ona wyprawia? Zapaćka mi całą koszulę!) Mmm... bardzo. – Wiedziałam, że ci się spodoba. A to jest dopiero początek. Pozwól się dotknąć, nie bądź nieśmiały. – (Powiedzieć, że jest dziwaczką to mało.) Wspaniale! Nie mogę się doczekać reszty... uważaj jednak, aby nie zabrudzić mi koszuli, dostałem ją dzisiaj rano czystą od mamy. – Mama? Znowu z tą mamą? – Tak, ale co ona ma do rzeczy? (Jak odpiąć ten biustonosz?) Biedna kobieta,
jest stara i samotna, ja jestem jej jedynym dzieckiem. Gdzie byliśmy? Chodź, przejdźmy dalej. – W porządku, daj się ponieść... teraz zliżę troszkę syropu klonowego, który wyleję na twój tors. Wyśmienity. Szkoda, że nie mam już miodu... – (Brakowało tylko tego świństwa) Dokładnie. Cóż za szkoda z tym miodem, jednak – jak on się zwie – klon jest dosyć klejący. Pięknie. Ale nie przesadzajmy. – Chcesz spróbować tego ze mną? – (Udało się! Cóż za fantastyczne piersi!) Teraz i owszem, gra staje się ciekawa. Chodź do mnie mój piękny kociaku... – Taaak, prawdziwy obłęd! Jeszcze, jeszcze... – Klon się skończył. – No to bierz wiśnie. Pospiesz się. Pospiesz. Są tam w koszyczku. – (Wiśnie? Nie dam wiary) Więc chcesz dokładnie tak jak Kim Basinger i Michey Rourke. Ależ ten film to już jest zdecydowanie przeżytek! – Nie, bądź spokojny, żadnych imitacji. Wiśnie potrzebuję do czego innego. Dwie na uszy, cztery między palcami, trochę tu, trochę tam. Teraz zjem je wszystkie z ciebie, jedna po drugiej. Właśnie: jesteś moim drzewem miłości. Cudnie! Strasznie mnie podnieca ta zabawa. A ciebie? – (Hm, ja to się czuje trochę głupio tak obwieszony tymi wiśniami) Tak, bardzo. Możemy przejść dalej, prawda? – Dalej, przestań się kontrolować, rozkoszuj się tymi nowymi smakami i poczuj ich zapach. Dopiero co zaczęliśmy. – (Nic z tego nie będzie. W ogóle nic z tego nie będzie) Dopiero zaczęliśmy? Nie moglibyśmy od razu przejść do “Log out”? Owoce je się na końcu. Powinniśmy być już u celu od dłuższego czasu. – Chcesz przejść do sedna?
– Jeśli można. – Nie wiesz, co tracisz. Ale jeśli tego chcesz. Jesteś gotów? – (Jestem gotów? Na co?) Tak. (Zaraz, czemu ona otwiera lodówkę?) – Ta-tam! Oto i próba godziny dziewiątej: teraz oboje całkiem się rozbierzemy i wysmarujemy się cali kremem orzechowym, potem spryskam cię gdzieniegdzie bitą śmietaną a żeby pięknie wszystko podkreślić wiśnie ze spirytusu położymy gdzie potrzeba a widząc, że nalegasz, po kropelce z syropu z porzeczki gdzieniegdzie. Achhh... co za rozkosz... możesz wybrać co chcesz. – (Nie! Wariatka! Pomocy!) Burp! Ryzykuję cukrzycę, przypomniałem sobie, że wczoraj odebrałem wyniki i że poziom cukru we krwi mam zbyt podwyższony. Słuchaj, Iris, proszę, zabawę skończymy następnym razem. Idźmy teraz tam do twego pokoju, rzućmy się na łóżko i zaserwujmy sobie wiele, wiele pieszczot.... – Ale jakie pieszczoty! Te zaserwuj swojej maskotce misiowi, którą zostawiłeś w domu u swojej mamy! – Posuwasz się za daleko! I zostaw w spokoju moją mamę! (Skąd wie, że w domu mam maskotkę misia?) – Koniec zabawy. Jesteś dzieciakiem bez wyobraźni. Zupełne przeciwieństwo sprawnego erotycznie. A to co? Zaczynamy beczeć? – Ok Iris, może przyjdę innym razem. Możesz zamrozić resztę tarty, prawda? – Tartą to zaraz oberwiesz, jeśli natychmiast nie zabierzesz stąd swego tyłka! I zabieraj to obrzydliwe Müller Thurgau: w ogóle nie pasuje do potraw, które przygotowałam. Powinnam była od razu zrozumieć, że nie należysz do facetów o wyrafinowanych zmysłach. Wracaj do mamuśki, tam też i zostań. Nie będzie kazała ci jeść tarty, ale i z pewnością nie pomoże dorosnąć dzięki cannelloni, różnym pieczeniom czy tiramisu. Tam są drzwi. – Proszę, proszę, znalazła się kucharka... Mogę się założyć, że w życiu nie byłabyś w stanie przygotować cannelloni, pieczeni i tiramisu. Znacznie więcej niż jakaś tam tarta! Kawałek śmierdzącej i zwęglonej skóry z paroma ohydnymi
brokułkami tu i ówdzie. Sama se ją zjedz, tą, jak do diabła się zwie, tarte flambè! Tego było już za wiele. – Acha! A więc udawałeś. Przez cały czas udawałeś! Jesteś nie tylko maminsynkiem, ale na dodatek kłamcą! A wiesz co ja ci powiem: kogo to obchodzi! Pamiętasz zabawę? Oblałeś już na samym początku, mój drogi. I to na całego. Nie mam więcej czasu do tracenia: albo robimy to w kuchni albo wynocha za drzwi! Mam już serdecznie dosyć poznawać takich infantylnych wymoczków, jak ty. Chcę prawdziwego mężczyzny, prawdziwego! A jeśli taki nie istnieje, trudno, lepiej sama niż w złym towarzystwie. Wynocha! Zjeżdżaj stąd! – Ja kłamca i maminsynek?? Za kogo ty się uważasz? To ty na tym tracisz. Wychodzę z tego domu i wciskam “zamknij” na zawsze. Inaczej. Jako że jestem osobą uprzejmą radzę ci, abyś zainstalowała sobie jakiś dobry antywirus, który pozwoli ci rozwiązać twe problemy. – Wynoooooocha! – Koszula, oddaj mi koszulę! – Bierz ją! I powiedz mamie, żeby użyła odplamiacza. – Spadam stąd. Ty naprawdę jesteś chora. Wszystko opowiem mojej matce. Co za porażka! Znowu to samo. Kolejne furtka, która się zamyka na zawsze. Dlaczego? Dlaczego wszyscy mi się przytrafiają? Dlaczego nie mogę znaleźć faceta, który mnie zaakceptuje taką, jaką jestem? Także z moimi drobnymi wadami. Co źle zrobiłam? Jak mi źle. Ależ pustkę czuję. Jakżeż czuję się samotna. Lodówka. Zupełnie o niej zapomniałam. Wspaniały ptyś św. Józefa z kremem. Ogromny. Mmmm... wyśmienity! Jest na tyle duży, że nie wiem, czy dam radę.
Pieprzyć wszystkich facetów. Pieprzyć miłość. Mogę i bez tego żyć. To jest prawdziwa ekstaza. Cóż za przyjemność zanurzyć usta w puszystą powłokę i odkrywać krok po kroku miękki krem. Czuję jak fala napływa powoli, coraz mocniej, i jeszcze mocniej... I co za krem. Cóż za głęboki i zmysłowy smak. Spływa w dół, aż do najintymniejszego włókna mojego podniebienia i mojego istnienia. Staje się intensywniejszy, jest ogromnym i potężnym morzem, potem nagle rozpływa się jak sycąca i niepowstrzymana rzeka... Widzę ją, szara zjawa diety opływa mnie wokół. Ma spojrzenie sarkastyczne i ganiące, ale nie obchodzi mnie to i ignoruję je. Przeciwnie, kpię sobie z niej pełnymi palcami, zlizując z nich pozostałości zakazanej rozkoszy. Przez dłuższą chwilę tylko mnie dozwolonej. Aachhh... Ja mogę, ja się rozkoszuję.
CZERŃ JAKO BÓL
(Likier z lukrecji)
Głęboka czerń, czerń jako ból, czerń jako ciemna strona miłości. Wchodzi w nozdrza jak mocny aromat lukrecji, uwolniony blenderem, który wnika głęboko, wraz z niematerialnym proszkiem, który przesłania mgłą oczy, brudzi rzeczy i znika w powietrzu. (Cytat?)
Więc żeby byli do bitwy gotowi Żeby zwycięstwa pewnego czekali. Y pułkownicy y starszy woyskowi Za temi iego słowy serce brali. Y niecierpliwi, nierychłemu dniowi Łaiąc, rannego świtu wyglądali. Lecz opatrznego Hetmana troskliwa Myśl trapi, chod to na twarzy pokrywa.[5]
Wielki Torquato! Cóż za bojownik liter! Nadal pamiętam na pamięć pierwszą pieśń legendarnego “Jeruzalem”. Profesorka z liceum byłaby ze mnie dumna! Podczas owej recytacji dostałem czwórę, zupełnie inna bajka niż kruczki i kodycyle.
To nie przypadek, że moi rodzice zwali mnie Gofred, jak opatrzny Buillon. Mieli nadzieję, że powtórzę w życiu epickie czyny.
Jedynie w kuchni ich nie zawiodłem.
Oto moja główna broń: garnki, patelnie, deski do krojenia, noże, trzepaczki do ubijania.
Naprzód, biedacy, nie ma czasu do stracenia. Wyprostowane plecy, gotowi do boju, trzeba od razu przejść do ataku: i zgubna walka nadejdzie. Przygotujmy się więc “abyśmy zwycięstwa pewnego czekali!”
Elenie wytłumaczyłem to w sposób jasny już na samym początku naszej znajomości.
– Wiedz, że w kuchni to JA jestem SZEFEM!
Nie jakaś banalna kucharka, która codziennie przygotowuje zwykły makaron z sosem albo frittatę bez żadnego zainteresowania czy miłości, plotkując lub myśląc zupełnie o czymś innym niż garnki.
SZEF to słowo i pojęcie zupełnie innego kalibru, notabene.
Ponieważ gotowanie to nie rzecz dla znudzonych plotkarek, niech będzie to jasne!
Nie chciałem jej obrazić, ale starałem się dać jej do zrozumienia na różne sposoby, że gdy mężczyzna wkracza do kuchni, to nie ma żartów: tu nie ma zabawy, tu jest bitwa!
Krojenie, przygotowywanie, przyprawianie żywności, do tego potrzeba wielkiej powagi i koncentracji. Dokładnie jak podczas wojny, należy być gotowym na wszystko, aby do domu przynieść ostateczne zwycięstwo, chwytając za broń w odpowiedni sposób i celując z precyzją.
Trudne jak strzelanie z kuszy: każda poważna wojskowa strategia potrzebuje klarowności, przebiegłości i siły. Trzeba być zdecydowanym i pewnym, że się osiągnie cel.
Należało tak i z nią postąpić.
Jeszcze za cudnych dni naszej miłości, Elena rozumiała i zostawiała mnie samego na kucharskiej arenie. Żadnych niepotrzebnych obecności, słów czy zakłóceń.
Gotowanie to mój wielki moment wolności, wiele lat świetlnych od dziesięciogodzinnej frenetycznej pracy, od rosnącej sterty papierów, od wchodzących i wychodzących sekretarek, które nie potrafią nawet zapukać, od dzwoniącego bez przerwy telefonu, od wkurzających klientów...
Wolność przede wszystkim od mojej roli. Musiałem zostać adwokatem, ponieważ mój tato miał już kancelarię, którą uważano za najlepszą z najlepszych, jak to się dziś mówi. Nie udało mi się jemu dorównać. Dzisiaj jestem przeciętnym prowincjonalnym adwokacikiem.
Moi święci archaniołowie w raju – triumfujący św. Michał i św. Jerzy, który zabija smoka, są moimi ulubionymi – wiedzą dobrze, jak bardzo, i zdecydowanie chętniej, poszedłbym na filologię.
Mógłbym do śmierci kontynuować recytację wierszy o miłości: Prévert, Hikmet, Neruda... z szaleństwa do czytania czasem kończyłem ze stertami książek
wysokimi jak wieże.
Z niejakimi preferencjami. Już jako dziecko, zamiast ładować sobie głowę Jeegiem robotem czy kosmicznym Kapitanem Harlockiem, bawiłem się w „dwanaście prac Heraklesa”, o których przeczytałem w tomie „Mity, sagi i legendy”. Ta, którą wykonywałem najlepiej, to: „przyprowadzić z zaświatów do Myken żywego trzygłowego psa – Cerbera”.
Elena dobrze znała tą historię. Jakżeż się śmiała, gdy jej ją opowiadałem!
– Gofredzie, – mówiła mi – byłeś naprawdę dziwacznym dzieckiem!
Przy stole, kiedy na święta religijne gromadziliśmy się ze wszystkimi krewnymi, łapałem potajemnie Milu, tego śmierdzącego yorkshire’a babci, i butnie, oraz napawając się wygraną, pokazywałem go mojemu koleżce, sąsiadowi z domu obok, założywszy mu wcześniej na głowę i uszy trzy śmieszne wełniane czapki wypełnione szmatkami.
Bohaterskie przedsięwzięcie, przede wszystkim w końcowej części, w której brałem nogi za pas i zwiewałem, uciekając przed rozwścieczonym wrzaskiem mego ojca.
Zawsze znalazł się jakiś wstrętny szpieg – ciotka a babcia jako pierwsza – który, śmiejąc się, opowiadał mu o mych nieustraszonych wyczynach. Nazywali je “przekrętami”. Też coś!
Pasję do kuchni odkryłem parę lat później.
Pewnego dnia (tego natomiast nigdy nie opowiedziałem Elenie), uciekając z jednej z moich zwykłych wojennych akcji, wpadłem do kuchni mamy.
Do tej pory nie wiem, ile krzeseł poprzewracałam i garnków zrzuciłem! Odważnie stawiając czoła gniewowi mamy, nagle stanąłem jak oniemiały: w powietrzu unosiły się wspaniałe zapachy.
Stałem tak w osłupieniu oczarowany kulinarną walką, która właśnie się odgrywała: moja matka wrzucała żółtka jajek na wysoki wał z białej mąki, masło i cukier ukryte były w złotych okopach, które następnie miały przeobrazić się w smaczne ciasta crostaty. Niebiańskie pyszności dla podniebienia przeznaczone do upajania zmysłów i, na upartego, zdobywania nawet najbardziej nieosiągalnych panienek!
Zrozumiawszy, że również tu dochodziło do epickich czynów, w razie potrzeby do zastosowania przy nieuchronnym przyswajaniu ars amandi, zdecydowałem, że chcę się tego nauczyć. Wkrótce stałem się prawdziwym wojownikiem, przechodzącym srogie i apetyczne szkolenie.
Jeść, gotować i wyobrażać sobie gesty moich bohaterów. W ten sposób spędziłem moją młodość. W domu prosiłem mamę, aby uczyła mnie wszystkich swoich przepisów.
W liceum, natomiast, zacząłem śpiewać wersy “o kobietach, rycerzach, o zbrojnych czynach, o miłości i odważnych wyprawach...” Ariosto, Tasso, Homer, Wirgiliusz, tych autorów kochałem najbardziej ze wszystkich: czasem
czułem się Odyseuszem, czasem Eneaszem. I marzyłem oczywiście o mojej Helenie z krwi i kości.
Mieszałem epoki, historie i osobowości, wszystko było magiczne i możliwe. Byłem w stanie, w mojej wyobraźni, wyzywać na pojedynek Tankreda i wychodzić z niego zwycięsko, by móc zdobyć miłość Kloryndi.
Wjeżdżałem na trojańskim koniu ubrany jak rycerz krucjaty i pomimo tego, że miałem piętę Achillesa, udawało mi się zdobyć miasto wraz z oddziałem najemców na żołdzie Scypiona Afrykańskiego.
Słuchałem pieśni syren bez lęku, rozdając moim ludziom zatyczki do uszu. Oddałem wróżce Kirke setki kolorowych kul w zamian za odczarowanie moich zamienionych w świnie ludzi.
Czułem się dumny, mocny, pewny siebie. Nic na świecie nie mogło mnie przestraszyć czy pokonać.
Gdyby tylko ona mogła była zrozumieć do końca ten mój charakter chętny przygód, romantyka.
Pokonawszy trudne i męczące podboje z czasów studenckich, klęski z prawa prywatnego i rzymskiego (ale wtedy już, w życiu prywatnym, stałem się dobrym kucharzem, i sprawiało mi to wiele radości), musiałem skapitulować i podporządkować się woli ojca.
Przyzwyczaić się do intelektualnego i zawodowego wygnania nie było proste: do tej pory nie nauczyłem się ani pisać, ani używać tego przeklętego słownictwa prawnego składającego się z instancji, skarg i sprzeciwów, użytkowań i zasiedzeń.
Elena była jedną z moich klientek. Przed tą promieniującą boginią Olimpu, która zeszła z góry, aby mnie onieśmielić, starałem się zachować z godnością i przybrać profesjonalny dystans.
Popisywałem się de cuius i datio in solutum, potykając się na słowach i jąkając krótkie wyjaśnienia. Byłem po prostu zakłopotany.
Ona starała się zachować powagę, ale było wyraźnie widać, że w środku chciało jej się śmiać. Zrozumiała, że to nie było moje ulubione zajęcie. Pożegnała się pobłażliwym uśmiechem, rzucając słodkie spojrzenie zrozumienia.
Pojęła prawdę mej duszy! Bez wahania zdecydowałem się uzbroić i wyruszyć.
Po miesiącach pochlebstw i mruganiu oczami, rzuciłem do diabła całą tą profesjonalną etykę i skorzystałem z sytuacji.
Zwycięsko zdobyłem fortecę.
Od razu zamieszkaliśmy razem pędzeni porywistym wiatrem, który pchał nas nieuchronnie jedno w stronę drugiego.
Cud! Całe codzienne niezadowolenie z pracy zaczęło rozpływać się w miłości i we wczesnych radościach wspólnego życia. Słodkie i niepowstrzymane posuwanie się naprzód.
W tamtych pierwszych latach byliśmy gotowi na wszystko. Rozpoczął się okres „zamknięty”: od piątku wieczorem do poniedziałku rano zaszyci w domu, aby się kochać, nie mogąc się sobą nacieszyć, otwierając lodówkę i przekąszając co nieco tylko gdy nie mogliśmy już wytrzymać z głodu. Z czasem nasze apetyty zostały zaspokojone.
Kochałem ją za jej nieprzewidywalność i wesołość, za jej rude włosy, które błyszczały uczuciami i nadawały koloru moim dniom.
W sobotnie wieczory, bądź w niedzielę w porze obiadowej, porzucała fartuch i rękawice kuchenne, aby oddać w moje ręce jej cenną kuchnię. Dogadzałem jej moimi najlepszymi smakołykami miłości.
Zamykałem drzwi na klucz i bojowo podchodziłem do różnych wyzwań, od przekąsek po desery, z najobszerniejszą gamą garnków, misek i szklanek, do tego stopnia, że umywalka rwała się w szwach od ilości brudnych naczyń, jak po istnym najeździe Hunów. Jak się zwykło mówić, żadnych strat na polu bitwy, za to wielu rannych.
Na to trochę narzekała, to muszę akurat przyznać. Także dlatego, że po skończonej bohaterskiej misji bez krzty siły z powodu straszliwych prób do pokonania, rzucałem się bardzo prozaicznie na miękkie poduszki leżące na sofie.
Nie sądzę, aby Herakles, po dwunastu wycieńczających pracach, czuł się bardziej krzepki ode mnie. Byłem wysoce zadowolony z wykonanego zadania, oczekując na zasłużoną nagrodę dla niezwyciężonego wojownika.
Ona, marudząc słodko pod nosem, do późna stała przed zlewem i zmywała talerze. Jednakże później odnajdowaliśmy się szczęśliwie w łóżku, aby podzielić się wzajemnie swą miłością i nasycić się swoimi ciałami.
Jeśli przygotowywałem zbyt jaskrawe spaghetti alla carbonara czy musy czekoladowe pikantne jak afrykańskie noce to tylko dlatego, aby być bardziej przez nią ceniony. Było niemal jak w sielance, a te nasze spotkania przy smacznych potrawach przeobraziły się prawie w namiętną i erotyczną zabawę zmysłami. I to trwało trzy lata, czas trwania zakochania (tak powiadają).
Potem długi miesiąc miodowy zaczął się przeobrażać w ocet, nudę, a proponowane menu, tak w łóżku, jak i w kuchni, zaczęło być jednym i tym samym.
Leniwy i bez smaku seks wieczorny podobnie jak ugotowana ryba; poranny seks sobotni rozluźniony i monotonny jak kawałek mięsa w oleju. Aż do ograniczenia się do co piętnastodniowego odcinka, a czasem miesięcznego.
Ja - przyznaję to - popełniłem błąd zbyt szybko porzucając broń, zaczynając od widelców i noży, kończąc na garnkach i deskach do krojenia. I jeśli wcześniej moje świadczenia kulinarne wyróżniały się jakością i ilością – mocna strona mojego uzbrojenia i mojego pewnego i skoncentrowanego na zwycięstwie celu – to w ostatnich czasach unikałem walki, całkowicie ogołocony na tyłach.
Elena przy stole chciała rozmawiać, rozwiązywać, wyjaśniać. Ja zamykałem się w mej milczącej ciszy – bolesna samotność nieprzekupnych wodzów – i wyciągałem z zamrażarki Frostę. Kiedy miała już dosyć mojej obojętności i mojej pozycji nie do zaatakowania, włączałam telewizję na cały głos. Poirytowany wycofywałem się i zatapiałem w gazecie.
Pewnego razu, wróciwszy do domu, znalazłem ją w salonie, obojętnie siedzącą przed telewizorem. Miała na sobie znoszoną piżamę koloru zgniłej zieleni, parę grubych skarpet na stopach, włosy owinięte folią aluminiową w celu przykrycia dopiero co położonej henny. Chrupała chipsy i herbatniki light.
Czy to była ta sama bogini, która zeszła z Olimpu specjalnie dla mnie? Nie mogłem w to uwierzyć!
Wściekły i zawiedzony, podjąłem niespodziewany atak: wszedłem do pokoju, wziąłem pilota i rzuciłem nim o podłogę.
Od razu przeszła do kontrataku. Wyrwała mi z rąk gazetę, której, tak na marginesie, jeszcze nie przeczytałem i podarła ją na moich oczach na tysiąc kawałków. Nie spiesząc się i bez krzty litości. Jej lodowate spojrzenie przeszyło mnie do kości. Zostałem zmuszony do odwrotu, nędznie.
W taki o to sposób przestałem wracać na kolację, tłumacząc się pracą. Szedłem do kina, sam lub z jakimś znajomym, aby obejrzeć ostatnio nakręcone amerykańskie filmidło.
Ona w tym czasie pozostawała sama z nędznym tête à tête ze smutnym daniem przewidzianym w jej diecie (nawiasem mówiąc przytyła sobie, pomimo diety):
70 gram bresaoli, 30 gram chleba, łyżeczka oliwy i surowego fenkuła do woli.
Zachowywała się tak przez dłuższy czas. Pozorne zawieszenie broni w oczekiwaniu na ostateczne „wstrzymajcie ogień”.
Pewnego dnia, nie wiem, co mnie naszło, może po przeczytaniu po raz czwarty „Iliady”, a może miałem dosyć tej całej rezygnacji (a może dlatego, że pewnego wieczoru w łóżku zauważyłem jak bardzo ponętnie wyglądała w tej podomce z czerwonego jedwabiu, którego nigdy wcześniej nie założyła?), wyszedłem z tej gorzkiej ospałości, która trwała zbyt długo i zdecydowałem się wrócić do kuchni.
Byłem gotowy wypędzić wroga i zdobyć szturmem Troję w dźwiękach ubijaczek i widelców.
Elena poszła ze swymi przyjaciółkami na ten swój shopping, jak obecnie każdej soboty i to już od dłuższego czasu.
Pomyślałem, aby jej przygotować wykwintną kolację, na bazie starych przepisów z miłosnymi potrawami.
Z pewnością nie byłaby w stanie oprzeć się urokowi mej kuchni, zdolnej do rozpalenia najbardziej utraconego ognia zmysłów.
Menu pełne fantazji: na wejście niezawodne ostrygi w szampanie. Potem miałem ją zaskoczyć zupą z krewetek alla certosina, po której miałem podać w
nowym wydaniu łososia alla vert galant, ze szparagami pokrojonymi w krążki jako dodatek lub, jako alternatywa, z lżejszą sałatką alla Louis XIV.
Na deser egzotyczny i pikantny suflet z imbirem, polany specjalnym winem z liści czarnej porzeczki.
A oto moje ostateczne uderzenie z końcowej sceny: przepyszny domowej roboty likier z lukrecji, dla trawienia i aby zapomnieć niechlubną przeszłość.
Byłem pełen energii i walecznie nastawiony jak za starych dobrych czasów, gotowy na dogrywkę, aby nadgonić ostatnie poniżające porażki. Koniec ze wstrętnymi sofficini i powtarzającymi się paluszkami rybnymi. Nigdy więcej ohydnych kupnych sosów, które godzą w wielką powagę prawdziwych domowych boczków udając nie do przyjęcia sosy na bazie boczku.
Zaopatrzyłem się w prowiant i zwołałem moje wojsko. Byłem na tyle zmotywowany i nieustraszony, że nawet umyłem i osuszyłem załogę: całą wojenną baterię garnków, patelni, patelniuszek, które były mi niezbędne do ostatecznego rewanżu.
Brakowało tylko likieru.
Ale najpierw nalałem dobrego wina do kieliszka, aby złożyć ostatnią błagalną ofiarę bogom, jak na każdego niezłomnego wojownika, gotującego się do walki, przystało. Następnie nalałem wina na święty ołtarz taniej kuchni, której ognie już się paliły.
Rozpuściłem dokładnie brunatny cukier w wodzie, podgrzewając go powolutku, bez doprowadzania do wrzenia, w przeciwnym przypadku zostałby zepsuty jego smak.
Wspominałem tak wiele wspólnie spędzonych czułych momentów, od nocnych pocałunków po te poranne. Mieszałem słodką i ciemną miksturę z uroczysta powagą osoby, która pojmuje jeszcze wartość miłości, pomimo że już zgnuśniały przez czas i przyzwyczajenia. Alkohol był już gotowy i odmierzony, pozostawała lukrecja do dodania.
Zetrzeć ją wymagało ostatniego końcowego wysiłku. Nigdy tego do tej pory nie robiłem i nie wiedziałem, co mogło się wydarzyć.
Zaraz po tym, jak ostrza blendera zaczęły się kręcić, z paru niewidzialnych prądów powietrza pojemnika wydobył się eteryczny proszek i ostry zapach: gorzkawy i przenikliwy.
Prawie oślepiony i zaatakowany w powonienie, próbowałem po omacku ukryć się przy lodówce, aby uciec przed wrogiem. Schwyciłem ścierkę, starając się sczyścić z siebie tą ciemną i dziwną chmurę, która wdarła się do kuchni i do wszystkich mych zmysłów.
Podczas tych godzin przygotowań nie zorientowałem się, że wśród wielu karteczek przyczepionych w nieładzie do lodówki – dieta, zajęcia na siłowni, lista zakupów – była jedna nowa, mała karteczka brązowawego niezdefiniowanego koloru.
Kochana, pomyślałem, zostawiła mi dowcipną wiadomość, jak za starych
czasów, kiedy ranem wychodziła z domu przede mną.
Kiedyś znalazłem napis na lustrze w łazience, napisany pomadką:
– Jesteś mym ognistym i mężnym generałem Maximusem Decimusem Meridusssimo, tej nocy przeszedłeś samego siebie.
Ja jej odpowiadałem rysunkami lub miłosnymi, które znajdywała wieczorem, po powrocie.
Nagie w mych ramionach miasto, wieczór i ty błyszczący zapach twych włosów odbija się na mej twarzy. Czyje jest to serce, które bije mocniej od głosów świstu? Jest twoje, jest miasta, jest nocy a może to moje serce bije tak mocno? Gdzie kończy się noc gdzie zaczyna miasto? gdzie kończy się miasto gdzie zaczynasz ty? gdzie zaczynam się i kończę ja sam?* *Nazim Hikmet, Wiersze o miłości
Nałożyłem okulary.
„Ocet balsamiczny, chleb, seler, marchewka, płyn do naczyń, papier toaletowy”.
Szkoda. Przez chwilę miałem nadzieję.
Pomimo że brudny i zmęczony przez tak wielkie przedsięwzięcie, wsypałem proszek z lukrecji do garnuszka, aby połączyć go z syropem.
Likier był gęsty, ciemny, wydzielał aromat ostry i imponujący.
Właśnie w tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi.
Otworzyłem drzwi cały przejęty. To był mój wielki moment.
To nie była Elena, ale dostawca z kartonem pizzy w ręce.
Pomyślałem, że pomylił drzwi. Próbowałem mu wytłumaczyć, że nic nie zamawiałem, tym bardziej pizzę dla tylko jednej osoby.
Nalegał, ostatecznie wcisnąwszy mi karton w rękę i pobiegłszy dalej realizować
swoje kolejne dostawy.
Byłem zdziwiony, choć i ciekawy sprawdzenia co to za pizza.
Najprostsza Capricciosa, w dodatku źle upieczona.
W znajdujące się na górze ugotowane jajko, była wbita skręcona w rulonik karteczka.
“Nie wrócę na kolację. Ani teraz, ani nigdy”, było napisane.
A poniżej: P.S. “Żaden z ciebie porządny kucharz...”
Czerń głęboka, czerń jako ból, czerń jako ciemna strona miłości.
Twoja recenzja i Twoje wskazówki mają znaczenie
––––––––
Recenzja i wskazówki są podstawą do odniesienia sukcesu przez każdego autora. Jeśli spodobała Ci się ta książka, zostaw, proszę, Twoją opinię, nawet jeśli będzie to tylko jeden czy dwa wersy, i opowiedz o niej swoim znajomym. Pomoże to autorowi stworzyć nowe historie, a innym cieszyć się lekturą tej książki podobnie jak Tobie.
––––––––
Twoje wsparcie jest mile widziane!
Szukasz kolejnej ciekawej lektury?
––––––––
––––––––
Twoja książka, Twój język
––––––––
Babelcube Books pomaga czytelnikom w znalezieniu nowych lektur. Bawimy się w kojarzenie par, pomagając Ci poznać Twoją następną książkę. Nasz katalog składa się z książek stworzonych na Babelcube, miejsc spotkań autorów z tłumaczami, wydając ich utwory w wielu językach na całym świecie. Książki, które tam znajdziesz, zostały przetłumaczone, dzięki czemu będziesz mógł odkryć ich piękno właśnie w Twym języku. Jesteśmy dumni z tego, że możemy zaproponować Ci utwory z całego świata. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej na temat naszych tytułów, zajrzyj do naszego katalogu i zapisz się na newsletter. Odwiedź nas na:
––––––––
www.babelcubebooks.com [1] Rytuał na Sycylii podczas procesji w Niedzielę Wielkanocną, symboliczne spotkanie figurek Chrystusa i Maryi [przyp.tłum.] [2] Coltello [koltello] (wł.) - nóż, [przp.tłum]
[3] Forchetta [forketta], cucchiaio [kukkjajo], cucchiaino [kukkjaino] (wł.) widelec, łyżka, łyżeczka, [przyp.tłum.] [4] Pizzica pugliese (wł.) – ludowy taniec z regionu Apulii we Włoszech [przyp.tłum.] [5] „Jerozolima wyzwolona”, T.Tasso, przekład P.Kochanowski, Pieśn Pierwsza, str.29